U mnie też na koniec września wjechał pełny zimowy zestaw: gruby koc, grube polary, botki na grubej podeszwie i flanelowe piżamy z motywem świątecznym. I wszystkie piękne, kolorowe koleusy umarły w ciągu dwóch nocy z przymrozkiem. Dobrze, że N. zdążył im zrobić zdjęcie.
Nie dość, że lato było jakieś takie niewydarzone, to od razu CIACH i zima – bardzo mi się to wszystko nie podoba. A jeszcze bardziej mi się nie podobał ten pająk, który siedział przy drzwiach w garażu, jak wychodziłam z Mangustą. Tamten z zeszłego tygodnia był ogromny? No to ten był JESZCZE WIĘKSZY.
A moja ulubiona pani od rozpakowywania palet i mystery boxów ostatnio wyciągnęła z paczki sukienkę – zwykłą, normalną sukienkę uszytą jak sukienka, miała dwa rękawy i spódnicę, i powiedziała: „A dress! Normal dress! I like normal, unlike the rest of the world” – i tak mi się to spodobało, że chyba anektuję do kolekcji życiowych motto. Ja też lubię po prostu NORMAL i mam wrażenie, że świat oszalał. Nawet nie w kwestii mody (to akurat od dość dawna), ale tak ogólnie, ze wszystkim. I staram się wyszukiwać w tym pierdolniku jakieś okruszki normalności i się ich czepiać.
(Czy w Polsce da się kupić taki mystery box? Chociaż rozpakowywanie jest cudowne, tylko co później zrobić z tym całym badziewiem? Może jeszcze to przemyślę).
Jakoś nie mam czasu oglądać seriali na bieżąco, bo na przykład w weekendy N. życzy sobie oglądać filmy hiszpańskojęzyczne (o tym za chwilę), więc w „1670” dotarłam zaledwie do czwartego odcinka. Ale już wiem, że „Szczęść Boże! My na hazard” zostanie ze mną na dłużej.
No więc jeśli chodzi o filmy hiszpańskie na Netflixie, to mam wrażenie, że we wszystkim gra Carmen Machi. To jest BARDZO dobra aktorka, ale chyba trochę nie ma czasu iść do łazienki, patrząc na listę filmów i seriali z jej udziałem. No i ostatnio obejrzeliśmy głupią komedię, ale to TAK głupią i rasistowską, że nie wiem, jak Netflix – słynący z poprawności politycznej – takie coś w ogóle puścił. „Niecodzienna historia” się po polsku nazywa i dzieje się w małej, zapomnianej wiosce w górach, która walczy o to, żeby nie zostać przyłączona do większej miejscowości. I gdyby na tym fabuła się skupiła, to byłoby naprawdę fajnie, ale niestety. Zaczyna się od tego, że wszyscy z wioski wyjechali albo umarli i na zebraniu mieszkańców jedna starsza pani zaczyna płakać i mówi, że jej mąż umarł trzy dni temu, ale nie chciała nic mówić, na szczęście jest tak zimno, że jeszcze nie śmierdzi. Na co któryś z miłych sąsiadów – „Nie szkodzi, kochana, naśmierdział się za życia”. No cudowny hiszpański humor.
Za to „Paquita Salas” jest dość fajna.
Ale ogólnie to mi zimno i smutnawo.
“Furia” – chyba na HBO. Też z Carmen Machi.
Tak, w Polsce da się kupić Mystery Box. Mianowicie w CH Dąbrówka w Katowicach stoi automat, gdzie bodajże za 36,99 możesz sobie kupić taki nieduży worek z niewiadomoczym. Nie kupowałam i nie wiem, czy to coś warte.
Nie zmogłam “Paquity Salas”, nie łapałam humoru, a facet przebrany za babę jakby się od “Tootsie” zdezaktualizował. Zapewne coś mi umyka, nie znam kontekstu.
Oraz zimno i smutno.