O ZIELONEJ GALICJI

Przepraszam za nieobecność, ale byłam w Galicji – pierwszy raz od przedpandemii. Stęskniłam się, jak nie wiem co, chociaż po czterech dniach pobytu nie mogłam już patrzeć na wino i jedzenie, jak zwykle. Wycierali mnie papierem, a jakże, ale tylko w jedną stronę – na lotnisku w Modlinie. Z powrotem już nie, może i dobrze, bo N. powiedział, że zaprowadzi mnie do lekarza (ciekawe, jaki lekarz zajmuje się przechodzeniem przez bramkę na lotnisku i jego konsekwencjami – może radiolog?…).

Pogoda była taka piękna, że spaliśmy przy otwartym oknie, więc ze zrozumiałych względów byłam zaniepokojona i oglądałam się przez ramię, ale w niedzielę zaczęło lać i trochę się uspokoiłam. W ogóle zabawnie, bo w dzień 23 stopnie, a wszędzie już dekoracje na Navidad – bombki, światełka i inne takie. Są już nawet kolejki po losy na świąteczną loterię, oni są naprawdę dziwni. A także sezon na grelos i pieczone kasztany. W jednym barze zostałam poczęstowana kasztanami; zeżarłam chyba ze cztery miski – gorących, prosto z piecyka, przepysznych, właścicielka baru donosiła mi kolejne porcje, a później CAŁĄ NOC nie mogłam spać. Jakbym zjadła zawartość betoniarki. Nie jedzcie kilograma kasztanów na noc, takie mam wnioski z tych wydarzeń. 

Żeby nie było, że tylko żarłam (chociaż owszem – żarłam), to na jedną kolację ugotowałam barszcz, bo w Hiszpanii można już dostać buraki, chociaż łatwiej o gotowane, niż surowe. Z kolei ile razy poszliśmy do restauracji, to przyjaciel N. narzekał, bo on tak ma, że się czepia. W knajpie z mięsem było twarde mięso z nerwowej krowy. W knajpie rybnej były ryby bez smaku i źle przyrządzone przez kucharza. Jak wszystko było smaczne, to wino miało złą temperaturę albo było podane w nieodpowiednim kieliszku, a do kawy wlali mu za dużo wody. Mamy nawet z N. taką grę towarzyską, że jak idziemy do lokalu, to zastanawiamy się, do czego by się przyczepił jego przyjaciel. 

Na mieście w barach spotkaliśmy wszystkich, których mieliśmy spotkać – na szczęście nikogo nie ubyło. N. mnie kilka razy zdenerwował, bo uparcie zamawiał wino Mencia, a ono było głównie młode i jeszcze pracowało i jak dla mnie, to jest za kwaśne. Ja lubię poważne wino, które już usiądzie na dupie i nie kotłuje mi się później w żołądku – nie, że od razu reserva, ale jakieś wymagania w pewnym wieku człowiek może już mieć, prawda? 

A jednym z najbardziej udanych prezentów (oprócz grzybów, wódki i śliwki nałęczowskiej) okazał się pumpernikiel, którego tam nie ma gdzie kupić. No kto by pomyślał.

W hiszpańskiej telewizji cały czas relacje z powodzi i huraganów na południu, aż się serce ściskało. A ostatniego dnia tak się ochłodziło, że prawie, PRAWIE nie miałam szoku termicznego przy powrocie do ojczyzny. Tylko światło mnie zdołowało – u nas jest tak szaro, nawet w środku dnia. Tam światło ma zupełnie inną temperaturę. 

No i teraz KONIEC z wyjazdami na jakiś czas, bo Mangusta się na mnie obrazi i na stałe przeprowadzi do Zebry; ona uwielbia tam siedzieć i ganiać się ze swoimi długimi kuzynkami. I przez najbliższy tydzień tylko herbata i czasem trochę twarożku, bo naprawdę, NAPRAWDĘ nie zmieszczę się w żadną odzież i spędzę Navidad spowita w poszewkę kołdry. A tego byśmy nie chcieli (z różnych względów).

One Reply to “O ZIELONEJ GALICJI”

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*