O GRUZIŃSKIM SERZE I MOKREJ SAŁACIE

N. przywiózł z Czech burczaka (burcaka?) i próbował mnie nim częstować w weekend, ale się nie dałam. Na dodatek jeden nasz znajomy, który mieszka obok winnicy, serdecznie zaprasza do siebie na święto młodego wina. Ja już jestem stara i młode wino mi zdecydowanie nie służy – abstrahując już od tego, że nie smakuje. Mój żołądek woli wino w słusznym wieku, żeby już nie puszczało bąbelków, nie pracowało, tylko było dojrzałe i miało uporządkowane sprawy fermentacyjne. Nawet już beaujolais nouveau mnie nie cieszy – to jest jednak przereklamowany kwasieluch. A burczak smakuje jak woda z cukrem i drożdżami, no nie dam rady. Chociaż podobno działa bardzo zdrowotnie na układ trawienny. To już wolę zjeść kiszoną kapustę (albo kimchi).

Pozostając w klimatach kontrowersyjnych kulinarnie – byłam z koleżankami w gruzińskiej knajpie. Spożywałyśmy chaczapuri i szaszłyki, do popicia gruzińska wódka i wino (te od wódki były bardzo odważne, stwierdziłam po powąchaniu tego specjału). W tle grał nam odpowiednik gruzińskiej MTV – panowie wyglądający jak żywcem wyjęci z „Co robimy w ukryciu”, w długich płaszczach i kozakach, tańczyli skomplikowane tańce z kucaniem i butelką czy świecznikiem na głowie, a panie wirowały. Moje koleżanki zachwycone mówiły ACH!, a ja na szczęście siedziałam tyłem i nie widziałam za dużo, bo znowu nie mogę odwrócić głowy w lewo. A następnie przez całą noc nie spałam i myślałam, że zaraz pożegnam się z tym światem – takie są skutki żarcia roztopionego gruzińskiego sera na noc. Oraz odbijało mi się baranem. Naprawdę, KFC w porównaniu z tą torturą to było NIC, mała przygrywka, etiudka. Doszłam do wniosku, że zdecydowanie moje serce i żołądek znajdują po zachodniej stronie Europy, ze szczególnym uwzględnieniem Półwyspu Iberyjskiego, i kulinarne wycieczki na wschód absolutnie mi nie służą. Chociaż oczywiście chaczapuri było bardzo pyszne. Ale nie zamierzam go kijem tknąć przynajmniej przez rok.

A wczoraj byliśmy na spacerze w lesie – Mangusta zachwycona, chociaż co chwilę chciała się w czymś tarzać, a ja jestem z siebie dumna, bo znalazłam grzyby! Myślałam, że już całkiem ślepa jestem, a tu proszę. Co prawda, akurat te co znalazłam to były czerwone w białe kropki – ale za to jakie ładne! N. im zrobi dużo zdjęć. 

N. ostatnio upiera się przy jedzeniu sałaty, tak się zbiesił. Ja w sumie też lubię sałatę, ale zdecydowanie nie lubię jej MYĆ, a właściwie suszyć. No cholery można dostać i pół rolki ręcznika na trzy listki schodzi. Moja mama miała takie coś na korbkę do odwirowywania sałaty, ale weź to człowieku myj po każdym listku. Widziałam też patent z wywijaniem ścierką (w sensie, wkłada się te listki do ścierki, zbiera się ścierkę za cztery rogi i wywija kółka) i chyba następnym razem wypróbuję, bo zdecydowanie tygrysy nie lubią mokrej sałaty.

Czytam trzeciego Osmana i nie mogę się oderwać, a miałam wrócić do „Kulawych koni”! Że już nie wspomnę, że wyjaśnić jakieś rzeczy w księgowości – ale kto w taką pogodą ma głowę do księgowości. 

PS. Kreta mamy. Uuuu, będzie draka.

2 odpowiedzi na “O GRUZIŃSKIM SERZE I MOKREJ SAŁACIE”

  1. Z tą maszynką na korbkę to taka podpucha, dla poddierżanija rozgowora 😉
    W wirówce do sałaty nie ma czego myć, bo wkłada się tam już opłukane, czyste listki. Potem wylewa się czystą wodę i szlus. Jedyny problem z taką wirówką to ten, że zajmuje dużo miejsca. Ścierka też OK, ale najlepiej nią machać w ogrodzie albo na klatce schodowej.

  2. Taka maszynka na korbkę ogarnia na raz całą główkę sałaty. Tylko trzeba ją najpierw podzielić przy myciu. Ale ja ścierką też umiem wywijać i potwierdzam: jest to skuteczna metoda. Chociaż skutecznie też zrasza wszystko wokół.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*