O TYM, ŻE NIECH ŻYJĄ ZIEMNIACZKI

Nad naszą wsią było pięknie widać zrzut paliwa z rakiety Falcon. Na lokalnym forum zaroiło się od zdjęć – ja oczywiście nie widziałam. Trochę żałuję – chociaż z drugiej strony, gdybym to zobaczyła a nie wiedziała, CO TO JEST – taki błękitny vortex na nocnym niebie – to jak nic zeszłabym na zawał i mojego trupa na trawniku znaleziono by nie wiem kiedy, ponieważ…

[oddycham do torebki]

ponieważ N. udał się na platformę wiertniczą i NIE WIE KIEDY WRÓCI. 

Oczywiście musiał mi ukraść MOJE MARZENIE, bo to ja zawsze chciałam na platformę wiertniczą, a pojechał on. Dobra, trudno. Kiedyś chciałam w Kosmos, a teraz to nie wiem, bo jak pokazali tych astronautów po dziesięciu miesiącach, to nie wyglądali najlepiej. I z platformą pewnie jest tak samo, raczej tam nie ma chłopaków z Armageddonu (i dziewczyny) i nie jest zbyt glamour, ale w sumie nie wiem jak, bo nie wolno robić zdjęć. No i tam siedzi i twierdzi, że bardzo proszą o transport powrotny, ale na mostku powiedzieli im, że kontaktują się ze statkami i jak któryś podpłynie, to wrócą. A kiedy podpłynie? No nie wiadomo, może jutro, a może za miesiąc. A może piraci. A może są w studni. Nie mam już siły do tego wszystkiego, jak w końcu ściągnie do domu, to wtedy ja wyjdę i nie wiem kiedy wrócę, bo ile można.

Tymczasem w The Pitt pokazali poród w zbliżeniu (kilkukrotnie) oraz jelito na wierzchu. Wyraźnie postawili na REALIZM i nie przebierają w środkach. 

A koleżanka przysłała informację, że bulwach ziemniaka znajdują się benzodiazepiny. TO WIELE TŁUMACZY – nie dość, że pyszne, to jeszcze zawierają dragi! (Śladowe ilości – ale zawsze). Od zawsze uwielbiałam ziemniaczki  i w związku z powyższym kupię sobie wielki, ogromny wór i będę je żreć na śniadanie, obiad i kolację – i może wtedy nie uduszę N. za jego wspaniałe pomysły. Oraz – może chociaż odrobinkę przestaną mnie wkurwiać informacje z tak zwanego szeroko pojętego świata. 

O POWROCIE KOTA MARNOTRAWNEGO

No i wyszło na to, że ci od zimowych kurtek mieli rację. W zasadzie to słusznie, pod naszą szerokością geograficzną przecież skrobie się przednie szyby nawet w maju. Ale takiego lodowatego wiatru, jak przez ostatnich kilka dni, to nawet w grudniu nie było. 

Natomiast do Zebry wrócił kot Janusz po osiemnastu miesiącach nieobecności. OSIEMNASTU MIESIĄCACH. Opuścił chałupę w zeszłe wakacje, kiedy Zebra wyjechała i zainstalowała swoją mamę do pilnowania, a mama przybyła ze swoją psicą. A psica z Januszem – no cóż, nie polubili się, NIE KLIKNĘŁO. Kilka dni koty siedziały na czubkach sosen, a później Janusz machnął ręką i wybył. I tyle go widzieli.

Zebra go opłakała i przeszła żałobę – bo owszem, czasem znikał na kilka dni, nawet tygodni, ale zawsze wracał. Często dość poharatany, z rozprutym brzuchem czy łapą trzymającą się na jednej nitce. No więc mając na uwadze jego awanturniczy charakter, doszła do wniosku, że gdzieś w końcu przegrał z większym od siebie łobuzem. A tu ci w sobotę Janusz wmaszerował przez bramę – zdrowy, wypasiony, wszedł do chałupy i nie chce wyjść – jak nigdy, bo zawsze się włóczył (dobrze, że przynajmniej jest wykastrowany). Niezły gap year sobie urządził – może miał kryzys wieku średniego, wybalował się za wszystkie czasy i wrócił na spokojną emeryturę. 

A do kompletu – astronauci z ISS też nareszcie wrócili do domu. Po dziewięciu miesiącach – czyli Janusza nie było dwa razy dłużej. 

Niby codziennie serwisy informacyjne elektryzują jakieś skandale, a jakiś taki przednówkowy marazm. No ile można czytać o Dodzie, co kupiła Żabkę. Swoją drogą – co ludzie kupują w Żabkach? Byłam chyba dwa razy – po chrupki (faktycznie mają sporo różnych) i po lód na imprezę. Atmosfera jak na stacji benzynowej – a rosną na każdym rogu jak grzyby po deszczu, z czego te sklepy się tak naprawdę utrzymują? No wiem, wieczorem każdy wpada po flaszkę, ale serio to wystarczy? Albo bardzo jestem nie w nurcie dzisiejszej ekonomii, albo faktycznie to jakiś przekręt.

No i tak to. Wszyscy zachwycają się serialem „Dojrzewanie” i pewnie w końcu zdegustuję – z tym, że ciężki temat. Jeszcze nie mam na tyle zmagazynowanej energii i optymizmu, żeby się na niego rzucać. A z kolei trzeci Lotos – hm, przeczytałam komentarz, że akcja posuwa się do przodu w tempie lodowca i chyba się z tym zgodzę. Wiadomo, że budowanie napięcia jest ważne, ale trochę w kółko wałkują to samo, albo może jestem za mało spostrzegawcza. No nie wiem. Niech już w następnym odcinku coś się WYDARZY, bo naprawdę.

Jestem gruba, zimno mi i mam w cholerę dosyć tej zimy.

O DRUGIM LOTOSIE I INNEJ ZIELENINIE

Uznając przedstawione w komentarzach argumenty (oraz fakt, że i tak czekam na nowe odcinki) obejrzałam drugi sezon Białego Lotosu. I nawet się ucieszyłam, bo gra Aubrey Plaza. W ogóle jakieś bardziej pozytywne wibracje ma sezon drugi, niż pierwszy, a i bohaterowie jacyś bardziej. Nawet nie miałam ochoty wszystkich co do jednego porżnąć piłą łańcuchową, jak to miało miejsce w pierwszej części.

Tylko Tanya… Och, Tanya, obcasy na jachcie? Taka byłaś dzielna, dziewczyno, biłam ci brawo, a tu ci masz. 

Natomiast (teraz będzie tytułem wstępu). Od pewnego czasu prześladuje mnie nazwa marki odzieżowej, którą oczywiście zapomniałam, a to było coś takiego kolorowego jak Desigual, tylko bardziej nylonowego i obcisłego (typu Versace) i droższego. I był sklep w Madrycie obok Plaza Mayor, ale już go nie ma. No po prostu zapomniałam na kamień i wkurwia mnie to niebywale. I tak sobie oglądam ten Lotos, aż tu nagle asystentka Tanyi pojawia się w bluzce z tej firmy. A ja nadal nie pamiętam, jak ona się nazywa! Na szczęście okazało się, że ta cała Portia i jej dziwaczne ciuchy jest IKONĄ i każdy jej outfit został zanalizowany, rozłożony na czynniki pierwsze i opisany na portalach modowych. No i wystarczył lekki gugiel.

CUSTO. Ta cholerna marka nazywa się Custo Barcelona i nareszcie przestało mnie swędzieć pod czaszką. 

No dobrze, ale teraz jestem strasznie wkurwiona na męża Tanyi i MAM NADZIEJĘ, że ta z zębami to agentka FBI pod przykrywką i dobierze mu się do dupy. Bo jak się draniowi upiecze, to więcej nie oglądam. I chcę zwrot za bilety. Czy tam abonament. ZROZUMIANO?

A w przeddzień kobiet byłam z koleżankami na drinkach (za kwaśne i wylądowałyśmy na domówce) i jednym z tematów rozmów był, uwaga, topos kobiety wmurowanej w kulturze Albanii. Przysięgam. Boże, w jakim ja się kulturalnym towarzystwie obracam! 

Jest tak ładnie, słonecznie i ciepło, a mnie od dwóch dni nowa boli jak dziurawe wiadro. Na deszcz i na pył znad Sahary (ciekawe, czy będzie widoczny gołym okiem). I są już bratki i prymulki w szkółkach ogrodniczych, ale jeszcze rachityczne. Tylko hiacynty wyglądają mężnie, ale hiacynt to dwa dni i po hiacyncie. Za to kupiłam nasiona maków, chabrów i lnu – ale to N. musi wysiać, bo ja nie mam tak zwanej ręki do ogrodnictwa. A niby do czego mam!…

O ATAKU WIOSNY, KSIĄŻCE I SERIALU

Widziałam całe stado motyli cytrynków oraz jedną jemiołuszkę z czubem – wiosna pełną paszczą. Chociaż na różnych ontetach artykuły, żeby jeszcze nie chować zimowych kurtek, i komu tu wierzyć? Odp. NIKOMU. Nawet sobie nie mogę wierzyć, odkąd zgubiłam poranne okulary i o mało się nie zabiłam o psie zabawki. Rano, zanim założę szkła, chodzę w starych okularach i dwa dni temu mi PRZEPADŁY. Nie ma ich w futerale w zwykłym miejscu, nie ma w łazience, nie ma nigdzie. Załamałam się na tle nerwowym, bo bez wspomagania NAPRAWDĘ widzę tylko z grubsza kształty, i to tylko te większe, a szkła wolę wetknąć, jak już oczy się obudzą. No i tak rozpaczałam do popołudnia, kiedy to znalazłam okulary na półce z książkami. Może to moja demencja, a może Szpilman (dawno go / jej nie było, swoją drogą), w każdym razie – są okulary z powrotem, uff.

W ramach guilty pleasure nadal zwiedzam różne podcasty kryminalne, ale i z tym zaczynam mieć przesyt. Mało jest osób, które potrafią mówić rzeczowo, prostym językiem i o faktach; Aga Rojek i długo długo nic. Zupełnie mi nie odpowiadają panie gwiazdy kryminalne z dramatycznym tonem i składnią, jakby odczytywały wypracowanie na apelu szkolnym. Ale jak tu na serio i poważnie słuchać relacji o sprawach smutnych i trudnych, jak się trafiają takie kwiatki: „Pojawiają się informacje, jakoby odsiadywał wyrok za zabójstwo ojca – co nie jest prawdą. Faktycznie w amoku podciął ojcu gardło, jednak ten przeżył. Już po tych wydarzeniach zaatakował siekierą swojego brata oraz innego członka rodziny i obecnie faktycznie odsiaduje wyrok, jednak nikogo nie zabił”. No shit, Sherlock. Faktycznie okoliczność łagodząca jak cholera. Chyba tylko dlatego, że tępy nóż miał.

(Moja koleżanka miała super ostry nóż i w sobotę kroiłam cebulkę do tatara, bo ja zawsze kroję cebulę, bo nie płaczę, zwłaszcza jak trzeba drobno, i następnego dnia miałam pocięte palce i lała mi się krew i mnie szczypały. A moje nieczułe koleżanki stwierdziły, że pfff, po cebuli to od razu odkażone i nie ma co histeryzować).

Czytam świetną książkę Elizy Kąckiej „Strefa zgniotu”. To takie mikrohistoryjki – obserwacje z pociągów, z biblioteki (autorka bywa w bibliotekach, w sumie jej zazdroszczę, uwielbiałam chodzić do Narodowej – zawsze było ciekawie i zwykle ktoś mnie podrywał), z przystanku, o sąsiadach. Są przepyszne, kiedyś wrzucała je na fejsa na profilu „Halo, pani Elizo”, którego byłam czynną abonentką, a teraz wyszły drukiem. Bardzo fajna książka, taka do noszenia przy sobie i czytania nawet przez dwie – trzy minuty, na przystanku albo w kolejce na poczcie, z tym, że się parska śmiechem. Ale nie mam nic przeciwko parskaniu śmiechem w miejscach publicznych. 

(Oraz moja koleżanka twierdzi, że jestem jedyną osobą zadowoloną z restrukturyzacji poczty – no jestem,  bo nagle są czynne wszystkie okienka, a nie w porywach jedno. Z drugiej strony, listy teraz idą pięć razy dłużej, a rachunki przepadają i dzieją się z nimi rzeczy niestworzone, więc z jednej strony plus, a z drugiej minus – jak ze wszystkim w życiu, ech).

A teraz wyznam prawdę i całą prawdę.

Wciągnęłam się w „Biały Lotos”, część trzecia, chociaż część pierwsza mnie wkurwiała i nie rozumiałam, o co ludziom chodzi, a drugiej nie oglądałam. Teraz zaczęłam, przez wzgląd na Jasona Isaacsa i Parker Posey – bardzo lubię – i masz ci los, wpadłam po uszy w kompot. A te świnie kapitalistyczne cykają po jednym odcinku. Jak tak można? Chyba przygotuję petycję do Trybunału Praw Człowieka. 

Jestem gruba. Szukam fajnego, nieoszukanego, sprawdzonego suplementu na odchudzanie (wiem, wiem – najlepiej zielona kiełbasa). 

O PĄCZKACH, KOSZMARZE I ZAKWASIE

No i masz – wkurzająca córeczka Pam z „Lepszego życia” dostała Oscara. Oczywiście – musieli wybrać najbardziej denerwującą z całego zestawu. A Ariana Grande znowu przyszła przebrana za żyrandol. Wiem to oczywiście z relacji na Pudełku, ponieważ jeszcze nie upadłam na łeb, żeby rezygnować ze spania pod puszystą kołderką na rzecz oglądania nudnej jak przeterminowane flaki gali. 

W sobotę przez cały dzień padał śnieg, a wieczorem mieliśmy imprezę, na której wypiłam trzy kieliszki wina i od 21.00 zwisałam z krzesła jak łabędź – no, jak obżarty łabędź z rozciągniętym żołądkiem. Już nawet plotkować nie miałam siły, nie mówiąc o karaoke, chociaż się odgrażałam. Akurat najstosowniejsze byłyby kolędy, bo od samego rana padał śnieg i byłam wkurwiona pod sam sufit na white christmas z poślizgiem. I zamiast w powiewnych kolorowych szatach poszłam na imprezę w ciepłych walonkach i grubych dżinsach. Cholery można dostać w naszym klimacie, naprawdę.

W czwartek wysłałam N. po pączki do Ireny oraz obserwowałam w internetach, jak się ludzkość podzieliła na frakcje z tej okazji, jak ropa naftowa. Gdyby mi ktoś powiedział, że można się pokłócić o pączki w tłusty czwartek, to… to pewnie bym uwierzyła, chociaż z lekkim uniesieniem prawej brwi. Do „Ile pączków dziś zjedliście” zamieszczano komentarze, że terror pączkowy, głupota i zaścianek, że nienawidzą pączków i tylko rollsy z kremem pistacjowym (albo ciasto dubajskie), że zdrowsza alternatywa w postaci pieczonego pączka albo sałatki z ciecierzycą, oraz że pieczone fit pączki to nie są żadne pączki i wypad. Co do mnie – zjadłam dwa klasyczne pączki z Ireny i odnotowuję downsizing w porównaniu do poprzednich lat (to akurat dobrze, nie lubię ogromnych pączków). Były smaczne, ale gorsze od tych, które można tam zjeść na co dzień – ale to wiadomo, jak się robi czegoś sto razy więcej niż normalnie, to ma prawo wyjść słabiej. Chociaż koleżanka jadła w czwartek pączka z lokalnej cukierni na Ochocie i mówi, że był obłędny. No i oczywiście – z kwaskowatymi powidłami śliwkowymi; pączki ze słodkim mdlącym nadzieniem typu nutella, adwokat czy ten wszechobecny krem pistacjowy to jest generalnie nieporozumienie. 

I znowu śniło mi się, że za chwilę matura, a ja nic – z polskiego nawet tytułów lektur nie pamiętam, a z matematyki wzorów. Tyle lat, tyle egzaminów miałam później, a ciągle mnie prześladuje akurat matura! W dodatku do matury się przecież uczyłam jak dzika, a do wielu egzaminów później – wcale albo niewiele i zdałam i tak, więc już nie wiem, o co chodzi. Dobrze, że przynajmniej tym razem we śnie byłam kompletnie ubrana, bo zdarza się jeszcze wersja „Matura, a ja nic nie umiem i nie mam na sobie spodni”. Może powinnam iść na terapię?…

Od jakiegoś czasu bardzo modne jest posiadanie i karmienie domowego zakwasu, którego później używa się do pieczenia chleba. Ludzie kupują specjalne słoiki, różne rodzaje mąki, nadają imiona swoim zakwasom, robią relacje z karmienia, czasem im wykipi, a czasem się obrazi w tym słoiku i nie rośnie. No więc właśnie przeczytałam, że w Szwecji otóż został uruchomiony hotel dla zakwasów. Kiedy gdzieś wyjeżdżasz – możesz oddać do hotelu swój zakwas, który będzie tam codziennie karmiony i zaopiekowany. Ciekawe, czy zakwasy są wyprowadzane na spacer – każdy słoiczek otulony wełnianym szaliczkiem. 

To ja jednak chwilowo pozostanę przy suchych drożdżach. 

O TYM, JAK WYCZOŁGAŁAM SIĘ Z CZARNEJ DZIURY

Z serialu o Osieckiej została mi piosenka o Mońku Przepiórko. Cały czas śpiewam „A Moniek Przepiórko wciąż siedział na schodach…”, a N. wywraca oczy na lewą stronę, nie wiem dlaczego – bardzo fajna piosenka. O miłości i z morałem. Faceci nie doceniają.

Moja ciotka była na tomografii. Teraz siedzi, analizuje i doszła do wniosku, że nie ma ani jednego zdrowego organu. No, może za wyjątkiem śledziony, tylko że wyszło w praniu, że śledzionę ma drugą – ja bym się cieszyła z takiego bonusu, no ale ona się oczywiście martwi. Mówię jej, że może jednak by poczekała, co powie lekarz, ale ona jest zdania, że NIC SIĘ NIE SPRAWDZA z tego, co lekarze mówią. 

Czy ja wiem – w serialach medycznych się sprawdza. Niektórych oczywiście.

Natomiast ja dla odmiany byłam w Madrycie, z czego się cieszę, bo od tych mrozów i ciemnicy dostałam kryzysu egzystencjalnego i osobowość zaczęła mi się rozpadać na kawałki. A zatem pojechaliśmy i było ciepło i kwitły migdałowce i od razu osobowość mi się z powrotem zintegrowała do kupy, a nawet jakby zobaczyłam światełko w tunelu. Małe i daleko, ale zawsze.

Od piątku po południu nie było jak chodzić po ulicach – takie tłumy się nagle pojawiły. Ci, których przeraża wizja wyludniającej się Europy, powinni odwiedzić Madryt w piątek po południu (w sobotę w sumie też). W dodatku pół Madrytu w remontach, co krok coś rozbabrane, wszędzie płoty odgradzające mniejsze i większe dziury i wykopy. A w bonusie policja ze znudzonymi minami codziennie rozstawiała barierki, bo demonstracje. Zapytaliśmy taksówkarza, o co znowu chodzi.

– Ja to nie wiem, tu codziennie są demonstracje, jedna, dwie, kilka. Ciągle demonstrują. Kot umrze i jest demonstracja – stwierdził pan taksówkarz i zaczął narzekać na Ubera.

Demonstracje demonstracjami, a dostać się do niektórych knajp NIE BYŁO SZANS. Nawet, jak się przyszło pięć minut po otwarciu, to już stała kolejka. Takiego szaleństwa dawno nie widziałam, przysięgam. 

Żeby nie było, że tylko w knajpach siedzieliśmy – w najbardziej intensywny dzień zrobiliśmy 22 tysiące kroków. W pozostałe mniej, ale niewiele. Tam się nawet przyjemniej chodzi, bo słońce, bo ładne widoki, bo pachnie z knajpek rozgrzaną oliwą. Przywiozłam sobie apaszkę w jamniki.

Jedyne co nie bardzo, to mieliśmy pokój w drugą stronę. Zwykle zatrzymujemy się w tym samym hotelu i pokoje mają ten sam rozkład, ale tym razem dostaliśmy odbicie lustrzane – niby nic, a cały czas byłam zakręcona. Okno ze złej strony, łóżko odwrotnie, nawet przesuwane drzwi w łazience ciągle szarpałam, bo inaczej się zamykały. Człowiek to jedna wielka chodząca nerwica, powiadam Państwu, wystarczy coś lekko przesunąć i się robi KLOPS.

A na lotnisku N. przeczytał mi wypowiedź posła Goska „Jestem sportowcem, a alkoholem się brzydzę” – muszę przyznać, Panie Pośle, że ja to się brzydzę alkoholem najczęściej następnego dnia i nie piję wtedy do końca życia. 

Bardzo jestem Madrytowi wdzięczna, że mnie wyciągnął z zimowej czarnej dziury, ale dobrze że wróciliśmy i teraz muszę odchudzić siebie i Mangustę, bo Zebra na mnie krzyczy, że jest upasiona. Biedactwo, widocznie też źle znosi zimę i zajada stres. 

Przeczytałam w samolocie „Nikt nie odpisuje”. Bardzo mi się podobało.

O MORSACH I SERIALU POLSKIM

Wczoraj TEŻ morsowali! Tydzień temu przynajmniej było słońce, a wczoraj – trochę Norylsk. Ciemno, lodowaty wiatr i ZAMARZNIĘTA woda – facet wycinał dziurę piłą łańcuchową, żeby państwo morsy mogli wejść. Po lodzie do dziury w lodzie – od razu miałam przed oczami przegląd filmów katastroficznych z Titanicem na czele i uciekłam stamtąd dość szybko, chociaż było strasznie ślisko i parę razy bym się wywaliła. Tym bardziej, że Mangusta narzuca ostre tempo, jak jednopsi zaprzęg husky.

To nie jest sport dla mnie, to znaczy – ŻADEN sport nie jest dla mnie, ale ten w ścisłej czołówce (ta czołówka swoją drogą jest dość spora).

Natomiast oglądałam w weekend serial o Osieckiej. Ja się boję współczesnych polskich filmów, a seriali zwłaszcza, ale tak sobie powiedziałam – stara, trzeba się czasem przemóc, oglądałaś „Klarę” i było dobrze, dasz radę. Włączaj. No to włączyłam.

No dobra, jakoś poszło, może trochę powierzchowny, ale to było niesamowicie bogate życie w niesamowicie skomplikowanych czasach i serial musiałby mieć ze sto odcinków, żeby wszystko pokazać. Pierwszy zgrzytnął mi Hłasko, no ale trudno, wiadomo, że nie ma aktorów – sobowtórów, poza tym nigdy go nie widziałam na żywo, więc nie ma co się czepiać. Ale Frykowski to już mi trochę bardziej nie podszedł, no bo to był łobuz, bokser ze złamanym nosem, a nie taki za przeproszeniem fircyk (miałam użyć innego określenia, ale wyszłoby stygmatyzujące) w rurkach, litości. 

Ale dotarłam do odcinka, w którym zmienili aktorkę grającą Osiecką i zaczął się romans z Przyborą. I ja patrzę, a Osiecka jest starsza od Przybory!

Już pominę, że Małecki (którego uwielbiam) w roli Przybory… ale no dobra, twórcy mają swoją wizję. Ale między nimi była wtedy różnica ponad dwudziestu lat, przy czym to Osiecka była młodsza, zaznaczam. Bo może komuś to umknęło, w końcu to było dawno i PRL, a wiadomo, że w komunizmie były wypaczenia, ale nie do tego stopnia! 

Na plus – słychać, co mówią i można zrozumieć bez napisów (a to rzadkie w polskiej kinematografii). Na minus – nie rozmawiają, tylko deklamują tekst, każdy sobie (a to akurat bardzo częste). Jak na konkursie recytatorskim, żeby było słychać akapity i ładnie zaakcentowane sz i ę i ą. Nie wiem, dlaczego polscy aktorzy nie umieją zagrać dialogu, no ale tak jest. Takie są warunki naturalne klimatyczno – glebowo – aktorskie Polski. 

Na pocieszenie został mi ostatni niestety odcinek Cormorana Strike, i co dalej? Kolejny sezon (o ile będzie) nieprędko, książka na jesieni. Jak żyć? Jak żyć i nie przytyć za bardzo?…

Ale ten cholerny wyż znad Rosji mógłby już sobie pójść, z tymi mrozami (najlepiej z powrotem nad Rosję).

O TYM, ŻE ZIMNO, ZIMNO I ZIMNO

Mróz się zrobił, że aż w nosie skrzypi! Minus siedem w nocy. Mangusta, kiedy wyszłyśmy nad ranem na sikupę, była taka zdziwiona temperaturą, że wykonała wszystko w biegu – zrobiła taką długą pętlę od drzwi przez trawnik i z powrotem. W locie, chciałoby się rzec – prawie jak bombowiec nad Dreznem. Nie zatrzymała się, żeby nie zamarznąć, biedna psina. 

Pancio, który wyruszał o piątej rano na spotkanie gdzieś na drugim końcu Polski, zażyczył sobie herbatę w termosie, bo tak zimno. Zrobiłam, chociaż mam swoje zdanie na temat jednoosobowej obsługi termosów przez kierowcę prowadzącego pojazd. I co? Zadzwonił do mnie za pięćdziesiąt kilometrów, że już się oblał rzeczoną herbatą (na szczęście nie poparzył). Nie powiedziałam, że a nie mówiłam, bo i tak na moje wyszło.

(Chciałam zwrócić uwagę, jaka ładna czasoprzestrzeń mi wyszła – zadzwonił za pięćdziesiąt kilometrów).

A w niedzielę widzieliśmy lokalną grupę morsującą – zabraliśmy psa na spacer nad tak zwanym zalewem, a oni akurat siedzieli w wodzie tak do ramion. Aż dostałam ściskoszczęku od samego patrzenia – a patrzyłam na to ubrana w pikowaną kurtkę typu śpiworek do połowy łydki. W dodatku kiedy już wychodzili z tej wody, to kolor ciała przebywającego w wodzie był biały, jakby odparzony, z czerwoną obwódką – well, nie wyglądało to BARDZO ZDROWO. Dziwne, że nikt nie wrzeszczał – ja bym wrzeszczała, gdyby ktoś mnie próbował w takiej temperaturze umoczyć.

(„Ty nie chcesz wejść do morza na Wyspach Kanaryjskich, kiedy woda ma mniej niż 27 stopni” – przypomniał mi uprzejmie N. Taka prawda – trzeba mieć w życiu zasady i się ich trzymać).

Z drugiej strony – co to jest minus siedem stopni w nocy zimą. Kiedyś w dzień było minus piętnaście i człowiek normalnie, bez histerii, wychodził z domu i jechał do roboty albo na uczelnię podmiejskim PKP (ogrzewanym albo nie, zależy jaki się trafił). Nie tęsknię, żeby to było jasne, tylko zamieszczam obserwację. 

Najgorzej, że w takie zimno nie chce mi się na spacery chodzić, a  zdecydowanie powinnam – obwód mojej dupy świadkiem. 

O AUTOBIOGRAFII I ZAGINIĘCIU

Dzień dobry, to już cały pierwszy tydzień lutego za nami! A ja taka nieubrana (no dobra, ubrana w dres – ale potargana, jak zwykle). I mam dobrą wiadomość od samego rana – do 2050 roku wszyscy umrzemy z powodu antybiotykoodporności. To tyle tytułem wstępu.

To teraz rozwinięcie: cztery ostatnie wieczory zajęła mi autobiografia Woody Allena. Czyta się świetnie – nie można się oderwać, chociaż to ponad 400 stron litego tekstu, żadnych rozdziałów albo części. Co mnie w Woodym zaskoczyło, to jak dobrze i miło wypowiada się o ludziach, z którymi pracuje. Żadnego „sukces zawdzięczam wyłącznie sobie i ciężkiej pracy” (kocham takich ludzi); raczej – że jego dokonania to dużo przypadku, szczęścia i tego, że trafił na właściwych współpracowników. To fajne. Oraz – oszukał mnie w swoich filmach, że jest neurotycznym ciamajdą! Podczas gdy od dzieciaka uprawiał sport, do tej pory uwielbia oglądać transmisje sportowe, a nawet chciał być dziennikarzem sportowym. Jakoś się tego nie spodziewałam – ale to dokładnie to, o czym wielokrotnie mówi – nie mylcie autora z wykreowanym przez niego bohaterem.  

Druga część książki jest o awanturze o molestowanie. Trudno się to czyta, zwłaszcza kiedy się polubiło autora. I jestem skłonna uwierzyć w jego argumenty – tym bardziej, że dostał później pozwolenie na adopcję dwóch małych dziewczynek. Ale zemsta Mii Farrow (oczywista zemsta i tak, też mi się wydaje, że Mia nie ma zbyt równo pod sufitem i nie jest taką świętą i zacną osobą, za jaką chciałaby uchodzić) to jedno, natomiast początki związku z Soon Yi są jednak, mimo wszystko, dość mętne i dwuznaczne. Tak, była pełnoletnia; tak, są ze sobą ponad ćwierć wieku – ale w moim odczuciu to najsłabszy moment całej książki, w takim sensie, że trudno poczuć empatię do autora. Co dziwne – nie wiedziałam wcześniej, że afera wybuchła podczas kręcenia „Mężów i żon” – jednego z moich ulubionych filmów Woody’ego. Zawsze uważałam, że Mia w tym filmie jest denerwująca, nie sposób lubić jej bohaterkę – no i proszę, teraz już rozumiem, dlaczego. Mimo całego profesjonalizmu – chyba nie ma sposobu, żeby TAKIE emocje nie wyciekły.

No. To sobie poczytałam o intelektualnych elitach i z powrotem mogę się zanurzyć w świat forów dyskusyjnych. Jedna sprawa mnie od jakiegoś czasu bardzo porusza – zaginięcie Beaty Klimek. Bardzo, bardzo bym chciała, żeby się odnalazła cała i zdrowa, chociaż nadziei na to zbytniej nie ma. I po raz kolejny jestem załamana działaniami naszej kochanej policji. 

Natomiast serialu „Doktor Larsen” oglądać się nie da. Howgh. Szkoda, bo lubię tę aktorkę, ale litości. LITOŚCI.

O EKSHIBICJONISTACH I NARKOTYKACH

No i dobrze, że z tymi książkami sobie nie postanowiłam, bo niestety zaliczyłabym porażkę od razu w styczniu, gdyż niestety kupiłam biografię Woody Allena. Auto w zasadzie. Nie miałam pojęcia, że coś takiego wyszło drukiem, wyskoczyła mi ZNIENACKA w reklamowej mozaice, jak czytałam forum. A wiadomo, że znienacki są podstępne. I skończyło się zakupem, bo w Bonito mieli już tylko osiem sztuk i nie mogłam tego tak zostawić. A czytam teraz na zmianę biografię Konopnickiej i Osieckiej i jest to niezły rollercoaster, z czego Osiecka – za dużo dłubaniny i moim zdaniem, dość chaotyczna; autorka nie trzyma się ani chronologii, ani jakiegoś klucza i strasznie rozdłubuje ideologicznie pisaninę bądź co bądź trzynastolatki. Z kolei kudos dla niej za tło epoki – lata zaraz po wojnie nie są najlepiej opisanym okresem w historii. 

Natknęłam się na entuzjastyczny post na moim ulubionym forum „Widziałam ekshibicjonistę!”. Rozwinięcie tematu – teraz dość rzadko (w porównaniu z przeszłością) spotyka się ekshibicjonistów na żywo – wygląda na to, że przenieśli działalność do internetu, gdzie rozsyłają zjęcia swoich penisów. I spotkać takiego na żywo wcale nie jest prosto, być może powinni trafić na istę zawodów ginących. I coś w tym jest – kiedyś (moje czasy szkolne) dokładnie było wiadomo, w których krzakach siedzi ekshibicjonista i się obnaża i oczywiście latało się tam całymi grupami, żeby pooglądać. N. mówi, że u niego w mieście rodzinnym podobnie. Mieli swoje rewiry i chyba nawet nie byli specjalnie nękani przez służby porządkowe – ot, taki element krajobrazu. W internecie przynajmniej nie marzną, no i żadna krewka babcia nie wytrzaska ich parasolką. 

Z moim pracowym panem informatykiem mieliśmy natomiast dyskusję na temat – w jaki sposób trafiają do Polski narkotyki. Ja jestem zdania, że oczywiście w bananach, od dawna klasycznie banany. A on – że najwięcej w czekoladzie, zwłaszcza z Kolumbii (a z Dubaju?) (chociaż naturalnie większość dubajskiej czekolady nigdy Dubaju nie widziała na oczy, gdyby czekolada miała oczy). W zasadzie to przeprowadziliśmy dyskusję podczas aktualizacji systemu, ale każde zostało przy swoim zdaniu, jak to zwykle w życiu bywa. A aktualizacji systemu nie znoszę, zwłaszcza kiedy muszę później od nowa sobie wszystko ustawiać.

PIerwszy odcinek nowego sezonu Cormorana Strike – bardzo dobry (kreskówkę sobie inaczej wyobrażałam, ale spoko). Uwielbiam brytyjskie seriale za to, że grają w nich żywi ludzie, tacy jakich spotkalibyśmy na ulicy, a Robin ma świetne płaszcze. Jedyne co mnie smuci, to że są zaplanowane tylko cztery odcinki. „The Pitt” też niezły, chociaż miałam obawy, że formuła „piętnaście godziny dyżuru, godzina po godzinie” będzie niezbyt ciekawa, bo jak to tak, bez romansów, bez życia prywatnego bohaterów – toż to będzie nuda na wrotkach. Ale jednak – jest dobrze, a Carter jest TAK BARDZO Carterem, że kiedy się przedstawia innym nazwiskiem, to mam ochotę go wybuczeć (nie udawaj, stary!). 

I ugotowałam arroz con pollo – polecam, o wiele łatwiejszy niż paella, a nawet smaczniejszy. 

I zapowiadają powrót zimy. No trudno – najważniejsze, że coraz wcześniej robi się widno.