Czasem jest tak, że człowiek wstaje rano i oho! Już wiadomo – cos wisi w powietrzu.
W sumie nie wiadomo dlaczego – bo szliśmy spać szczęśliwi (i pełni hiszpańskiego wina i spaghetti diavolo, niech go piekło pochłonie, czyli niech idzie tam, skad przyszło, wypaliło mi śluzówkę. Co nie zmienia faktu, że b. smaczne i ujemne kalorycznie, prawda? PRAWDA?).
No nie wiem. Obudziłam się podkurwiona.
Gdyby trafil się jakis świergolący ptaszek, to nie śpiewałabym z nim, jak Spiąca Królewna, o nie. Raczej zostałby podany na przekąskę na grzance.
Odpalam Gmaila i jebut. Już wiem.
Tak, wierzę w duchy, w telepatię i w UFO (choc gdybym zobaczyła ducha, to szybko bym do niego dołączyła, w sensie wykitowała na zawał) (albo usłyszała. Proszę, koleżanki mogą opowiedzieć, jak się darłam na horrorze „GŁOSY”).
(Interia: „Chciał poderżnąć gardło koledze”. Pfff. Gdyby Interia MNIE monitorowała, CO JA BYM CHCIAŁA KOMU ZROBIĆ, to miałaby o czym pisać do 2067 roku).
No i tak o.
W biusze u mnie dzien dobroci dla roślinek (trochę znowu nie żyje ten kwiatek u mnie, wyparłam go ze świadomości najwyraźniej, bo ZUPEŁNIE GO NIE WIDZĘ, nie dostrzegam go na tym parapecie, no i zonk. Skurczył się i zwisa), choć dają się słyszec głosy, iż za późno ta impreza. O jakiś tydzień.