Mróz się zrobił, że aż w nosie skrzypi! Minus siedem w nocy. Mangusta, kiedy wyszłyśmy nad ranem na sikupę, była taka zdziwiona temperaturą, że wykonała wszystko w biegu – zrobiła taką długą pętlę od drzwi przez trawnik i z powrotem. W locie, chciałoby się rzec – prawie jak bombowiec nad Dreznem. Nie zatrzymała się, żeby nie zamarznąć, biedna psina.
Pancio, który wyruszał o piątej rano na spotkanie gdzieś na drugim końcu Polski, zażyczył sobie herbatę w termosie, bo tak zimno. Zrobiłam, chociaż mam swoje zdanie na temat jednoosobowej obsługi termosów przez kierowcę prowadzącego pojazd. I co? Zadzwonił do mnie za pięćdziesiąt kilometrów, że już się oblał rzeczoną herbatą (na szczęście nie poparzył). Nie powiedziałam, że a nie mówiłam, bo i tak na moje wyszło.
(Chciałam zwrócić uwagę, jaka ładna czasoprzestrzeń mi wyszła – zadzwonił za pięćdziesiąt kilometrów).
A w niedzielę widzieliśmy lokalną grupę morsującą – zabraliśmy psa na spacer nad tak zwanym zalewem, a oni akurat siedzieli w wodzie tak do ramion. Aż dostałam ściskoszczęku od samego patrzenia – a patrzyłam na to ubrana w pikowaną kurtkę typu śpiworek do połowy łydki. W dodatku kiedy już wychodzili z tej wody, to kolor ciała przebywającego w wodzie był biały, jakby odparzony, z czerwoną obwódką – well, nie wyglądało to BARDZO ZDROWO. Dziwne, że nikt nie wrzeszczał – ja bym wrzeszczała, gdyby ktoś mnie próbował w takiej temperaturze umoczyć.
(„Ty nie chcesz wejść do morza na Wyspach Kanaryjskich, kiedy woda ma mniej niż 27 stopni” – przypomniał mi uprzejmie N. Taka prawda – trzeba mieć w życiu zasady i się ich trzymać).
Z drugiej strony – co to jest minus siedem stopni w nocy zimą. Kiedyś w dzień było minus piętnaście i człowiek normalnie, bez histerii, wychodził z domu i jechał do roboty albo na uczelnię podmiejskim PKP (ogrzewanym albo nie, zależy jaki się trafił). Nie tęsknię, żeby to było jasne, tylko zamieszczam obserwację.
Najgorzej, że w takie zimno nie chce mi się na spacery chodzić, a zdecydowanie powinnam – obwód mojej dupy świadkiem.
Ja mam taki termos (firmy Thermos, nomen omen), który się da obsługiwać jedną ręką w samochodzie. Ma pstryczek podnoszący nakrętkę po kliknięciu i specjalnie wyprofilowany ustnik. I prawdą jest, że trzeba do niego wlewać niezbyt gorącą herbatę, bo za cholerę nie stygnie i potem się nie da jej napić…
Też mamy taki na guzik – mój ulubiony, trzyma ciepło dwa dni, ale bez ustnika.
N. woli inny – ma taką jakby dźwignię w nakrętce, którą można podnieść kciukiem i otworzyć i nalać do kubeczka.
Ja tam wolę termosy z kubeczkami, bo picie od razu z termosa (czy tam kubka termicznego) to albo się człowiek poparzy, albo całość wystygnie.
A termos Thermos też mamy, ale normalnie odkręcany, jak w epoce kamienia łupanego i telewizorów z wypukłym kineskopem.