No więc wczoraj.
Najpierw wprowadzenie: N. ma takiego znajomego, z którym się spotyka ze 3 razy do roku, i ten znajomy za każdym razem daje mu BUKIET KWIATÓW. Wielki, gigantyczny bukiet kwiatów, na widok którego dostaję rybiego oka, bo nie lubię ciętych kwiatów, a jeszcze w takiej OBJĘTOŚCI. Trzeba wyciągać najcięższy wazon, bo normalne wazony się przewracają, i proszę zgadnąć, kto ten dwutonowy wazon później musi myć. No. Za każdym razem jak N. wraca do domu z bukietem, to mu docinam, że kwiaty dla faceta od faceta to takie DWUZNACZNE, na co on, że ten bukiet to dla mnie, na co ja, że akurat. No i tak się przekomarzamy, a mi żyła pulsuje, a bukiet później stoi gdzieś w kącie, a ja go omijam wzrokiem. Bo mam taką taktykę, że jak mnie coś denerwuje to omijam wzrokiem (na pewno kilku terapeutów za skromnym wynagrodzeniem by mi to przystępnie wyjaśniło). I tak było również i tym razem – bukiet przybył, powściekałam się, stanął w kącie, poomijałam go wzrokiem przez kilka tygodni, aż zostały suche badyle. No i wczoraj postanowiłam przynajmniej wypizgnąć go na taras, dalej niech N. się nim zajmuje.
O święta Rito, patronko spraw beznadziejnych! Może rzeczywiście postał tym razem NIECO ZA DŁUGO, bo wszystko już było całkiem suche, a w szczególności takie te zielone porosty, delikatniejsze niż asparagus, ale jednak z mnóstwem, z milionami małych szpileczek. I prawie wszystkie te szpileczki się osypały NA MNIE – na ubranie, na włosy, na ręce, za dekolt…
Kurwa mać, z godzinę tańczyłam taniec świętego Wita, żeby się tego POZBYĆ. Koszulkę od razu wrzuciłam do prania, ale polar trzepałam z pięć razy i ciągle coś mi jeździło po szyi. W skórki przy paznokciach powbijały mi się jak drzazgi. Na rękach dostałam spacerującej wysypki i w ogóle do dziś na samo wspomnienie się drapię WSZĘDZIE. Niech no ja zobaczę, jak N. wraca ze spotkania z następnym bukietem. NIECH SPRÓBUJE.
Na pocieszenie czytam „Młyn do mumii” – jest bardzo, bardzo śmieszny (i świński). Powieść awanturnicza, ocierająca się miejscami o purenonsens, a to wszystko w czeskim wykonaniu – uwielbiam czeskie spojrzenie na świat. I czeskie knedliki – N. mi przywiózł w prezencie jeden taki długi, bułczany i pożeraliśmy go z biteczkami wołowymi. Nasze pyzy drożdżowe też są niezłe, ale czeski knedlik lepszy. Ach.
Z czego wynika, że jestem kobietą która woli dostać czeski knedlik od bukietu. Cóż mogę powiedzieć – nigdy nie byłam specjalnie romantyczna, niestety.
PS. Od kilku dni chichram się z tego dowcipu: “Striptizerka wyskoczyła z tortu za wcześnie i uderzyła głową w piekarnik.”
Czy “Młyn do mumii” to thriller bardziej porno, czy jednak bardziej gastro? Bo ja z wiekiem robię się okropnie wstydliwa i nie mogę czytać pornograficznych kawałków.
takie knedle to w kauflandzie na gotowo 🙂
;d
Jako psychoterapeuta ze skromnym wynagrodzeniem, nie mogę nie pochylić się nad losem kolegi, gdy przydarzy mu się przeczytać ten post. Rok się dopiero zaczął, jeszcze przynajmniej dwie okazje, co biedaczyna wymyśli? Żeby się nie okazało, że bukiet to maleńkie zło :p
Umiem robić czeskie knedliki! W sumie to mogłabym rodzinę tym uraczyć.
A tak z mojego podwórka – idę dziś przez miasto i widzę baner na płocie “Przedszkole niepubliczne” a pod nim mniejszym drukiem “grypa żołądkowa”.
O k*rwa, co to za przedszkole? Zdążyłam pomyśleć zanim przeczytałam dokładnie.
Grupa żłobkowa.
Bukiet z knedliczkow….rozmarzylam sie:) W sumie czemu nie, jest bukiet warzyw w koncu…i wino tez ma bukiet.
Ta mumia mnie zaintrygowala, zaraz sprawdzam.
następnym razem wyrzucaj od razu, póki świeże.
A już myślałam, że się złamałaś i napisałaś o kindlu (a nie knedliku).
Z okazji okołochoinkowej dostałam… nóż sprężynowy. Kto mnie przebije?
(tak po prawdzie to chciałam dobry scyzoryk)
Co do braku romantyzmu- w prezencie urodzinowym poprosiłam o przenośny dysk twardy 4 TB do WYŁĄCZNEJ dyspozycji, zamiast flakonu perfum w podobnej cenie… I oczywiście ABSOLUTNY BRAK KWIATÓW !!!
Tak że nie jesteś osamotniona 😉