Dzień dobry, to już cały pierwszy tydzień lutego za nami! A ja taka nieubrana (no dobra, ubrana w dres – ale potargana, jak zwykle). I mam dobrą wiadomość od samego rana – do 2050 roku wszyscy umrzemy z powodu antybiotykoodporności. To tyle tytułem wstępu.
To teraz rozwinięcie: cztery ostatnie wieczory zajęła mi autobiografia Woody Allena. Czyta się świetnie – nie można się oderwać, chociaż to ponad 400 stron litego tekstu, żadnych rozdziałów albo części. Co mnie w Woodym zaskoczyło, to jak dobrze i miło wypowiada się o ludziach, z którymi pracuje. Żadnego „sukces zawdzięczam wyłącznie sobie i ciężkiej pracy” (kocham takich ludzi); raczej – że jego dokonania to dużo przypadku, szczęścia i tego, że trafił na właściwych współpracowników. To fajne. Oraz – oszukał mnie w swoich filmach, że jest neurotycznym ciamajdą! Podczas gdy od dzieciaka uprawiał sport, do tej pory uwielbia oglądać transmisje sportowe, a nawet chciał być dziennikarzem sportowym. Jakoś się tego nie spodziewałam – ale to dokładnie to, o czym wielokrotnie mówi – nie mylcie autora z wykreowanym przez niego bohaterem.
Druga część książki jest o awanturze o molestowanie. Trudno się to czyta, zwłaszcza kiedy się polubiło autora. I jestem skłonna uwierzyć w jego argumenty – tym bardziej, że dostał później pozwolenie na adopcję dwóch małych dziewczynek. Ale zemsta Mii Farrow (oczywista zemsta i tak, też mi się wydaje, że Mia nie ma zbyt równo pod sufitem i nie jest taką świętą i zacną osobą, za jaką chciałaby uchodzić) to jedno, natomiast początki związku z Soon Yi są jednak, mimo wszystko, dość mętne i dwuznaczne. Tak, była pełnoletnia; tak, są ze sobą ponad ćwierć wieku – ale w moim odczuciu to najsłabszy moment całej książki, w takim sensie, że trudno poczuć empatię do autora. Co dziwne – nie wiedziałam wcześniej, że afera wybuchła podczas kręcenia „Mężów i żon” – jednego z moich ulubionych filmów Woody’ego. Zawsze uważałam, że Mia w tym filmie jest denerwująca, nie sposób lubić jej bohaterkę – no i proszę, teraz już rozumiem, dlaczego. Mimo całego profesjonalizmu – chyba nie ma sposobu, żeby TAKIE emocje nie wyciekły.
No. To sobie poczytałam o intelektualnych elitach i z powrotem mogę się zanurzyć w świat forów dyskusyjnych. Jedna sprawa mnie od jakiegoś czasu bardzo porusza – zaginięcie Beaty Klimek. Bardzo, bardzo bym chciała, żeby się odnalazła cała i zdrowa, chociaż nadziei na to zbytniej nie ma. I po raz kolejny jestem załamana działaniami naszej kochanej policji.
Natomiast serialu „Doktor Larsen” oglądać się nie da. Howgh. Szkoda, bo lubię tę aktorkę, ale litości. LITOŚCI.