W międzyczasie tak nam się życie ułożyło, że byliśmy nad morzem, cała trójka. Jechaliśmy w piątek w TAKIEJ mgle, że ze cztery razy pytałam N., czy aby na pewno dobrze skręcił na autostradzie, żebyśmy nie wyjechali pod Giewontem! Na szczęście (uff, uff!) dojechaliśmy do bramek pobierających myto i po znacząco zawyżonych kwotach poznałam, że jedziemy w dobrym kierunku.
W Świnoujściu jak zwykle bardzo fajnie. Całe miasto obsadzone taką… rośliną, bo to chyba nie są kwiaty?
W porcie stał wycieczkowy „Chateaubriand”; jakoś tak synchronicznie doszliśmy na głos do wniosku, że obok powinien stać jeszcze „De Volaille”, żeby było ładnie i w komplecie.
Nad morzem średnio upalnie, ale spaceruje się bardzo przyjemnie, bo piasek mokry i ubity. Szczypawka była bardzo dumna, bo pogoniła łabędzia do wody. I wyrzuciło śmieci glonowo – patyczkowe, więc sporo jest grzebiących poszukiwaczy bursztynów (N. przez cały czas syczał jak ten łabędź, że TU NIE MA BURSZTYNU, ale ja uważam, że ludziom nie powinno się psuć rozrywki).
Oprócz plaży Szczypawka była jeszcze w kawiarni „El Papa – Cafe Hemingway”, gdzie zapraszają z psami, a na widok domowych ciast w gablocie można zemdleć. Kiedy jest cieplej i knajpy mają powystawiane ogródki, to nie ma problemu, żeby zakotwiczyć z pieskiem; teraz już trzeba poszukać takiego miejsca. Do Hemingwaya na pewno wrócimy z małym kudłaczem (na tartę bezową z owocami!).
Za to dla prawdziwego konesera, miejsce na kanapki z rybą i kotlety rybne jest tylko jedno – na promenadzie, zaraz naprzeciwko muszli koncertowej:
Kotleciki rybne – re – we – la – cja. A smaczny, nietłusty, niewypełniony na maksa tartą bułą rybny kotlet wcale nie jest łatwy do dostania w dzisiejszych czasach. Te są znakomite i delikatne – sama rybka i koperek.
I do domu. Coś ostatnio krótkie te nasze kanikuły – bo że po sezonie, to mi wcale nie przeszkadza. W dodatku w Świnoujściu chyba nigdy nie ma tak całkiem PO SEZONIE.
A wczoraj na obiad jedliśmy pizzę, dobrą, ale dużą i jeden kawałek został i wieczorem tak koło niego chodziłam, chodziłam… Niby nie chciało mi się jeść wcale, ale on tak leżał samotny, zimny, sztywny, z zakrzepniętym serem… czyli MÓJ ULUBIONY – więc go zeżarłam i gorzko pożałowałam. Bo miałam koszmarne sny – nie dość, że wyjazd do jakiejś bazy sportowej w górach (HELOŁ?), to jeszcze TOMASZ LIS. Na skórzanej kanapie! Matko Boska, co za masakra. Stanowczo nie powinnam była jeść tego ostatniego kawałka.
My z J. myślimy, że żeby było naprawdę ładnie, to jeszcze Bigos powinien pływać po Swinie. Ponieważ jesteśmy zwolennikami kuchni polskiej (;)
a już myślałam, że tylko ja się tak zachwyciłam tą tartą bezową!
Oj, w Świnoujściu czasem bywa bardzo, że tak powiem PO sezonie. Choć teraz może faktycznie trochę lepiej, nowe hotele popowstawały, ale pamiętam, gdy tam przemieszkiwałam, u obecnego już męża – on był w pracy, ja pracowałam z domu i umilałam sobie dni spacerowaniem. W kółko, bo co kawałek przejdziesz to dochodzisz albo do wody albo do Niemca. Trochę frustrujące.
No i te puste ulice pamiętam, i ciemne okna w apartamentach na promenadzie, używanych niestety tylko od czasu do czasu. I knajpy (których już nie ma), gdzie pan z domu uzdrowiskowego przychodził punkt 22.00 w piątek, by koncert już kończyć, “bo pensjonariusze chcą spać”. 🙂
Tyle razy gościłam się w Świnoujściu I nigdy nie jadłam tam kotleta rybnego. Co więcej, w październiku, czy w marcu, nie było nawet śladu po tym stoisku ((((
Roślinność jakby zrobiona na szydełku 🙂
O, miło wiedzieć, że robię dobre kotlety z ryby, bo są tak samo robione jak te w Świnoujściu (czyli sama ryba i koperek). Co więcej, moje kotlety mielone mięsne też są bez grama buły a są soczyste i znikają tak, że jeśli chcę żeby zostały na następny dzień to muszę przy lodówce stawiać jakiegoś brytana, tzn. nie mam psa, więc sama muszę robić za niego.
Masz ciekawe drogowskazy we mgle, tylko nie mówi o tym głośno, bo rząd w poszukiwaniu kolejnych haraczy postanowi, dla dobra narodu we mgle, postawić kolejne bramki.
bułka z rybą – obowiązkowy punkt programu, zaawsze gdy zawitam do Świnoujścia 🙂
To jest ozdobna kapusta 🙂 serio 🙂
Ja nawet o niej tak myślałam roboczo per “kapusta”, ale ponieważ botanika jest skomplikowaną, to wolę zapytać.
Ciekawe, czy jadalna i czy smaczna (chociaż może lepiej nie mówić tego na głos, bo wiadomo, jacy są ludzie).
Mi się kojarzy z ozdobnym jarmużem (w sumie też kapusta), który dobre dwadzieścia lat temu królował na wiejskich cmentarzach na 1 listopada niemal na równi z chryzantemami. Owszem, był jadalny (próbowałam przed zawiezieniem w miejsce docelowe!). Smakował, no, jak jarmuż, taka pikantniejsza kapusta i mroził w zęby, przyniesiony prosto z ogródka.
Wiadomo, wpierdzielają łabędzie na Wyspach!
:))