Na wakacjach byłam – cały tydzień na Mazurach i TYLKO RAZ PADAŁO! No – dwa razy, jeśli liczyć dzień wyjazdu. Nie wiem jak to skomentować w zasadzie. Chyba się starzeję. To znaczy – NA PEWNO się starzeję, ale na dodatek zepsuła się moja magiczna moc sprowadzania opadów atmosferycznych. Trochę mi smutno z tego powodu, ale tylko trochę – bo co się nabujałam w basenie na wielkim, nadmuchiwanym pawiu, to moje! A nie pamiętam, kiedy poprzednio miałam na sobie kostium kąpielowy na terenie ojczyzny; tylko na Kanarach odważałam się na takie wyuzdane ekstrawagancje.
Owszem, mieliśmy przy domku basen, chociaż to może zbyt szumna nazwa dla takiej większej wanny. Ale dla mnie (z pawiem) wystarczyło. Kilka żab też było zadowolonych, chociaż jeden kolega (który nie lubi wspólnej kąpieli z żabami) nieco mniej. A poza tym luksus domku był z kategorii „Zenek Martyniuk”, jak to genialnie ujęła koleżanka. Na przykład – jak się człowiek kąpał w łazience na górze, to się lało z sufitu, za to na dole dla urozmaicenia była ogromna wanna z hydromasażem i zdechłą muchą na wyposażeniu. A jak się zakłada kryształowe żyrandole z fioletowych kwiatuszków w stylu boho, to jednak kurde WYPADAŁOBY z nich usunąć kurz i pajęczyny przynajmniej raz na kilka lat.
A obok też mieliśmy luksus w postaci towarzystwa non – stop siedzącego w dżakuzi i puszczającego disco polo. Japierdolę, nie wiem dlaczego, ale jakoś nigdy nie trafiłam na ludzi, którzy by molestowali otoczenie Brahmsem z głośników. Albo smooth jazzem. To zawsze jest disco polo. W dodatku takie, że nie wiemy, jak wykonawcy się nie wstydzili tego śpiewać (śpiewać?…), a słuchacze – słuchać. No więc nie dość że się nie wstydzili, to jeszcze wszyscy dookoła musieli też, na przykład do trzeciej w nocy. I teraz zagadka – pomyślmy, dlaczego nie poważam ludzi gustujących w disco polo.
Zwiedziliśmy dawny ołtarz ofiarny Jaćwingów i było to bardzo dziwne, źle oznakowane i niepokojące miejsce w lesie. Sam kamień jak kamień, ale pozawieszane na drzewach dookoła kokony z włóczki w stylu Blair Witch, czy też owinięte włóczką kamienie (o co chodzi z tą włóczką?) dodają jakiejś upiornej aury, na dodatek był upał i duszno, wcale bym się nie zdziwiła, jakbyśmy odkryli świeżą krew i flaki na kamieniu albo obok.
A poza tym, to w czwartek już dostawałam gęsiej skóry jak tylko spojrzałam na wino, a w piątek strułam się babką ziemniaczaną – więc czas był najwyższy kończyć imprezę i oto wróciliśmy. Nadal jest upał i duszno, a rozmaite prognozy pogody obiecują burze i opady i nic, tak zwana dupa zbita.
I przeczytałam recenzję najnowszego odcinka ekranizacji prozy pani Blanki Lipińskiej (nie wiem który to odcinek, bo nie śledzę, ale najnowszy): „Gdyby dialogi zastąpić odgłosami pierdów, a zamiast scen seksu bohaterowie obieraliby ziemniaki, to byłoby 2/10.” Ba – wtedy to niewykluczone, że nawet ja bym obejrzała!
PS. Pani Premier Finlandii – uwielbiam cię, dziewczyno!