O NIEWYSPANIU I PROMYCZKU NADZIEI

O panie, ale Szczypawka urządziła nam noc – spacery i lęki egzystencjalne, w efekcie w dzisiejszych worach pod oczami mogłabym przynieść zakupy z Biedronki na miesiąc dla ośmioosobowej rodziny. Za to u weterynarza usłyszałam „Takie serce u jamnika – tylko pozazdrościć!”.

Phi – ja od dawna wiem, że takiego wyjątkowego serca jak mają jamniki, to nie ma nikt. NIKT! Ale miło, że Szczypawczane przy okazji okazało się zdrowe, w medycznym sensie.

N. zwinął mi wagę kuchenną i trzyma w garażu, a nawet do czegoś używa. Jeśli rozważa na niej narkotyki, a mi nic nie dał, to będę naprawdę wkurwiona! No chyba że rozprowadza „krokodyla” – tego po którym człowiek wpada w szał, schodzi z niego skóra i zjada ludzkie zwłoki. To nie, dziękuję. Ale jeśli coś innego, fajnego – to ma przerąbane.

No właśnie z tego wszystkiego zupełnie zapomniałam się cieszyć, że jedziemy na tydzień w ciepłe miejsce (to samo, co zwykle – pani w biurze podróży już tylko wzdycha, jak do niej dzwonimy). Tym razem z lekką odmianą – otóż mamy hotel for adults only. Pozostałe były wynajęte w tym terminie. Wiadomym jest, że w takich hotelach rezyduje gender, masoni i reptilianie, natomiast kolega dodatkowo straszy, że na pewno będą swingersi i obowiązkowe orgie. A do śniadania wszyscy na golasa, a przynajmniej topless. Zdenerwował mnie, bo ja się lubię wyspać oraz brzydzę się, jak mnie obcy ludzie dotykają. Trudno, najwyżej będzie się zastawiać drzwi krzesłem.

No chyba że nigdzie nie wyjadę, bo mi łeb odpadnie, bo znowu mnie boli – a bez łba do samolotu nie wpuszczą, bo ciągle obowiązuje zdjęcie twarzy jako identyfikacja. Bez sensu.

 

O TYM, ŻE OGÓLNIE NIEWESOŁO

 

Mało zabawne to wszystko jest. Nie dość że pogoda wspaniała, jak na koniec lata – codziennie zimno i leje – to jeszcze w wiadomościach na pierwszych stronach same rarytasy. Powódź, trzęsienie ziemi, huragan, nowy podatek, antywacki w natarciu, a w szkołach wszawica. A w Londynie 130-tonowy zator tłuszczowy w kanalizacji. Zator chociaż mają zamiar przerobić na biodiesla, ale reszta?…

Aha, jeszcze ostrygi pacyficzne mają opryszczkę.

Drogi Pamiętniku, normalnie bym się upiła w trupa, gdyby nie widmo kaca następnego dnia. Jeden pan mówi, że w tę sobotę, 23 września, nastąpi zagłada ludzkości. Z moim obecnym nastawieniem wydaje mi się, że to wcale nie jest taki głupi pomysł.

Czytam nowego Thorwalda o dawnej medycynie. Mumie egipskie nie miały łatwego życia, ale naprawdę przewalone mieli w Mezopotamii. Ale przynajmniej nie mieli listopada we wrześniu, jak my teraz.

Czy ktoś ma coś pozytywnego do zaoferowania? Tylko poważne oferty.

O KOSZMARACH NOCNYCH I PORANNYCH

 

Nie jest ze mną dobrze. To znaczy od dawna nie jest, chociaż możemy oczywiście długo dyskutować co to znaczy, że z kimś „jest dobrze” oraz o rozmytych granicach „normy psychicznej” oraz o domniemaniu, że prawdziwy wariat uważa że jest stuprocentowo normalny. Tylko czy twierdzenie odwrotne jest prawdziwe – nie wiadomo (patrz książę Myszkin, „Idiota”).

W każdym razie, chyba mi się pogarsza, gdyż z soboty na niedzielę śnił mi się kongres PIS-u w Częstochowie. W dodatku ze wszystkich sił próbowałam się wydostać z tego koszmarnego miejsca, tymczasem w kasie nie chcieli mi sprzedać biletu kolejowego! A jak wiadomo, ja bez ważnego biletu do środka lokomocji nie wsiądę. To był tak realistyczny sen i taki okropny, taki potwornie straszny, że obudziłam się zmęczona i zapłakana.

Nie wiem co o tym myśleć   mam cichą nadzieję, że to nie jakieś trwałe zmiany w mózgu, tylko znak że powinnam całkowicie odstawić nabiał, a żarłam mizerię ze śmietaną. No ale żeby po łyżce śmietany tak człowieka wytarmosiło?…

A dziś przyjeżdżamy do biura, a tam przy windzie garażowej – woda do kostek, dla Szczypawki do kolan. Pięknie się tydzień zaczął. Ciekawe, czy będzie ewakuacja – dobrze, że my na parterze (ale i tak bez torebki nie wychodzę!).

O DETOKSIE I PAPUDZE

 

W kolejny rok życia wkroczyłam o dziwo zgodnie z obowiązującymi trendami – zwłaszcza u kobiet, teraz jest moda na „NOWA JA”. No więc może nie cała, nie przesadzajmy, ale odbyła się pewna katharsis związana z faktem, że najpierw spożywałam przez dwa dni kubeł z KFC, co to dostałam od męża zamiast kwiatów (i słusznie, bo żywe kwiaty u mnie umierają, a cięte to już w zasadzie trupy), więc już było nieźle. A w piątek w biurze został mi zafundowany wystawny lancz urodzinowy z restauracji indyjskiej.

Moja flora jelitowa napluła mi na buty, spakowała się i wyniosła do Australii. Musi tam teraz być jak na Ziemi po upadku asteroidy, co wytłukła dinozaury. Ale za to jaki mam płaski brzuch!  Mogłoby tak zostać do wyjazdu. Albo w ogóle mogłoby tak zostać – muszę wprowadzić do harmonogramu regularną terapię kuchnią indyjską.

Buty jeszcze nie przyszły, za to książki tak – odkryłam Elizabeth Gaskell, dlaczego ja nie miałam pojęcia o Elizabeth Gaskell? To skandal, z drugiej strony – nie miałabym takiej miłej niespodzianki. Zaczęłam „Paniami z Cranford” – są cudowne, jakby się tkwiło w samym środku świata z „Emmy” (chociaż nawet w „Emmie” nikt nie uszył flanelowego pokrowca dla ulubionej krowy).

Ale to wszystko jeszcze nic: moja koleżanka kupiła papugę. Bardzo ładną, jak to papugi mają w zwyczaju. No i uwaga – wszyscy w domu MAJĄ NADZIEJĘ, że to jest ON. Papug. Ale tak na pewno to się okaże za trzy lata! I weź tu człowieku mieszkaj przez trzy lata z dźenderem pod dachem, i nie wiadomo w jakim pojemniczku mu wodę podawać – w różowym czy w niebieskim – no i jak mu/jej dać na imię? Jakoś uniwersalnie, żeby w razie czego nie było zamieszania. Proponuję „Włodzimierz” – ładnie i jakby co, to pasuje do dziewczynki.

O BRAKACH W GEOGRAFII I PRZYSŁOWIACH CHIŃSKICH

 

Niniejszym przedstawiam dowód na to, że głupiemu lepiej się żyje: N. przeczytał etykietę „Flaków po zamojsku”, z której wynika że flaki powstają w fabryce oddalonej o 650 kilometrów od Zamościa. Spowodowało to u niego dość znaczący dyskomfort geograficzno – gastronomiczno – logiczno – logistyczny. Mnie to w ogóle nie rusza, bo geografia fizyczna zawsze była moją piętą Achillesa, nie jedyną zresztą. W moim przypadku Achilles musiałby mieć sporo pięt, czyli być co najmniej ośmiornicą, a najlepiej jakimś krocionogiem. W każdym razie – on umie w geografię i się teraz martwi kondycją tego świata i zakłamaniem w dziedzinie gastronomii, a ja wcale. I czyje na wierzchu?

A poza tym chwilowo mam doła – WIADOMO z jakiego powodu. A jak mówi stare chińskie przysłowie – „Jeśli pies szczeka, to znaczy że jest niedogotowany”. TFU! Co ja wypisuję – nie to przysłowie! Chodziło mi oczywiście o inne, równie chińskie, bardzo stare: „Jeśli masz doła, to kup buty”. Nie wiem jak Państwo – ja się z Chińczykami nie zamierzam kłócić, bo oni teraz rządzą światem i lepiej ich nie denerwować.

O, Michasia Witkowska nową książkę wydaje. Będzie o co ząb zaczepić.

O TYM, ŻE IDZIE KONIEC ŚWIATA, A JA NIEUCZESANA

 

Wczoraj były myte okna. W związku z tym dziś po śniadaniu wpadł do chałupy dzwoniec, zrobił rundę honorową dookoła parteru, poobijał się o WCZORAJ UMYTE okna, zrobił kupę na parapet i wyfrunął przez drzwi balkonowe.

Nie mógł wpaść wczoraj, przedwczoraj, przedprzedwczoraj… Nie – poczekał, aż okna będą UMYTE. I niech mi ktoś powie, że one tego nie robią SPECJALNIE!

Odkryłam nowy serial – „Paranoid”. Gra żona Luthera i Billy z „Silk”. Bardzo proszę, gdybym kiedyś została zamordowana, żeby śledztwo prowadziła brytyjska policja; po Brexicie może to być trudne, ale bardzo mi na tym zależy. Są tacy stylowi, bo Amerykanie tylko pobierają wszystko do foliowych torebek i robią testy DNA. Natomiast każdy brytyjski policjant ma bogate życie wewnętrzne, kryzys w związku albo jest na antydepresantach – może dlatego, że mają ruch lewostronny i bez przerwy deszcz. Mimo to kobiety zawsze są szykowne, choć często niezbyt uczesane, co mnie bardzo podnosi na duchu.

Nius na Onecie: „Kleszcz zarażony śmiertelnym wirusem uciekł japońskim naukowcom”. O nie, nie zgadzam się na koniec świata – nie byłam jeszcze na wakacjach! Niech ten kleszcz poczeka, aż wrócę.

O ZGNILIŹNIE WSZECHOBECNEJ

 

Słów już nie mam na pogodę, za to chyba mam odmrożone stopy. No i łeb mnie znowu boli, ale bolący łeb to u mnie konstans, więc nie wiem czy jest o czym mówić w ogóle. Może przez wybuchy na Słońcu – ostatnio były podobno jakieś rekordowe – to by się zgadzało.

Przeczytałam „Kosmitkę” Gretkowskiej. No niestety, biofeedback i seanse ayahuaski w podwarszawskich willach z importowanym szamanem to nie są moje wielbłądy. Autorkę oczywiście nadal bardzo lubię i cenię za umiejętność wnikliwej analizy zjawisk i bezkompromisowość, zresztą każdy ma swoje ulubione techniki otwierające oczy i mózg – jak mawia Woody Allen, whatever works. Moją ulubioną metodą jest włóczenie się po tapas barach. Nic mnie tak skutecznie nie łączy ze Wszechświatem.

Teraz czytam „Czas przeszły niedoskonały” Juliana Fellowesa, jest bardzo angielsko.

Nie wiem jak u Państwa, ale u nas najchętniej jest tak:

Szwrzesien

– Jakie wstajemy, pańcia? Zaszkodziła ci ta herbata, co jej tyle żłopiesz? Koc mi lepiej popraw, bo się obsunął i śpimy dalej.

O DAMSKICH TOREBKACH I LEKTURZE NA PLAŻĘ

 

No więc zajeżdżamy dziś do biura, a tam w garażu stoi facet i dymi. Nie jest to eufemizm rozrabiania, tylko dosłownie – dymi. Puszcza dym. Okazało się, że testuje czujki przeciwpożarowe, w związku z czym pokłóciliśmy się w windzie, bo mnie bardzo denerwuje, jak w filmach i serialach jest alarm przeciwpożarowy i wszyscy krzyczą, żeby ZOSTAWIĆ WSZYSTKO I WYCHODZIĆ. I nie pozwalają zabrać kobietom torebek. A ja się pytam, co to jest za strata czasu – złapać torebkę, jak się wybiega z budynku? ŻADNA. Bez torebki nie wychodzę! A N., że owszem, wychodzę bez torebki, bo takie są zasady – jak trzeba to on mnie wywlecze. Na szczęście wjeżdżaliśmy tylko z garażu na parter, bo jakbyśmy mieli więcej czasu w tej windzie, to chyba bym go stłukła torebką. A moja torebka dość dużo wazy, nigdy nie wiem dlaczego, ale tak jest.

Natomiast wczoraj jakoś tak natchnęło mnie żeby sprawdzić, co tam nowego u autorki „Julie & Julia. Rok niebezpiecznego gotowania” – wakacje się zbliżają, przydałoby się cos odprężającego do czytania na plaży… Owszem, wydała nową książkę, również autobiograficzną. Po sukcesie pierwszego tomu zarówno Julie, jak jej miły mąż Eric mieli romans na boku, ale wyciągnęli z tego ważną lekcję i postanowili do siebie wrócić. W międzyczasie autorka odkrywa swoją nową pasję i całkowicie poświęca się rzeźnictwu – nowa książka podobno obfituje w niezwykle szczegółowe i odważne opisy rozbioru tuszy świni, wyjmowania narządów wewnętrznych z różnych zwierząt oraz pozamałżeńskiego seksu. Jedna z recenzji na Amazonie: „Przeczytałam do końca, ponieważ miałam nadzieję że biedny, udręczony mąż w końcu ją zabije. Ale nie zabił”. Tytuł „Cleaving: A Story of Marriage, Meat, and Obsession”.

Obawiam się, że nadal poszukuje lektury na plażę. Już homary w pierwszej części dosyć mnie zasmuciły, a wtedy była przynajmniej wierna mężowi. Rozbiór tuszy i zdrada małżeńska w jednej dawce to jednak ciut za wiele, jak na mnie.

Mam natomiast pytanie, dlaczego w tym roku mamy po sierpniu od razu listopad? Ze względu na oszczędności w emeryturach czy jak?…

O KĄPIELÓWKACH I CHIŃSKIM CIASTECZKU

 

Odkryłam kolejny serial mojego życia (tak, wiem, oślepnę i zalęgną mi się glizdy w mózgu) – „Holistyczna agencja detektywistyczna Dirka Gently”. Ta najnowsza wersja, z Hobbitem (który na moje oko jest najsłabszym ogniwem, bo cały czas histeryzuje). Nie jest to ekranizacja książek, ale – jak to ujęła Zuzanka – jest dokładnie w duchu Douglasa Adamsa. Najbardziej podoba mi się motyw przewodni – sama to bardzo często powtarzam: wszystko jest ze sobą połączone, tylko ludzie skupiają się na nieistotnych duperelach (jak na przykład ślady zębów na suficie w hotelowym pokoju, gdzie znaleziono stos trupów) (z których większość później zniknęła).

A propos skupiania się na duperelach – kilka ostatnich dni spędziłam na poszukiwaniu kąpielówek N., które zniknęły w tajemniczych okolicznościach, a już za miesiąc jedziemy na wakacje, czyli trzeba się zacząć pakować. Tymczasem kąpielówki przepadły, co mnie niepomiernie wkurwiło, bo ja NICZEGO NIE GUBIĘ; zawsze wszystkiego pilnuję i potrafię wstać w środku nocy, żeby się upewnić, że jakaś rzecz jest na swoim miejscu. Co prawdopodobnie kwalifikuje mnie do leczenia psychiatrycznego (chętnie! ale pod warunkiem, że będą w to zamieszane jakieś pyszne proszeczki, a nie tylko nudne rozmowy o mojej matce). Oczywiście że ma jeszcze inne, poza tym nawet jak pojedziemy bez gaci do kąpania, to na miejscu można je kupić nie wychodząc z baru, ale NIE O TO CHODZI. Chodzi o to, że wymknęły się spod mojej kontroli! Ciągle wymyślałam kolejne miejsca, w których JUŻ NA PEWNO się znajdą, a one się nie znajdywały. W powietrzu wisiał zapach krwi. W końcu N. poszedł do garażu i znalazł je w wielkiej, metalowej, wędkarskiej skrzyni.

Co rozwiązało jeden problem – bo gacie się znalazły – ale stworzyło kolejny: SKĄD ONE SIĘ WZIĘŁY W TEJ CHOLERNEJ SKRZYNI? Czuję się jak bohaterki tych beznadziejnych thrillerów, którym się wydaje że są kimś innym, a w domu ktoś je osacza, podrzuca dziwne zdjęcia, kradnie pamiętniki i próbuje zrobić z nich wariatki (PRÓBUJE, hę?…).

Wróżna chińskiego ciasteczka na dziś: „Pracuj nad sobą”. Moja odpowiedź: a ugryź się w dupę.

O ZIEMNIAKACH I SONDACH KOSMICZNYCH

 

W piątek mój mąż zrobił wreszcie to, o czym – podejrzewam – marzył od wielu lat (wolę nie liczyć od ilu, bo robi mi się słabo i muszę oddychać do torebki i mam później oplute notesy). Czyli przywalił mi w łeb. Ale jak! Zobaczyłam wszystkie naraz gwiazdy Galaktyki Mleczna Droga i sondę Cassini z bliska…

(Biedna sonda Cassini! Jak usłyszałam, że ją rozbiją, to prawie się popłakałam – w ogóle nie mogę czytać niusów o kosmicznych urządzeniach, a już zwłaszcza jak mam PMS-a. Raz się poryczałam rzewnie kiedy ogłosili, że Curiosity sama sobie gra „Happy Birthday” w swoje urodziny bo przecież jest ZUPEŁNIE SAMA na całej planecie, więc nikt inny jej nie złoży życzeń. No nie, jest jeszcze Pathfinder, ale Mark Watney jej nie odkopał. Ustalmy, że sondy kosmiczne to temat drażliwy).

Wracając do naszych baranów, a raczej jednego – mnie – no więc przywalił mi klapą od landrovera. Może faktycznie przez przypadek i niechcący, bo za blisko stanęłam, ale jak mawiał stary doktor Sigmunt Freud – nic się nie dzieje bez udziału naszej podświadomości, czyli podświadomie po prostu CHCIAŁ mi przywalić. Czy ja mogę mieć mu to za złe? Są takie dni, kiedy sama bym sobie przywaliła. Tak czy inaczej – mam guza, ale większych reperkusji chyba nie ma – nie nawróciłam się, nie zmieniłam poglądów, nie zaczęłam lubić daktyli albo zupy grochówki, czyli okazja do wprowadzenia zmian w osobowości została zmarnowana, a ja się od teraz będę pilnować, żeby nie podchodzić za blisko bagażnika. Haha, szach – mat!

W sobotę wpadło kilka osób na grilla i co było ZNOWU hitem imprezy? Ziemniaki. Żeby chociaż jakieś wymyślne i wyszukane, ale nie – zwykłe małe ziemniaczki ugotowane w skórkach z dużą ilością soli, jak kanaryjskie papas arrugadas. Ludzie są zagadkowi.

A majonez kielecki odnalazł się w jednym jedynym warzywniaku – jak i tam go zabraknie, to ja już nie wiem.