O PAPRYCE I KASZANCE


Wróciłam. Śmierdzi z lodówki (to mógłby być motyw przewodni mojego życia: "Gdy wracała, z lodówki znowu coś śmierdziało").

Do Porto do Son przyjechaliśmy o 21.00, bo mój mąż jak mnie wsadził do samochodu w Madrycie, to wyjął dopiero na miejscu. Bez postoju (650 km). Nawet bez siusiu! Spoko, mam trening ze Świnoujściem – też mnie wsadza w domu i wyjmuje u celu, jestem zaprawiona. Tylko trzeba mało pić, a najlepiej wcale. 

Czyli o dwudziestej pierwszej, czyli na tamte pieniądze – W ŚRODKU DNIA (kolację zaczyna się jeśc o 23.00). Po uroczystym powitaniu – "Hola! Ania! Norbert! Que tal! VAMOS A VINO!" – słowo się rzekło i poszliśmy na wino. Akurat był potworny dym, bo do miasta przyjechała tak zwana Fiesta Celta, więc wszędzie leżała słoma, pół miasta było przebrane w zgrzebny len i stały kramy, na których można było kupić sandały z niewyprawionej skóry, toporną biżuterię i kebab. 

Na to wino się chodzi do pięciu starannie wybranych barów, dwa razy dziennie: przed obiadem i przed kolacją. Po każdym barze nasza grupa obrastała nowymi członkami, jak winogrono, oraz było bardzo trudno zapłacić, bo np. zapłacił za wszystkich facet z drugiego końca baru i poszedł. Rozmawiało się na różne ważne tematy, na przykład – kto zjadł mewę, kto upił indyka albo kto sprzedał swoje ciało Uniwersytetowi (tu trzeba wyjąć legitymację z portfela i pokazać).

Był na przykład w naszym winogronie rybak Eugenio, który w 1957 roku był w Polsce, w Szczecinie, i z tamtego pobytu pamięta dwa słowa: "papieros" i "Elżbieta". No, Elżbietę wspomina do dziś. Może pani Elżbieta to czyta, albo ktoś z rodziny – w Porto do Son tęskni do Pani pewien skromny rybak (bardzo ładne miejsce, na Pani miejscu bym się nie zastanawiała w ogóle).

Byla też sympatyczna para z lekutko upasioną jorczycą o imieniu Trufi. Urocza, ale chyba ma problemy z pamięcią krótkotrwała, bo co chwilę się ze wszystkimi witała. Wystarczyło krzyknąć "Trufiiii!" – i Trufi podrywała się z miejsca i rzucała wszystkim w objęcia. I tak co pięć minut.

Pojechaliśmy na ryby motorówką, bardzo się z tego ucieszyłam, ale przynajmniej dostałam bardzo fajnego procha na nierzyganie. Biodramina, polecam. Łódką bujało jak cholera, a ja nic. Miałam zupełnie osobny środek ciężkości i w dupie miałam szalejącą łódkę i fale i wszystko. Tylko spać mi się trochę chciało, ale nawet nie zakręciło mi się w głowie. Ba – obżeralam się empanadą z dorszem w czasie najgorszego bujania!

W środę zaczęło padać (dopiero w środę! Aha, no i przejeżdzaliśmy w drodze z Madrytu przez trzy okropne burze z gradem), więc znajomi zabrali nas do Leon. Na najlepsze różowe wino – Prieto Picudo. I na ślimaki (caracoles). I na kaszankę.

Wrażliwych uprasza się o nieczytanie – ale odkryłam kaszankę mojego życia. Morcilla z Leon – właściwie to nie jest kaszanka, bo nie ma w sobie kaszy ani ryżu, więc w sumie ma tylko… hm… krew?… I paprykę. I jest słodka w smaku. Jak Nutella, tylko lepsza, bo z papryką. Słodka i ostra. Więc przez cały wyjazd jadłam kalmary i morcillę z Leon. 

I odkryłam przekręt z wędzoną papryką. Bo Zebra mnie poprosiła o wędzoną paprykę. Kiedy jej zaczęłam szukać po sklepach, to się dowiedziałam, że nie ma czegoś takiego i w ogóle sobie wymyślam. Więc pokazałam w internecie. Nasi znajomi zaczęli sobie wyrywać włosy z głowy, że w ogóle to jakiś skandal i nikt jako żywo wędzonej papryki na oczy nie widział. Dopiero kobitka na targu w Leon, ze stoiska z papryką, wyjaśniła, że owszem – CAŁA papryka w Hiszpanii, ta mielona, jest wędzona. Żeby się nie psuła. Oprócz papryki z Murcii, której jest tak mało i jest specjalnie oznaczona, że przez przypadek jej się nie kupi. Tak, że proszę nie szukać specjalnej papryki wędzonej ani za nią nie przepłacać – każda z Hiszpanii jest wędzona.

Mówiłam, że kocham północną Hiszpanię?

I niepotrzebnie ciągnęłam ze sobą dwa kryminały, bo na lotnisku kupiłam książkę z gatunku "książki mojego życia": romans, który dzieje się w cyrku Barnuma (właściwie teatrze, nie cyrku). Pomiędzy człowiekiem – szkieletem a kobietą z brodą. "Transformation of Batholomew Fortuno" się nazywa. Swietna, swietna, swietna. Bo tej Pancol, to ajmsory – MACIE RACJĘ – nie da się czytać. Trzecia część kompletnie bez sensu. 

 

0 Replies to “O PAPRYCE I KASZANCE”

  1. Czy odkryłaś ID Investigation Discoveryhttp://www.discoverymedia.pl/id/index.html
    Właśnie leci program o czterech braciach żyjących razem, śpiących w tym samym łóżku, zgodnych i bardzo się kochających.
    Jeden ginie, skazują drugiego, ale jest niewinny.
    Teraz analizują dowody – oglądam z zapartym tuchem

  2. Wiecie, ja to byłam nawpół wzruszona, a nawpół zielona z zazdrości, jak on o tej Elżbiecie.

    Że taka piękna rubia i błagam – 55 lat ją pamięta i wzdycha do niej?… Która by tak nie chciała?…

    Wampi, trzymasz się, tak?

  3. Jak dobrze, że wróciłaś! W kategorii “książka MOJEGO życia” od jakieś już czasu (o,matko! od roku?!) przoduje Twój blog i gdy Cię nie ma, to lektura mi kuleje (wszystko wstecz przeczytałam już dawno).
    W kwestii kaszanki to ja, niestety, nie mam najlepszych doświadczeń i choćby była nawet z dodatkiem czekolady marki Goplana albo i Wedel, nie tknę i koniec! Jako żywe cwałują mi po pamięci dantejskie sceny z dzieciństwa, rozgrywające się cyklicznie (czytaj: przed większymi świętami kościelnymi tudzież uroczystościami rodzinnymi) na sąsiednim podwórku, poświęcone zarzynaniu odpowiednio dorodnej świni, zwieńczone produkowaniem rzeczonego przysmaku.
    A co do poszukiwanej pani Elżbiety – pierwszy raz w życiu żałuję, że nie jestem starsza! Ze względu na okoliczności rybako-barowo-winogronowo-winne, rzecz jasna! 😉

  4. Ta morcille slodka to przywiezli Hiszpanie tutaj i do Argentny, niestety przez lata zapomnieli jak sie ja robi, i dzis zostalo tylko takie cos slodko-paciate. Oryginalu juz nie bardzo przypomina.
    Ponoc jednak w Paragwaju mozna dostac lepsza 🙂

Skomentuj Pru Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*