O TYM, ŻE DZIŚ…

 

…a dziś dla odmiany pęka mi łeb, ale to jest  miłe pękanie, gdyż albowiem wczoraj jak wzięłam do ręki “Zaginioną dziewczynę”, to normalnie TAK mnie wessało, że musiałam przeczytać całą. Ostatnie rozdziały to już prawie po omacku, bo dostałam widzenia tunelowego. Ale musiałam skończyć. MUSIAŁAM.

Hanka mówi, że film też niezły, tylko za cholerę nie pasuje do książki. (Ben Affleck?… Litości!…).

A ja mówię, że N. ma szczęście, że ożenił się z leniwą psychopatką. Bo pracowite psychopatki nieźle potrafią nawywijać (nie, żeby się draniowi nie należało).

Dla równowagi w przyrodzie w biurze nie ma wody. I co pan nam zrobi (pani również).

 

PS. Tak, wiem – MAM REFLEKS – wszyscy już dawno przeczytali. I obejrzeli. No trudno, jak się jest leniwym psychopatą, to się tak ma.

 

 

O TYM, ŻE JESZCZE NIE WIEM, JAK SIĘ DZIŚ MAM

 

Jakaś taka dziś jestem niezdecydowana w kwestii nastroju, nie wiem, czy bardziej mam się ochotę rozpłakać, czy komuś w gębę dać, no nie wiem, jeszcze się zastanawiam. Jedno jest pewne – wstawania o piątej rano nie pokocham (chyba, że na samolot na wakacje). Jak trzeba, to trzeba, ale dzień później taki psu z gardła lub innych czeluści.

W dodatku wczoraj nader ciężki wieczór, gdyż zaliczyliśmy imieniny teściowej, a w rodzinie N. jest taki zwyczaj, że na przyjęciach podaje się DWA OBIADY, z półgodzinną przerwą. DWA. OBIADY. Jeden po drugim. Jak wesele, tylko w wersji kompakt. Zawsze wracam jak maciora na dzień przed szczęśliwym powiciem piętnaściorga prosiątek i wczoraj nie inaczej. Od tego przeżarcia miałam barokowe, fabularne sny w technikolorze, ale po obudzeniu pamiętam tylko, jak się kłóciłam z moją koleżanką z klasy z liceum, w dodatku nawet nie wiem o co. Wiem, że w autobusie.

A ogon nie wyszedł taki, jak w Galicji – trzeba go sakramencko długo piec – acz Szczypawce bardzo smakował.

O WRAŻENIACH Z KRYMINAŁU I OGONIE

 

Prawie do końca tego “Gniewu” miałam wrażenie, że się obroni jako samodzielna książka, a nie tylko końcówka cyklu, ale z tym zakończeniem to niestety. Nie zmienia to faktu, że miło było poznać pana Autora i sięgnę po więcej. No i do końca miałam nadzieję, że morduje ta wyzwolona narzeczona, którą miałam ochotę rozpuścić za każdym razem, jak się pojawiała na kartkach. Latanie nago po mieszkaniu?… W naszym klimacie, zimą?… I to nie w jakiejś kawalerce na ostatnim piętrze w bloku, tylko w mieszkaniu w przedwojennej willi?… TO jest dopiero ciężka psychopatka, a nie tam, że ktoś kogoś udusił. Kto nie ma ochoty udusić bliźniego swego siedem razy dziennie, ręka do góry.

Rozumiem, że Autor i bohater – pan prokurator byli już sobą potężnie zmęczeni i stąd takie zakończenie, ale Agatha nigdy tego nie zrobiła Herkulesowi.

A teraz czeka mnie rozrywka na sobotę pt. “ogon”. Ponieważ dostałam od N. na Mikołajki ogon. Wołowy. Jednak trochę inaczej wyglądał, niż te w Hiszpanii – tam są eleganckie plasterki na tackach, a N. sprzedali na targu po prostu mięsnego chwosta (dobrze, że bez skóry); no i mam wrażenie, że tam dookoła gnata jest więcej mięska. N. twierdzi, że to dlatego, że nasze krowy się częściej oganiają od much, a w Hiszpanii nie ma tylu much i ogony im wiszą i tyją. Tak czy siak – mam ogon, oczekuję propozycji. Chociaż nie, nie oczekuję, już ja go tu rozpracuję po swojemu, w piecyku jak Rozalkę.

O ZŁOŚLIWOŚCIACH PRODUCENTÓW ODZIEŻY

 

Wypuściłam się wczoraj na zakupy prezentów niewirtualnie, a mój mąż sobie buszował w Juli. To jest, też szukał prezentów gwiazdkowych. W Juli. Jakoś znowu mam wrażenie, że podczas gdy ja latam jak kot z wywieszonym pęcherzem, to on się świetnie bawi, ale taki już jest świat.

Szło mi tak sobie, bo wizytę w każdym sklepie zaczynałam od działu flanelowych piżam, do których się przytulałam, aż mnie jeden ochroniarz zaczął obserwować dość wnikliwie (“Baza, tu się jedna od kwadransa owija we flanelowe gacie, czekam na instrukcje, over”). Na dodatek okazało się, że złośliwi producenci odzieży dziecięcej stosują raz wiek, raz wzrost, a raz nie wiadomo co i się pogubiłam. Akurat ładne sukieneczki były na wzrost, więc wyliczyłam wzrost metodą ekstrapolacji, zakładając przyrost roczny i zaczynając obliczenia od mojej siostrzenicy. Okazało się, że kupiliśmy kieckę dwa razy za dużą, bo może być tak, że dzieci nie mają tyle samo wzrostu w danym wieku (bez sensu). I tak się przekonałam empirycznie, że moja siostrzenica jest wysoka jak na swój wiek, pierwsza w naszej rodzinie, gdzie kobiety były zwykle kurdupla… znaczy, DROBNE I NIEWYSOKIE, chciałam napisać. Jeszcze tylko brakuje, żeby wyrosła z niej wysoka sportsmenka – świata koniec, powiadam Państwu!…

Moda damska mnie niestety nie porwała, w szczególności sukienki w takim fasonie, że nawet jak wiszą na sklepowych manekinach, to tym manekinom odznacza się brzuch. MANEKINOM. To ja nie wiem, jak to ma wyglądać na LUDZKIEJ istocie. Zapewne przepięknie – jak baleron w siatce, coś a la Sophie w “Dwóch spłukanych dziewczynach”. Jak w tym można chodzić i nie zwariować? Przecież to musi uwierać, ograniczać ruchy i ja bym się wściekła po minucie. To już wolę zwisające wszędzie oversize, chociaż tak naprawdę to chciałabym kilka sukienek z planu “Mad Men”. Właściwie to prawie wszystkie (oprócz kiecek Christiny Hendricks, bo ona też się lubuje w “do figury”, chociaż figurę to akurat ma – dwieście procent kobiety).

I mam takie spostrzeżenie, że najsmaczniejsze, najsłodsze mandarynki to są te, które mają największy cellulit na skórce. W związku z tym, kobiety z cellulitem też muszą być najfajniejsze i najmilsze, prawda?

O TYM, ŻE ZMARZŁAM I MAM DOSYĆ!!!!!!

 

Jak okropnie wczoraj zmarzłam na pogrzebie

(oczywiście, że na pogrzebie, bo przecież zaczął się grudzień, a jak grudzień, to pogrzeb – od ładnych kilku lat taka świecka tradycja w mojej rodzinie – i ja mam lubić koniec roku! Albo przed świętami, albo po jakiś dramat!)

… najpierw w kościele – przez godzinę kostniałam i zastanawiałam się, jaki to ma cel duchowy – przemrozić wiernych. Zziębnięty wierny szybciej dostąpi zbawienia?… Bo chyba nie chodzi o to, że ksiądz, który zainkasował tysiąc czterysta złotych za mszę za zmarłego (to znaczy, tysiąc czterysta to ja płaciłam ładnych parę lat temu, może teraz jest więcej), nie raczy uruchomić ogrzewania kiedy na zewnątrz minus osiem, prawda? I ogrzewa sobie kościół parafianami. Na cmentarzu miałam już zmarznięte WSZYSTKO i rozbolały mnie z zimna kolana. Telepie mnie do dziś i mam DOSYĆ – grudnia, naszego klimatu, wszystkiego. Herbaty poszło wczoraj wiadro, a i tak się nie ugrzałam, dopóki nie wrócił N. i nie napalił w kominku. Prawie do tego kominka wlazłam.

Czytam “Gniew” Miłoszewskiego – Hanka mi podrzuciła, jak zaczęłam jęczeć o lekturę – i bardzo mi się podoba. Naprawdę bardzo. Odpowiednie stężenie makabry i klimat taki, jak lubię – aż pomyślałam, że dawno nie byliśmy w Olsztynie, a Stawigudę mój mąż zna lepiej, niż wnętrze swojej szafy z koszulami (bo od wnętrz szaf jestem w tym domu JA).

Tak więc zima się jeszcze nie zaczęła, a ja już mam jej POTONT (ale żeby z zimna tak bolały kolana, to pierwszy raz w życiu miałam coś takiego).

O KOZIM SERZE I KRAWCU

 

Dwóch rzeczy się dowiedziałam w ostatnich dniach, że a) mam pamięć napadową oraz b) mój pies uwielbia kozi serek.

O pamięci napadowej poinformowała mnie ciotka, bo rozmawiałyśmy i ona mówi “Ale czekaj, bo muszę ci teraz powiedzieć czego się dowiedziałam o tej małpie, bo mam pamięć napadową i zaraz zapomnę”. No jak w mordę, ja też tak mam! Jak coś sobie przypomnę albo wymyślę i NATYCHMIAST tego nie uzewnętrznię – zapiszę albo powiem na głos – to przepadła przepióreczka w proso. Powinnam mieć na to zaświadczenie od lekarza, gdybym np. szła na czyjś ślub i ksiądz mówi “Kto zna powód, dla którego to małżeństwo nie może być zawarte, niech powie teraz albo zamilknie na wieki… Za wyjątkiem pani A., która może powiedzieć w każdej chwili, bo ma pamięć napadową”. Gorzej, jak mi się przypomni pod koniec wesela, jak już wódka wypita i tort rozszarpany. Albo po drugim potomku państwa młodych.

Co do mojego bardzo gourmet psa, to okazało się, że kozi serek BARDZO chętnie, najlepiej na ciepło. Najlepiej z grzanki z dżemem figowym i tym oto serkiem. Wyjęłam grzanki z piecyka i pies dostał OCZU (wiemy, jak to jest, jak psy całe się zamieniają w PARĘ OCZU, jak się pojawia jakaś interesująca spożywka na horyzoncie), więc dałam jej odrobinę na palcu. I o mało nie straciłam palca. Zżarła prawie cały serek, a mi została chrupiąca bułeczka z figowym dżemem i aromatem kozy. Muszę ją zabrać do restauracji i zamówić “A dla pieska będzie kozi serek na ciepło. Dla mnie wszystko jedno, może być kaszanka”.

I mam takie zagadnienie z wczoraj (spotkaliśmy się z moim kuzynostwem i jak zwykle były poruszane bardzo interesujące tematy, typu – czy słowiańskie SPA powinno świadczyć masaż kiszoną kapustą?): czy jeśli krawiec mówi “Gdzie pani szanowna chce, żebym zrobił talię?” to jest uprzejmy czy lekko złośliwy?…

Ale ten mróz to jakieś jaja są. Dobra, pożartowaliśmy sobie, a teraz ma być plus dziesięć. Ciap ciap!

 

O TYGODNIU PODSZYTYM SENSACJĄ

 

Matko kochana, co za tydzień!…

W sam poniedziałek mieliśmy niewątpliwa atrakcję w postaci wyprowadzenia z naszego apartamentowca skutego kajdankami obywatela. Akcja odbyła się sprawnie i skromnie, pan miał na kajdanki zarzucony szaliczek, niestety nie mógł zarzucić tego szaliczka na dwóch towarzyszących mu rosłych funkcjonariuszy w kominiarkach i sprawa się wydała. Przez trzy dni mieliśmy nadzieję, że jesteśmy świadkami jakiegoś skandalu obyczajowego, a pan to jak nie jakiś VIP, to przynajmniej narkoman – celebryta (z twarzy nikt go nie kojarzył, ale kto dziś zna z twarzy celebrytów?… Tylko oni sami). Niestety, okazało się, że zwykły pijaczek awanturnik i zrobiło nam się smutno, chociaż nie powinno, bo to znaczy, że sprawiedliwość szuję dosięgła, ale jednak chyba potajemnie mieliśmy nadzieję na jakiś skandal z wyższych sfer.

Następnie sypnęło rozwodami, z lewa i z prawa. Niektóre takie do przewidzenia, a niektóre jednak zaskakujące oraz jeden w wersji „a dobrze mu tak”, bo wyjątkowy padalec (za co przepraszam wszystkie padalce, ale obiecałam ograniczać WYRAZY i jak bym napisała TO SŁOWO, co mam ochotę napisać, to wszyscy by wiedzieli o kogo chodzi, taka to jest urocza osoba).

A dziś rano N. zrobił awanturę w sklepie ze śniadaniem i teraz będziemy musieli jeździć po serek na Bielany. Albo do Otwocka.

Boje się jutra. Wyraźnie COŚ w powietrzu krąży.

O GALARETCE Z KOTA

 

Będzie galaretka z kota.

Kotecek w tym roku upodobał sobie parapet na tarasie, na który czasem wystawiam garnek. W dzień już nie przychodzi, bo wie, że oberwie szyszką jak za blisko podejdzie do karmnika, ale nocą buszuje. Tym prostym sposobem potłukł mi dwa garnki, pyszny rosołek zapaskudził taras, a ja prawie dostałam zawału, jak w nocy szurało, a później trzasnęło. Więc galaretka, choć są tacy, co sugerowali fotokomórkę i petardę, co jest słabym pomysłem, bo jeszcze dochodzi mycie okien z kociej krwi i futra. Bez sensu. Galaretka lepsza.

Przepis na galaretkę z kota.

Kotu szybko ukręcamy łeb i zakopujemy w ziemi w taki sposób, żeby sterczał ogon. Następnie czekamy kilka tygodni, wiadomo, zależnie od pogody, latem szybciej, zimą dłużej. Po rzeczonych kilku tygodniach obcinamy czubek ogona i wkładamy słomkę – wuala! Galaretka z kota gotowa.

W oczekiwaniu na galaretkę bym cos poczytała, a znowu nie mam co. Ta nowa Tokarczuk dobra jest?…

 

O PTASZKACH I WÓDCE

 

Uprzejmie informuję, iż:

– w sobotę wznowiło działalność ogrodowe bistro „Ptasia Łapa”. Serwujemy łuskany słonecznik, a ruch jest jak za PRL-u na giełdzie samochodowej w Słomczynie. Rano jak N. wysypuje całodzienną porcję, to musi się uchylać żeby nie dostać w ucho rozpędzona sikorką, tak się rozżarły.

– mam najczystsza lodówkę w Galaktyce; w zasadzie światło w środku jest zbędne, tak lśni – TYMI RĘCAMI. Niech no ja zobaczę, jak KTOŚ (już ten ktoś wie, o kim mowa) pcha do środka kiełbasę bez ubranka wierzchniego albo jakiś radosny tłusty słoik z małżami. Zasztyletuję spojrzeniem, utopię w umywalce i rozszarpię widelcami na włókienka, jak długo pieczoną wieprzowinę. Na razie otwieram lodówkę, napawam się, wzdycham, zamykam i mam poczucie Dobrze Spełnionego Obowiązku.

– na fejsbuczku zalew informacji o tym, że czas nastawiać ciasto na świąteczne pierniczki. W związku z tym postanowiłam nastawić równie świąteczną nalewkę na kukułkach, do czego natchnęła mnie znaleziona wczoraj kukułka (cukierek kukułka, oczywiście!… – żeby nie było, że jestem potworem, co zwabia kukułki na słonecznik i pakuje je do butelek). Zagniatanie pierniczków to nie dla mnie, poza tym pierniczki to same kalorie – a wódki nie trzeba zagniatać i jest bardzo zdrowa.

Mówiłam już, że nienawidzę, jak jest zimno, bo mi skóra na rękach pęka? To mówię.