Cudownie jest spać przez tydzień przy otwartych drzwiach, słuchać przez całą noc ryku oceanu, który się kotłuje pod balkonem, a później wrócić do lodówki, w jaką zamieniła się chałupa przez te kilka dni naszej nieobecności. Przepraszam, że tak mendzę, ale pogoda też mendzi, a później jest, że Polak to na tle Europy SMUTNY CZEGOŚ. No żesz jasna cholera!…
Kraj Basków jest fenomenalny do zwiedzania. Czyściutki, jak cała Hiszpania (oprócz południa i Gran Canarii), uporządkowany. Góry nad morzem. Tunele poprzebijane przez góry (tam to się musieli narobić przy budowie dróg!…). Żeby dojechać z Madrytu, trzeba się przedrzeć przez Somosierrę, gdzie nasi z Francuzami pobili Hiszpanów, a był to duży bład, bo trzeba było kopnąc w tyłek Francuzów, iść z Hiszpanami na wino i się zasymilować. Ta Somosierra jest na wysokości 1445 metrów n.p.m., a droga jest taka dobra, że w ogóle nie czuć, że się podjeżdża tak wysoko. Trochę tylko pyka w uszach.
Pierwsze dwie noce spaliśmy w Zarautz – to taka nasza Jurata, tylko ładna. Szeroka plaża, mnóstwo surferów, bo wieje jak cholera i są długie fale, piękne paseo wzdłuż plaży i pełno psów. Prawie każdy spaceruje z pędzelkiem przy nodze, psy się znają, wymieniają ploteczki, siedzą przy stolikach, wchodza do baru. A psiej kupy ani jednej. Jakoś rozwiązali ten wstrząsający paradygmat, może ma to związek z faktem, że w Hiszpanii codziennie rano MYJE SIĘ chodniki – wodą i detergentem – a służby porządkowe chodzą po mieście przez cały dzień. Z wiadrem i szczotą.
Zarautz to oczywiście dlatego, że tam jest hotel i restauracja Karlosa Arguiniano – baskijskiego mistrza kuchni, dla mojego męża absolutnie numer jeden, Arzak mu może całować pięty. Karlos był chwilowo nieobecny, ale dał nam najlepszy pokój, z tarasem na samej plaży, i jedzenie w jego restauracji naprawdę było fantastyczne, a przy tym proste (nie przepadam za nouvelle cuisine, gdzie każde danie ma trzysta składników i jedenaście smaków), ale cały pobyt przesłoniła mi Karlosa wanna.
W ogóle łazienka była piękna, czarno – biała, z wolno stojącą, podświetloną wanną. Myślałam, że to mlecznobiały onyks – a to był plastik. Chropowaty, porowaty, gruby plastik, wanna w kształcie tych starych, wolno stojących wanien, nie za duża, ciepła i szorstka w dotyku, troszkę elastyczna… Po prostu szał, a nie wanna! I tu zniewalające widoki (hotel przerobiony ze średniowiecznego zamku, na samej plaży), tu jedzenie z najwyższej półki, a tu nic, tylko wanna on my mind. Muszę mieć taką wannę. Bo oszaleję.
San Sebastian (czyli Donostia w Euskera) to miasto, w którym nawet najstarszy mieszkaniec przez całe życie nie odwiedził wszystkich barów. Z jednej strony – elegancki kurort z plażą i ekskluzywnymi sklepami, z drugiej – labirynty uliczek, a na każdej milion barów. Ja przyznam, że nieco oszalałam na ich punkcie, bo to spełnienie moich kulinarnych marzeń: długie lady zastawione dziesiątkami pintxos – przystawek. Kanapki, szaszłyki, tartaletki, babeczki, rożki, naleśniczki. Od najprostszych – kawał tuńczyka wielkości pięści nadziany na patyk z papryczką guindilla – do arcywymyślnych sałatek, upchniętych w rożkach z francuskiego ciasta. Zamawia się wino, dostaje talerz i można zwariować. Trzy – cztery takie bary i byłam najszczęśliwszym człowiekiem na tym łez padole. Przy płaceniu barman wrzuca napiwek do kociołka i wrzeszczy na cały bar „Poteee!” – czasem jeszcze dzwoni dzwonkiem. Z co bardziej drażliwych klientów się nabijają – np. jedna pani przejechała nosem wzdłuż baru trzy razy i nic jej nie przypadło do gustu. Stanęła nad szaszłykami z krewetek, zrobiła minę, jakby jej śmierdziały, i pyta barmana, ile one czasu są smażone. Na co barman z kamienną twarzą: „Trzy minuty dwadzieścia sześć sekund”. Czasem trudno się dopchać do upatrzonego smakołyku, bo oczywiście nad wszystkimi tymi talerzami stoją ludzie – piją, rozmawiają, krzyczą, a raz jeden nakichał prosto w babeczki z sałatką z kraba, na które miałam oko. Trudno, babeczkę zjadłam gdzie indziej.
O kolacjach nie ma mowy, chociaż N. upierał się, żeby obiady jeść W RESTAURACJACH Z PRAWDZIWYM MENU I OBRUSEM. No fakt, że baskijskie restauracje to jest TAKI gourmet, nawet te najmniejsze, na kilka stolików, niepozorne, mają tak przemyślane menu, że się człowiek rozpływa. W jednej restauracji dali mi w prezencie DVD z kucharzem, który przyrządza te dania, bo nad każdym talerzem piałam z zachwytu i kazałam fotografować. Jadłam słynne smażone grzyby wymieszane z żółtkiem, jak tatar – obłędne połączenie. Wszystkie kubki smakowe stają na baczność. Choć oczywiście duszę sprzedam za pintxos.
Wlókł się człowiek taki objedzony, napatrzony na te cuda na barze (one na dodatek są śliczne, te kanapeczki, dzieła sztuki), wchodzimy do OSTATNIEGO baru – już tylko na kieliszek wina, ale gdzie tam. Za chwilkę barman zadyndał mi wielkim plastrem szynki przed nosem – „Chcesz?” – a jak miałam nie chcieć, przepraszam?… Jeszcze nie przełknęliśmy szynki, a on już częstował nas drinkiem własnego pomysłu „Fernando Torres”, za który dostał pierwszą nagrodę na mistrzostwach barmanów… I tak tam jest wszędzie. Wszędzie. Każdy bar to osobna historia.
Zwiedzaliśmy małe miejscowości o nazwach nie do zapamiętania (w jednej urodził się Balenciaga!), które wszystkie są pod górę albo w dół. Tylko na koniec mieliśmy malutką przygodę, bo na stacji benzynowej, gdzie się zatrzymaliśmy na kawę, nagle zaroiło się od żołnierzy z wielkimi karabinami. Taki SWAT w zielonych mundurach i ze słuchawkami. Przeszukiwali stację i kawiarnię, zaglądali do wszystkich pomieszczeń. Na nas nawet nie spojrzeli, spokojnie stamtąd odjechaliśmy, ale dość miętowo mi się zrobiło w brzuchu, jak pomyślałam później (później, bo to się stało tak nagle, że nie zdążyłam się wystraszyć), że ten koleś, którego szukali, TAM BYŁ, i spokojnie mógł nas capnąć jako zakładników. Sądząc z tego, jak trzymali te swoje wielkie karabiny w gotowości, nie był to miły koleś i miał na sumieniu coś więcej, niż kradzież torebki.
Samolot się spóźnił dwie godziny i nad Pirenejami strasznie trzęsło, a do jedzenia dali zepsute, śmierdzące kabanosy. No taki skromny akcencik, żeby się niektórym w dupach nie poprzewracało. Plus lodowata chałupa – od razu człowiek wie, że koniec turnusu.
BARDZO chętnie bym je zjadła na Sląsku, gdybym tylko na nie trafiła w jakiejkolwiek knajpce! Ale w życiu nie widziałam, w żadnym menu. Polecasz jakąś miłą restauracyjkę ze śląską kuchnią (N. UWIELBIA rolady, a ja mu wyżeram modrą kapustę zawsze)? Chętnie byśmy wpadli.
“Jadłam słynne smażone grzyby wymieszane z żółtkiem, jak tatar – obłędne połączenie.”
Barbarello, na Slasku to znane i popularne danie z grzybow, tzw. szmor.
Cudze chwalicie, swojego nie znacie…
lezka sie w oku kreci… zawsze mowilam ze urodzilam sie nie w tym miejscu europy co trzeba. chlip chlip….
Dobra, w takim razie żadamy zdjęcia w rzeczonej wannie!
🙂
Tylko bez wykrętów!
Tam barowo i tu barowa…pogoda, do dziś. 😉
dzięki Baska,czlowiek siedzi na dupie w chałupie to sobie chociaz poczyta o takich fajoskich wypadach,zarciu i,piciu i wannach-
i dalej moze sobie spokojnie na dupie siedziec;)))
Baśka, nie bądź taka, daj przepis na tego drinka 😉
Widzisz, Ty masz koniec turnusu, a ja tak czytałam i poczułam się jak na turnusie 🙂
Fajnie że podajesz hotele i inne namiary i NAPRAWDĘ ważne informacje (gdzie co zjeść i wypić :).
A propos, było kiedyś o tatarze w Genewie. Pamiętasz jeszcze gdzie ten tatar???
czytam od lat, piszę pierwszy raz.
krótko będzie. Zaadoptujecie mnie? Nie wiem czy za stara nie jestem, ale trudno. innego układu nie śmiem proponować. a normalnie zwariowałam, jak przeczytałam.
Ja bym nieśmiało poprosiła o zdjęcia jedzenia, bo załkałam cicho czytając o przystawkach…
Oooooo tak zdjęcia wanny Karlosa pliz
Kobito, weź nas nie denerwuj. Dawaj zdjęcia (zwłaszcza wanny)!