(Przezylam weekend z rybami, wracam do roboty a tu TADAM!… Padl mi dysk, na szczescie nie w kręgosłupie, a w służbowym kompie. Chyba miał jeszcze bardziej wyczerpujący weekend, niż ja, biedaczek).
Wiec tak.
Normalnie, N. załadował samochód po dach… a nie jest on mały, o nie… mowie do niego „Kochanie, ale jeśli my się LEDWO ZMIESCILISMY W SAMOCHODZIE z bagażami na 2 dni, to jakim cudem niby mielibysmy pojechac kiedys NA WAKACJE, na 2 tygodnie albo i 3?” – powiedział, ze to co w samochodzie to tzw. KOSZTY STAŁE i bagażu dojdzie MINIMALNIE, bo tylko kilka par majtek. Tja.
Wiec Ewa z P. stali się właścicielami sielskiego rancho z dostępem do jeziora oraz do MILIARDA – and I mean MI LIA RDA – żab i winniczkow. Człowiek chodzi jak poparzony i zanosi modły, żeby nie poczuc pod butem miękkiego pośliźnięcia (żaba) lub chrupniecia (winniczek).
Poza tym maja jeszcze kupe fajnego stafu.
Na przykład POKOIKI NA PIETERKU DLA DZIEWIC.
Blaszany garnek na strychu PEŁEN PIÓR. W sensie, poprzedni właściciele uprawiali tam zaawansowane voodoo.
Krzesło z uciętymi nogami dla beznogiego członka rodziny.
TOREBUSIA Z ZIELONEGO KROKODYLA (very Jessica).
Przytulna kuchnia, pod warunkiem, ze FIRANKA BYŁA ZASLONIETA.
W sobote nasi mezowie wylądowali na rybach, wiec poszłyśmy na grzyby.
Przyznam, iż było to pierwsze miejsce w moim zyciu, gdzie przez ¾ dnia szukałyśmy LASU.
Nie GRZYBOW, tylko wlasnie LASU.
Nie przypuszczałam, ze LAS to jest miejsce tak trudno znajdywalne.
A jednak.
Co jakies 2 kilometry Ewa mówiła „O, TAKICH WLASNIE DRZEW POTRZEBUJE!” – i zawsze te drzewa były NA HORYZONCIE.
Wiec tak szłyśmy, szłyśmy i szłyśmy (odwaliłyśmy chyba z 60 kilometrow, nie przesadzam) – same, wśród pol i chaszczow, bagien i pokrzyw po pas, troche się bałyśmy każdego mijającego nas samochodu, czy nie będzie chciał nas porwac w celach rozrywkowych lub spożywczych (w sensie – nie ze zaprosic nas na kolacje do Golebiowskiego, tylko żeby NAS ZJESC). I jeden nas wystraszyl solidnie, ale Ewa mowi „PATRZ PATRZ – nie jedzie sam! Dziecko wiezie!” – wiec nam ULZYLO – uff! Porwal dziecko, nas już nie ruszy – PEDOFIL! Co za szczescie.
Po tych 60 kilometrach stwierdziłyśmy zatem, ze… Piekna jarzebina! Kolorystycznie PRZEPIEKNA – a grzyby – no coz, grzyby są w odcieniach BRAZU… BEŻU… Wchodzimy w JARZEBINE – Pierwsza bylaby z nas DUMNA!
Na kolacje mielismy zupe z Nemo.
Serio, udalo im się nałapać tych ryb, z tym, ze ze dwie to jednak były w wieku Nemo chyba niestety. I mysmy zarli tę zupę, a osierocona rybia matka pływała pewnie po jeziorze zalewając się lzami i nawołując „NEEEEEEEMO… NEEEEEEEEMO…”
Wyjechałam stamtąd z przeświadczeniem, ze nastepna wizyta to już nie będzie spanie na podłodze i dmuchanych Pamelach (acz Pamela Ewuni była nieco NIEDODMUCHANA). P. – maz Ewy – jest jednym z niewielu ludzi jakich znam, niezwykle konsekwentnie realizującym w swoim zyciu polityke ZARZADZANIA POPRZEZ CELE. Już widzi się w roli Bogumila Niechcica oraz Gladiatora, przemierzającego falujące łany (kurna, myślałam w nocy po pijaku, ze to ZYTO, wlazłam weń i okazalo się, ze to falujące lany OSTU). Wiec pewnie za jakies 2 – 3 tygodnie błoga dzicz odejdzie w niepamięć, a jej miejsce zajmie maly, przytulny Hiltonik.
Nie, żebym była calkiem przeciwko.
Nie no, było super, bardzo blisko przyrody… Myszy, pająki. Niesmiala ropucha pod dachówką. Czarownie. Ale tak naprawde, zycie uratowaly nam chusteczki BAMBINO.
Aha – wiecie, ze MUCHY wlaczaja alarm w mercedesie?… Mysmy tez nie wiedzieli, az do samego rana.
Wszystko fajnie :-), tylko ta torebka mogłaby być z czego innego…
usmialam sie do lez 😉 dzielny barbul z Ciebie!
przepraszam Cie barbarello, ze załatwiam takie interesy na Twoim blogu, ale: czy ktos wie, czemu June nie nadaje ostatnio?
i oto wlasnie sie przekonalas moja-droga-autorko-jednego-z-ulubionych blogów dlaczego ja, kotopodobna, nie jezdze nigdy ale to przenigdy pod namiot lub do rozpadajacych sie chatek:)
murowany domek z siatka to jest to!
a swoja droga milo, ze juz jestes zdrowa i cala spowrotem:)
ufff… żyjesz…
tęskniłam za tym obwisłym ramieniem 😛