O MAZURACH I RECENZJA

Na wakacjach byłam – cały tydzień na Mazurach i TYLKO RAZ PADAŁO! No – dwa razy, jeśli liczyć dzień wyjazdu. Nie wiem jak to skomentować w zasadzie. Chyba się starzeję. To znaczy – NA PEWNO się starzeję, ale na dodatek zepsuła się moja magiczna moc sprowadzania opadów atmosferycznych. Trochę mi smutno z tego powodu, ale tylko trochę – bo co się nabujałam w basenie na wielkim, nadmuchiwanym pawiu, to moje! A nie pamiętam, kiedy poprzednio miałam na sobie kostium kąpielowy na terenie ojczyzny; tylko na Kanarach odważałam się na takie wyuzdane ekstrawagancje. 

Owszem, mieliśmy przy domku basen, chociaż to może zbyt szumna nazwa dla takiej większej wanny. Ale dla mnie (z pawiem) wystarczyło. Kilka żab też było zadowolonych, chociaż jeden kolega (który nie lubi wspólnej kąpieli z żabami) nieco mniej. A poza tym luksus domku był z kategorii „Zenek Martyniuk”, jak to genialnie ujęła koleżanka. Na przykład – jak się człowiek kąpał w łazience na górze, to się lało z sufitu, za to na dole dla urozmaicenia była ogromna wanna z hydromasażem i zdechłą muchą na wyposażeniu. A jak się zakłada kryształowe żyrandole z fioletowych kwiatuszków w stylu boho, to jednak kurde WYPADAŁOBY z nich usunąć kurz i pajęczyny przynajmniej raz na kilka lat. 

A obok też mieliśmy luksus w postaci towarzystwa non – stop siedzącego w dżakuzi i puszczającego disco polo. Japierdolę, nie wiem dlaczego, ale jakoś nigdy nie trafiłam na ludzi, którzy by molestowali otoczenie Brahmsem z głośników. Albo smooth jazzem. To zawsze jest disco polo. W dodatku takie, że nie wiemy, jak wykonawcy się nie wstydzili tego śpiewać (śpiewać?…), a słuchacze – słuchać. No więc nie dość że się nie wstydzili, to jeszcze wszyscy dookoła musieli też, na przykład do trzeciej w nocy. I teraz zagadka – pomyślmy, dlaczego nie poważam ludzi gustujących w disco polo. 

Zwiedziliśmy dawny ołtarz ofiarny Jaćwingów i było to bardzo dziwne, źle oznakowane i niepokojące miejsce w lesie. Sam kamień jak kamień, ale pozawieszane na drzewach dookoła kokony z włóczki w stylu Blair Witch, czy też owinięte włóczką kamienie (o co chodzi z tą włóczką?) dodają jakiejś upiornej aury, na dodatek był upał i duszno, wcale bym się nie zdziwiła, jakbyśmy odkryli świeżą krew i flaki na kamieniu albo obok. 

A poza tym, to w czwartek już dostawałam gęsiej skóry jak tylko spojrzałam na wino, a w piątek strułam się babką ziemniaczaną – więc czas był najwyższy kończyć imprezę i oto wróciliśmy. Nadal jest upał i duszno, a rozmaite prognozy pogody obiecują burze i opady i nic, tak zwana dupa zbita. 

I przeczytałam recenzję najnowszego odcinka ekranizacji prozy pani Blanki Lipińskiej (nie wiem który to odcinek, bo nie śledzę, ale najnowszy): „Gdyby dialogi zastąpić odgłosami pierdów, a zamiast scen seksu bohaterowie obieraliby ziemniaki, to byłoby 2/10.” Ba – wtedy to niewykluczone, że nawet ja bym obejrzała!

PS. Pani Premier Finlandii – uwielbiam cię, dziewczyno!

O TYM, ŻE MAM STRASZNE ZALEGŁOŚCI

Dear Diary, wiem że mam okropne zaległości, ale jestem tak przeżarta marazmem ostatnio, że kilka dni temu o mało sobie nie wpuściłam do oczu psich kropli do uszu. Byłoby bardzo zabawnie, bo z tego co się orientuję – raczej by mi oczy zdążyły zgnić, niż dostałabym się do okulisty.

Zmarła Olivia – Newton John, co mnie zasmuciło podwójnie. Po pierwsze dlatego, że na raka piersi. Z wiadomych powodów to jest moje czułe miejsce, które nigdy się nie zabliźni. A po drugie – ponieważ była moją absolutną idolką, dzięki której uwierzyłam, że wystarczy czarny tiszert z obniżonymi ramionami i można dać czadu. I sprawdziło się! (Wiadomo – były inne czasy i wtedy obnażone ramiona robiły jeszcze wrażenie; teraz nie bardzo sobie wyobrażam, CO musiałabym obnażyć, żeby pies z kulawą nogą się zainteresował – są plusy spędzania młodości w prehistorii).

Ponadto przeczytałam książkę kolesia od teorii pętli i raczej jestem dość konkretnie zaintrygowana – do tej pory kibicowałam (i chyba nadal kibicuję) teorii strun, ale przyznać trzeba, że kwantowa teoria grawitacji niektóre zagadnienia kusząco upraszcza. Koleś nazywa się Rovelli i trochę mnie denerwuje jego styl (za bardzo egzaltowany, jak na moje skromne potrzeby), ale jest oczywiście genialny. Widziałam porównania z Hawkingiem i wręcz Feynmanem, chociaż ja najbardziej lubię książki Michio Kaku, a on jest team struny. No nie wiem. Będziemy w kontakcie, Mr Rovelli – proszę nie odkładać pętli.

Oraz – z drugiej strony uniwersum – odkryłam, że świat wyszedł naprzeciw moim potrzebom i proponuje mi pralkę, do której można DOKŁADAĆ rzeczy w trakcie prania. To była główna przewaga zmywarki nad pralką – że do zmywarki zawsze można coś dołożyć, a do pralki już nie, a ja zawsze po uruchomieniu pralki znajdowałam albo przypominałam sobie, że czegoś nie dorzuciłam. Absolutnie moja następna pralka będzie z tą funkcją (dla sklerotyków – TAKA PRAWDA).

Zebra mi kazała oglądać „Biały Lotos” koniecznie – no oglądam, ale trochę nie wiem, o co kaman. To ma być śmieszne? Dla mnie w kategorii „każdego z bohaterów zabiłabym łopatą” – dobrze, że przynajmniej jest krótki. Zdecydowanie wolę „Parki i rekreację”, każdy odcinek mnie doprowadza do łez (zwłaszcza jeśli pojawia się Druga Tammy, hej!).

PS. To jest ciekawy temat do zbadania – dlaczego niektórzy ludzie nienawidzą drzew. Wychodzi na to, że zwłaszcza ci na posadach samorządowych.

O BARDZO UPALNYM WEEKENDZIE

W Madrycie byliśmy. Pierwszy raz od dwóch i pół roku.

Nie powiem, pogoda sprzyjała – od razu po przyjeździe walnęło nas 37 stopni; jakoś dawało radę, kiedy człowiek szedł a) ocienioną stroną ulicy, oraz b) od czasu do czasu nurkując w klimatyzowanych lokalach. Ale nie jest to moja wymarzona temperatura, umówmy się. Lubię ciepło, ale nie AŻ TAKIE CIEPŁO.

W związku z tym – cóż było robić, SPROWADZIŁAM BURZĘ. Serio. Na rozpalony do czerwoności Madryt spadł deszcz i ochłodziło się do miłych 29 stopni o dziewiątej wieczorem. Ludzie OSZALELI, a na ulicach i w knajpach nagle zrobił się tłok. Bo tak w ogóle, to już taksówkarz co wiózł nas z lotniska powiedział, że mało ludzi; że to nie to, co kiedyś. I faktycznie – nawet w knajpach, gdzie kiedyś o miejscu przy stoliku czy bardzo można było sobie pomarzyć – teraz były miejsca do wyboru, do koloru. Nie, żeby zupełnie pusto – ale widać różnicę. Na Mercado San Miguel też mniej ludzi, bez problemu się spaceruje z kieliszkiem i można było dorwać miejsce siedzące. 

W każdym razie – w związku z cudownym wieczorem włączył mi się tryb nieśmiertelności i następnego dnia byłam ŻYWYM TRUPEM. A nawet bardziej trupem, niż żywym. Takiego kaca nie miałam od bardzo, bardzo, bardzo dawna. Nie pomógł prysznic, aspiryna, spacer. Co pięć minut żegnałam się z N., bo miałam wrażenie, że właśnie umieram. Nie wiem JAKIM CUDEM udało mi się dobrnąć do Plaza de Espana, bo ziemia mi falowała pod stopami – w dodatku to, co zrobili z tym placem, z tym cudownym pomnikiem, to naprawdę decydenci powinni zgnić w lochach przykuci łańcuchami do ściany i do picia dostawać tylko mocz (w dodatku nie swój, tylko sąsiada z prawej strony). Rozpieprzyli piękny park ze starymi drzewami, zlikwidowali fontannę i lustro wody, w którym przeglądał się Don Quijote, pierdolnęli jakieś chwasty pod pomnikiem i nie ma już trawników pod drzewami, na których siedziały papugi i się darły. W ogóle nie ma żadnych papug (ani prawie żadnych drzew). Za to jest wielki ekran, kilkaset zasranych plastikowych krzesełek, czyli KINO LETNIE. Powodzenia. Ciekawe, ile osób przychodzi do tego cholernego kina na środku rozpalonej patelni w takie upały. Czy naprawdę wszystko na tym świecie musi się zmieniać na gorsze?…

Dużo fajnych miejsc się zamknęło. Niektóre stoją puste, w niektórych jest coś innego (ale to akurat norma w Madrycie, że knajpy się zmieniają jak pory roku – ale pustych jest o wiele więcej, i to w samym centrum). Ale otworzyło się kilka nowych, fajnych miejsc – oby im się wiodło jak najlepiej. Żałuję, że przez własną głupotę nie byłam się w stanie obeżreć różnymi pysznościami, ba – ledwo wbiłam w siebie kilka krewetek u Abuelo w niedzielę wieczorem. N. mi teraz wypomina, do ilu miejsc przeze mnie nie poszliśmy, bo zamiast spacerować i zwiedzać, to on holował zwłoki. No – tak było, TAK BYŁO, nie ma co chować głowy w piasek (ani innych części ciała).

Właśnie przed chwilą wyszłam na taras, wlazłam w pajęczynę i tak się wydarłam, że wszystkie psy w okolicy zaczęły wyć. 

Oraz – oczywiście – nie piję alkoholu do końca życia. 

PS. Przepraszam za to, że włączyłam zatwierdzanie (pierwszego) komentarza – wszystko przez atak ruskich botów, jednego dnia palce mnie rozbolały od klikania ikonki z koszem. Całuski w rybie łuski.

O ŻABIE I IMIENINACH

A dziś, dla odmiany, powitała nas rano żaba. W domu. Żywa, ale coś mało jej się u nas podobało i chętnie skorzystała z propozycji Ubera w postaci podsuniętej szufelki i wylądowała na trawniku. A stamtąd sobie poszła nie wiem dokąd, nawet nie powiedziała „Do widzenia” ani nic. Żaby są niewychowane – ale podobno przynoszą szczęście.

W ogóle to imieniny miałam i Zebra mi złożyła życzenia (ja oczywiście zapomniałam o jej imieninach, prawda) i pyta, co chcę dostać. Ja – że eliksir młodości. Na co ona „Czyli znowu mam ci kupić pół litra?”. Ja nie wiem w ogóle, co to za insynuacje. Jakie pół litra? Wino chodzi w butelkach 0,75 przecież.

Z wiadomości ogólnoświatowych to podobała mi się ta, jak David Beckham porównał stopy swojej żony Victorii do percebes. No, to nie było zbyt miłe ze strony Davida, chociaż percebes są bardzo cenione w gastronomii (i oczywiście, jak większość drogich specjałów – nie smakują mi). Naprawdę, ta dziewczyna większość swojego życia przechodziła na takich szczudłach, że to w zasadzie cud, że nadal ma stopy choć w ogólnym zarysie przypominające LUDZKIE. Poza tym chciałam powiedzieć publicznie, że producenci butów damskich mają w dupie komfort naszych stóp i to jest skandal i powinno się z tym coś zrobić! Na przykład wszystkich ich rozszarpać (no dobra – nie wszystkich, Hiszpanie potrafią zrobić wygodne i ładne buty, nawet na obcasie, ale to wyjątki są). W dodatku perfidnie kłamią –  wczoraj obtarły mnie baleriny Melissa, zachwalane jako mięciutkie, elastyczne, komfortowe i Buka raczy wiedzieć jaki cud jeszcze, a piętę mi obgryzły. No więc… Co ja w zasadzie chciałam powiedzieć, bo już się zgubiłam jak zwykle? Aha, David, sam masz kopyta jak percebes.

Oraz odkryłam, uwaga – „Couch potato yoga”. Normalnie są na jutubie poradniki dla takich jak ja, co większość życia spędzają na kanapie, żeby otóż na tej kanapie przez dziesięć minut uprawiali specjalną, niewymagającą wiele od ludzkiego organizmu jogę! Nie no, OCZYWIŚCIE że nie zaczęłam ćwiczyć (na razie), ale mnie zaintrygowali. Chociaż ogólnie to jestem przeciwna namawianiu ludzi, żeby zmienili tryb życia i robili coś, czego NIE LUBIĄ, nie sprawia im przyjemności i nie leży w ich naturze – czy ja chodzę za triatlonistami i namawiam ich, żeby usiedli na dupie? NO WŁAŚNIE – nie, bo umiem się zachować i się nie wpierdalam ludziom w ich prywatne wybory. Kropka.

Wyszłam na taras, a tu znowu urzędnicy gminni trawę koszą. Debile pasiaste.

PS. O, jak mi się spodobały ostatnio wyszukiwane frazy z mojego bloga! A są następujące: “okno, dupa, Szpilmanowa, alarm, trup, kurki, zatkane uszy”. Prawda, jakie fajne?

O TYM, ŻE LATO JEST

No dobra, miałam ponarzekać, ale lato jest (moja koleżanka – „Co ty byś zrobiła w świecie, w którym by nie było powodów do narzekania” – już ja bym sobie coś znalazła, bez obaw). Latem człowiek się trochę buja na ogonie, wiecie. I bardzo dobrze.

I tak sobie wstaję rano, wychodzę ze Szczypawką, pachnie lipa, poranek jest balsamiczny – to będzie dobry dzień, myślę sobie. Po czym przy drzwiach wejściowych widzę PAJĄKA, jak z dużym entuzjazmem wpierdala konika polnego. No cóż – śniadanie jest najważniejszym posiłkiem dnia, ale lekko mnie zemdliło; akurat śniadanie pająka to nie jest najpiękniejszy widok na świecie, o nie. Chociaż podobno kelnerzy w restauracjach nie mogą patrzeć na jedzących ludzi, więc – jak widać – wszystko zależy od kontekstu. Jak to w postmodernizmie.

Natomiast zaczynam się poważnie martwić o N. Nie zrozumcie mnie źle – nadal ma dużo energii i entuzjazmu, ale od jakiegoś czasu ZBYT DOBRZE zaczął się orientować w kwestiach celebryckich. I od rana potrafi mnie poczęstować informacją, co tam u pana Fabijańskiego lub zreferować ze szczegółami kolejne przygody Antoniego Królikowskiego. Z czego z tej dwójki to kojarzę Antoniego, owszem, natomiast tego drugiego to bym nie poznała nawet gdyby mi go podali na półmisku z jabłkiem w gębie i piórami w tyłku (lub odwrotnie, nie czepiam się szczegółów). I to mnie NIEPOKOI. Bo gdyby jeszcze się interesował Dodą, no to… w sumie, większość facetów chyba wie, kto to jest Doda, to jest niezależne od nich. Ale Fabijański? Matko kochana. 

Dzisiejszy poranek pełen informacji o tym, co zdrożało – co zdrożało bardziej – i co jeszcze bardzo, bardzo zdrożeje wkrótce. Kurwa mać.

W związku z tym czuję się w OBOWIĄZKU poinformować, że HBO rzuciło „Parki i rekreację” i nie zdrożało, żeby była przynajmniej jedna dobra wiadomość. No to buziaczki w nosek (nasmarowany kremem z filtrem, mam nadzieję!) – idę oglądać.

O MIGRENIE

W niedzielę miałam naprawdę wypasioną migrenę. Full komplet – z aurą, orkiestrą symfoniczną i chyba nawet serwisem obiadowym na dwadzieścia cztery osoby. Zresztą – przy tej pogodzie to powinnam się cieszyć, że to TYLKO migrena, a nie po prostu czaszka mi eksplodowała, bo byłoby znacznie więcej sprzątania (chociaż w sumie – nie ja bym sprzątała, więc czym się przejmuję?).

A w poniedziałek walnęłam się w kolano. Ale jak! Od razu resztki migreny mi przeszły i wykluł się piękny, dorodny, szeroko rozlany siniak. Coś pięknego, akurat znowu idą upały i będzie jak znalazł do szortów, zwłaszcza dżinsowych. Fioletowy z niebieskim się bardzo dobrze komponuje.

„Motherland”, jak wszystkie rewelacyjne seriale, za szybko się skończył. Czwarty sezon „Killing Eve” też podobno ostatni. Dlaczego? DLACZEGO to już koniec Vilanelle i jej obłędnych ciuchów? Jak ja teraz będę żyła i skąd czerpała inspirację (do kolejnych morderstw)?… Ech. 

A poza tym co? Japończycy piszą w poważnych gazetach, że idzie wielka recesja. Hiszpanie też piszą, że idzie recesja. Robi się trochę straszno – wolałabym, żeby się tym razem mylili. Koleżanka mi poleciła „Smutek i rozkosz” – bardzo, bardzo dobra książka. Tylko ostrzegam – zdecydowanie więcej smutku. Teraz czytam „Niespokojnych ludzi” – zacnie się zaczęło i rozwija; a w kolejce czeka „Billy Summers” Kinga. Wiem, wiem, sto lat za wszystkimi, ale lato jest, tak? Latem człowiek jest usprawiedliwiony.

A Szpilmanowa rąbnęła mi szydełko! No już wiecie co. A już miałam napisać, że taki spokój ostatnio, że chyba się wyprowadziła. No więc wszystko wskazuje na to, że nadal z nami mieszka.

Idę smarować kolano żelem z arniki.

O TYM, JAKĄ BYM CHCIAŁA IMPREZĘ

Wykupili mi w Dealzie pikantne prażynki krewetkowe i zostały same łagodne. Bez sensu! Kompetnie bezcelowe jest napychanie się krewetkowymi prażynkami, które nie wypalają śluzówki w przewodzie pokarmowym. I tak zostałam w stanie bezkrewetkowopikantnym, a N. znowu wybył i nie mam się czym pocieszać. 

Natomiast podniosła mnie na duchu informacja, że Jennifer Lopez pękły spodnie na tyłku podczas koncertu w Chicago, czym ona się kompletnie nie przejęła i spokojnie dokończyła koncert z dziurą na dupie. U go, girl! A ja się przejmuję wielkością mojego tyłka – zupełnie niepotrzebnie, jak widać; teraz nawet jak mi garderoba trzaśnie, to zawsze będzie można powiedzieć, że się WYSTYLIZOWAŁAM na J Lo w Chicago, kurde faja. 

Czy „Motherland” na HBO nie jest wspaniały? Dlaczego, DLACZEGO Brytole potrafią robić takie seriale i mają taaaakie cudowne aktorki? Na czym to polega? Ruda, która zagrała u Ricky’ego Gervaisa jest taka słodka, że chciałabym ją mieć przy sobie na stałe, żeby rozjaśniała mi życie swoim podejściem (recepta na udane życie – obniżyć oczekiwania). I zapowiedziałam moim koleżankom, że motto naszej następnej imprezy to „Wczoraj było nieźle, obudziłam się z czipsami w gaciach” i NIE CHCĘ SŁYSZEĆ ŻADNYCH WYMÓWEK, zrozumiano? Nic mnie to nie obchodzi, że nie lubią czipsów.

A w Egiptowie rekiny zeżarły dwie turystki. Cóż zrobić – planeta się mści.

O ŁĄCE

Otóż Grażyna Szapołowska oświadczyła podobno, że życie zaczyna się po sześćdziesiątce. Mało tego – mama Roberta Lewandowskiego też to potwierdziła i na dodatek się zakochała! Jak głosi mądrość ludowa – co dwie baby (mówią), to nie jedna. I skoro po sześćdziesiątce, to mam jeszcze trochę czasu (i poszłam się położyć na kanapie).

Wczoraj była u nas dość miła burza i deszcz – na szczęście, bo już się wszyscy topiliśmy jak świeczka od upału. Takie temperatury to ja lubię w Madrycie, kiedy od rana mogę zaparkować na winie w miłym, chłodnym barze. Niby nic nie stoi na przeszkodzie, aby u siebie w domu się napić wina o ósmej rano, ale jakoś tak się krępuję. Nie wiem dlaczego. 

Ale za to zakwitła mi łąka przed płotem. Jest to mój autorski pomysł, bo NIEKTÓRZY by najchętniej co drugi dzień golili każdy trawnik na wysokości dwóch centymetrów. Na początku wyglądała jak zwój chwastów, ale pewnego dnia cały bałagan zaczął kwitnąć i zrobiła się naprawdę piękna.

Trochę tylko mamy nadreprezentację widma niebieskiego i fioletowego, a nie wzeszły maki (a powinny) i mało jest rumianków. Ale i tak mi się podoba i już. Patrzę i się odstresowuję.

A po hiszpańsku łąka to „prado”. 

Kolejny raz okazało się, że skleroza nie jest taka zła – znalazłam kilka ładnych letnich kiecek, o których zapomniałam. A nawet jeden akt notarialny, ale to już zupełnie inna historia.

O TYM, ŻE PRZETRWAŁAM

Przez ostatnie prawie dwa tygodnie skupiałam się na PRZEŻYCIU kolejnego dnia.

Albowiem N. mnie zostawił samą jak psa (chociaż po prawdzie z psem) i wybujał ciężko pracować do Galicji. DO GALICJI. Hiszpańskiej Galicji, żeby to było jasne. I naprawdę codziennie miałam go ochotę UDUSIĆ sznurkiem do snopowiązałek, jak mi przysyłał zdjęcia – głównie z knajp, z biało – niebieskimi talerzami w celtyckie wzory. Popłakałam się tylko raz (kiedy był ten upalny dzień przed burzą, a Szczypawka nie mogła sobie znaleźć miejsca, a ja już nie wiedziałam jak jej pomóc – i mata chłodząca, i mokra ścierka, i nic nie dawało rady).

A w najdłuższy dzień roku rozdeptałam ślimaka. 

To chyba nie jest dobra wróżba.

Idę poszukać w internetach, jak odzyskać ZEN. Miałam ochotę szukać raczej w obszarze „najlepsze sposoby na pozbycie się zwłok”, ale to zwalczyłam. No dobra – przyznam się, tak naprawdę to odkryłam że Cortefiel wysyła do Polski i zamówiłam sobie dwie koszule z cieniutkiej bawełny i morderstwo chwilowo rozeszło się po kościach. CHWILOWO, zaznaczam. Nic nie jest wykute w kamieniu, tak?

Lato się zaczęło, a ja w czarnej dupie.

O SKARPETCE I TYM, JAK SOBIE NAGRABIŁAM

Pożyczyłam Zebrze na wyjazd walizki – kabinówki, bo jechali całą rodziną i nie mieli tyle sztuk. Po powrocie walizek wyciągam z jednej SKARPETKĘ, wyraźnie męską, więc informuję ją, że habeas corpus delicti i co ona na to. A ona na to, że dostała te walizki ze skarpetką i ze skarpetką oddaje! No faktycznie, po bliższym zapoznaniu ze skarpetką wydaje się być znajoma (wcześniej nie sprawdzałam zbyt dokładnie, bo jestem dobrze wychowana i nie zaglądam w zęby cudzym skarpetkom). No dobra – jak nasza, to przyjmuję ją do domu z otwartymi ramionami, jak młodego Amisza po tym rumpel… cośtam. Ale jeszcze się zapytałam Zebry, czy przynajmniej zabrali ją na wycieczkę? A ona, że NIE! Zostawili w domu na półce. Bez sensu. Mogli zabrać i robić jej zdjęcia w różnych ciekawych miejscach, jak krasnalowi Amelii. 

A poza tym to mieliśmy spotkanie klasowe z liceum (nie napiszę, ile lat po maturze, bo mi się słabo robi na samą myśl). No i cóż – dziewczyny się zmieniły bardzo mało, raczej każdą bym poznała na ulicy, natomiast panowie… Statystycznie ubyło im włosów, a przybyło kubatury – czyli per saldo jednak jakaś tam równowaga. Było sporo śmiechu i używek, ale najlepsze, że rano w dzień spotkania dotarło do mnie, co to za data. 

– Czy my dziś nie mamy rocznicy ślubu? – pytam się N. bardzo delikatnie, żeby go nie spłoszyć.

– Oooo, PAMIĘTAŁAŚ!

No więc on bardzo dobrze pamiętał i cierpliwie czekał, kiedy się zorientuję (żeby mnie opierdolić, oczywiście – bo on wiedział od razu, jak mu powiedziałam o planowanym spotkaniu, jakieś dwa miesiące temu). I zorientowałam się – w dzień imprezy! No przecież mówiłam, że o wszystkim ostatnio zapominam. O jego imieninach kilka dni wcześniej też zapomniałam i teraz jestem na indeksie i cały czas słyszę przytyki. W związku z tym, żeby nie przegiąć, to wróciłam do domu skandalicznie wcześnie, o jedenastej wieczorem, kiedy to wydarzenia dopiero zaczynały rozkwitać. No nic, mają wpaść koleżanki i opowiedzieć co było fajnego, ale raczej chyba wszyscy wrócili do domów w jednym kawałku, więc jakichś znaczących skandali raczej nie było. Czyli w sumie ominął mnie większy kac (chociaż i tak miałam, leciutkiego).

Więc teraz stąpam po cienkim szkle, żeby nie popełnić kolejnej fopy; najgorzej, że nawet porządnej awantury nie mogę zrobić, dopóki się nasz bilans karmiczny nieco nie wyrówna. No po prostu coś okropnego.

Z wiadomości bieżących: „Rosja. Myśliwy znaleziony martwy. Przygniótł go niedźwiedź, którego zastrzelił” – o, i takie wiadomości lubię (a tę to nawet podwójnie). Tak się powinny kończyć polowania, nawet na przepiórki.