O WYPRAWIE NA RYBY

 

Drogi pamiętniczku, wszytkie gnaty mnie bolą, albowiem byliśmy wczoraj na rybach!

 

Dlaczego mnie bolą kości od ryb, zapytasz zapewne. Otóż niezupełnie od ryb mnie one bolą, tylko od jamników. Dwóch. Płci żeńskiej.

 

Och jakie były szczęśliwe. Od razu na samym początku wepchnęły szwagra do wody („Zabierzcie te topielice!”). Hopsia hopsia. To może my je wezmiemy na spacerek? TAK TAK, idzcie z nimi (w cholerę) na spacerek! DŁUGI! No to poszłyśmy. Jakies 17 kilometrów w jedną stronę. Może się zmęczą. Akurat. My już ledwo pełzłyśmy, a te cholery ogoniaste dalej niezmordowane. Wróciłyśmy. Myslicie, ze dały nam poleżeć na kocu?… A skąd. Nad rzekę, zobaczyć co pańcio robi. Pańcio zarzuca. O jak chlupnęło! O, żaba! Ciabach Fuga za żabą do rzeki. No to Szczypawka – za Fugą. Odkryły w sobie wodołaza. W międzyczasie mój ojciec zdołał wyciągnąć haczyk z trzcin i zarzucić na wierzbę, implantując tym samym robaka na drzewie.

 

– To nie jest sport rodzinny – wycedził szwagier (mokry do kolan), przeskakując jamniki, żeby wyplątać mojego ojca z gałęzi.

 

W roli ryb wystąpił gościnnie zdechły karaś, który przypłynął majestatycznie z nurtem rzeki, jak gajowy Marucha, i jakoś tak postanowił zostać na dłużej w naszym towarzystwie, bo kręcił i zawracał, i krążył, i MOIM ZDANIEM puszczał oko do facetów.

 

W drodze powrotnej Fuga próbowała zabić bażanta ultradźwiękami i strasznie się rozpadało.

 

A w domu czekała babcia z garem młodej kapustki. Fenkju. Ledwo dziś żyję.

 

0 Replies to “O WYPRAWIE NA RYBY”

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*