O WSPANIAŁYCH LEKACH I KSIĄŻCE

 

Wczoraj tak mnie to ramię mordowało (oraz zrobił mi się taki mega bolący i pulsujący kłębuszek za uchem), że koleżanka z pracy zasugerowała Voltaren w tabletkach. Nie wiedziałam, że on jest do kupienia w tabletkach (tj. moja babcia brała, ale na receptę).

Oj!… Adoptuję go. Zaraz obok Dobrej Wróżki Solpadeiny (“Czy pani jest dobrą wróżką?” – “Pierwszorzędną!”), Czarodziej Voltaren zostaje niniejszym moją najbliższą rodziną. Po dwóch tabletkach wszystko się rozgrzało i zniknęło – cuda po prostu, cuda i niedrogo.

No i wreszcie mogę napisać (bo mnie ramię rozpraszało), że przeczytałam cudowną książkę Sue Townsend. W dodatku przez przypadek – szukałam czegoś niedużego do torby na podróż i wpadło mi w ręce “Number Ten”. Które miałam odhaczone jako dawno przeczytane, ale zaczęłam kartkować i okazało się, że bynajmniej! Chyba mi się pomyliło z “Królową Camillą”.

Zatem N. opowiadał swoje życie panu z Saragossy czy tam Somosierry (“Czy ty mi możesz powiedzieć, jakim cudem skończyłaś handel zagraniczny kompletnie nie znając mapy?” – kochanie, od mapy to ja mam LUDZI) (Barney ma ludzi nawet od mnichów śpiewających chorały gregoriańskie), a ja na fotelu obok kwiczałam z rozkoszy.

Jest to książka o tym, jak Premier Wielkiej Brytanii został oskarżony o brak kontaktu z rzeczywistością, w związku z tym jego doradcy i poplecznicy postanowili wysłać go incognito na wycieczkę po kraju. W ubraniach żony. Jako kobietę. W towarzystwie jedynej osoby “z ludu”, z którą utrzymywał kontakt w ostatnim czasie – policjantem Jackiem, pilnującym drzwi pod Numerem Dziesięć. Kontakt Premiera z Jackiem polegał na pytaniu od czasu do czasu, co słychać u jego matki, no ale innego kandydata godnego zaufania nie było.

Wyruszyli zatem, po czym od razu pan Premier poczuł, że czuje się o wiele lepiej w ubraniach żony, niż własnych oraz zapragnął czegoś mniej konserwatywnego (cekiny, marszczona spódnica, sandały na obcasie i peruka Marylin Monroe). W dodatku musiał usunąć włosy z miejsc, które nowe ubrania będą odsłaniały. W hotelu w Edynburgu Jack klęczy, smaruje włochate kolana premiera kremem do depilacji i myśli, że to wszystko zrobiło się jakby nieco surrealistyczne.

W dodatku w Londynie zaczyna fiksować żona Premiera (podobno najbystrzejsza kobieta w Europie, a na pewno – posiadaczka największego nosa).

W trakcie podróży Premier ogląda gospodarkę z bliska, a w domu mamy Jacka zalęga się diler narkotyków, udający początkowo miłego studenta wynajętego do pomocy w sprzątaniu.

Kocham książki Sue Townsend i na tej też się nie zawiodłam. I nie, że cały czas jest śmiesznie, lekko i dowcipnie – o biedzie, bezrobociu i degradacji społecznej nie da się pisać lekko i dowcipnie. Natomiast nie przypuszczałam, że można pisać (relatywnie) ciepło o politykach – ale może to dlatego, że to Wielka Brytania, kraj o dość starej demokracji, gdzie politykami nie zostają najgorsze szumowiny, jak u nas. No i… nie będę zdradzała zakończenia przecież.

A deszcz ładny mi się udał, prawda? Ale jesieni jeszcze dziękujemy – ciepło ma być! SŁYCHAĆ MNIE?

O PICIU HERBATY POD WSPOMNIENIA

 

Kudłate sandałki na madryckim bruku – sprawdziły się w stu procentach; przeszłam w nich naprawdę mnóstwo kilometrów.

Mad9

A żeby nie było, że tylko knajpy – świątynia Debod. Bardzo przyjemne miejsce na spacer. Gdyby nie owsiki N., chętnie posiedziałabym w parku na ławeczce i popatrzyła, jak jeden facet ćwiczy tai-chi, ale on mnie oczywiście stamtąd wyciągał.

mad1

Idziemy sobie niczego nie podejrzewając, wchodzimy do jednego mercado, a tam… Ciastka flores! Po 0,50 eurasia sztuka. Ale nie były tak dobre jak te w Santiago, bo jakiś kulinarny oprawca doprawił cukier anyżkiem.

Mad8

W Palacio de Cristal była tym razem wystawa o kulturach nomadów, więc postawili przepiękny namiot z batików.

Mad3

W środku można sobie posiedzieć bardzo wygodnie i porozważać o kulturze i sztuce nomadów (gdyby nie to, że namiot stał w środku szklarni przy 36 stopniach).

Mad5

A oto najbardziej kultowe flaki w Madrycie, jedzone w 40-stopniowym upale (“Ciepła wódka? Z plastikowej mydelniczki? O piątej rano?… POPROSZĘ!”)

Mad6

A tu jest fresk z jednej takiej winiarni, który mnie tak zahipnotyzował, że prawie zjadłam kieliszek.

Melibea

 

PS. Czy widać, jak ciężko pracuję nad sprowadzeniem deszczu? Już prawie, prawie…

PSPS. Te drzewa na torach to nie ja. Ja tylko wodę.

 

O WRACANIU DO PSA

 

No to wróciliśmy, bardzo zacny upał nas przywitał i mam jedno ramię i szyję zawiane przez klimatyzację, tak że głową mogę ruszać mniej od jaszczurki. Boli jak jasna cholera. W upale prawie 40 stopni klima wszędzie w barach, sklepach, hotelu ustawiona na 15 stopni to nie jest ani zdrowe, ani przyjemne.

W tamtą stronę N. siedział obok pana z Saragossy (która mi się myliła z Somosierrą – o matko, jeden pies – polskie szable, polski hrabia, phi), który wracał z ośmiodniowej wycieczki po Polsce. Opowiedzieli sobie nawzajem swoje życie, po czym pan się poskarżył, że był w Warszawie, Częstochowie, Żelazowej Woli i Krakowie i wszędzie mu dawali pierogi i schabowego. On chciał czegoś innego spróbować, ale mu tłumaczyli, że nie ma w Polsce nic innego i żeby jadł swoje pierogi. Na szczęście bardzo mu smakowała kapusta w postaci surówek, chociaż tyle dobrego. Moim zdaniem to skandal, organizator powinien wejść pod stół i się wstydzić.

Z powrotem mieliśmy za sąsiada faceta, który układał w telefonie pasjansa z towarzyszącą oprawą muzyczną w postaci dzikiego flamenco. Spoko, można gorzej trafić.

Robiliśmy w tym upale codziennie co najmniej 10 kilometrów – nie mam pojęcia, JAKIM CUDEM, bo kondycję mam zerową – widocznie po prostu potrzebuję CELU, żeby się ruszać; nie potrafię jak chomik w kółku. Byliśmy na Mercado San Anton, w parku Retiro oraz zwiedzić egipską świątynię Debod – stoi w przepięknym parku na wzgórzu niedaleko od Plaza de Espana (tego z najpiękniejszym moim zdaniem pomnikiem w Madrycie – Cervantesa patrzącego na don Quijote i Sancho Pansa). Plus oczywiście program obowiązkowy i dowolny po barach, dwa razy dziennie. I sjesta pomiędzy, jak przedszkolaki; niestety, ale w tej temperaturze bez sjesty byśmy nie przeżyli.

Odkryciem wyjazdu został mianowany bar Lacon, który mijaliśmy milion razy, ale weszliśmy dopiero teraz – o której by się nie przyszło – dziki tłum. Kuchnia galicyjska i solidne darmowe tapas do wina, w dodatku można sobie wybrać z czterech – pięciu wypisanych na tablicy. Załapać się na rożek miejsca przy barze nie jest łatwo. Poszliśmy tam na obiad i o mało później nie umarłam, albowiem wpierdzieliłam arystokratyczne danie składające się z ziemniaków w cieniutkich plasterkach, borowików i jajek. To elegancko zapieczone warstwami, po czym kelner na moich oczach rozszarpał wszystko i skotłował w garnuszku – przepyszne! Grzybki mnie później boksowały po wątrobie przez całe popołudnie i wieczór.

No i oczywiście, chodziliśmy do Bodegas Ricla – bar ma jakieś siedem metrów kwadratowych, wymalowany jest na zielono olejną farbą, w otoczeniu wytwornych, dopracowanych, wypieszczonych knajpeczek wygląda dość abnegacko – i też zawsze, o każdej porze jest tam tłum. Z ciekawostek – premier Tusk z naszym ambasadorem lubi tam sobie przyjść na flaki. Barmani od razu usłyszeli, że mówimy po polsku, pokazali nam zdjęcie, mówili “cześć” i byliśmy sadzani na miejscu premiera Tuska w rogu przy bufecie. Zakąski faktycznie mają dobre, ale dosłownie pięć na krzyż – a i tak bez przerwy kłębi się tam dzika tłuszcza, a piwiarnia obok puściutka! Zawsze mnie to fascynuje, jak te bary sobie wyrabiają markę. Zjedliśmy boquerones, kanapkę z cabralesem, po czym z zaplecza wyszła Pani Mama Barmana, spojrzała na N. i mówi:

– A ty caballero to jeszcze spróbujesz moich flaków.

N. zaczął się wić, że na pewno pyszne, ale aktualnie jest upał 40 stopni i tak szczerze mówiąc, to trochę się obawia jedzenia gorących flaków w taką pogodę, bo boi się dostać zawału. Na co Pani Mama, że spoko, ona te flaki gotuje od 20 lat i one są bardzo dobre na upał – i już mu nalewa. A za nami jedna wytworna dama:

– Ojej, są flaki?… A można poprosić porcję?

– I dla mnie, i dla mnie – zaszeleściło po całym barze.

Zjedliśmy te flaki, co było robić (tzn. ja sam sos z bułką i kawałek kaszanki) – smaczne, ostre, i faktycznie nie zaszkodziły na upał. Jak to nigdy nie wiadomo i najlepiej się słuchać kucharek.

W niedzielę o siódmej nagle zrobiło się siwo, ryknęło, błysnęło i zaczął padać deszcz. Deszcz!… Spacerowaliśmy w tym deszczu, ledwo parę ciepłych kropel na krzyż, ale społeczeństwo się pochowało po knajpach i zerkało z trwogą, czy klęska żywiołowa już przeszła. No trudno, żebym gdzieś przyjechała i nie padało. Ale chyba się starzeję, bo w najwygodniejszym łóżku świata w najpiękniej położonym hotelu już tak od soboty tęskniłam za moją sypialnią BEZ KLIMATYZACJI wiejącej mi w bark, za to z aksamitnym pyskiem mojego psa.

Matko, jak się stęskniłam za herbatą. Oraz chyba musimy po południu przeprać nieco nasz psi aksamit, bo jakaś jest utytłana i piach się z niej sypie.

No i tak. Jak to się mówi, majtki na dupę i do roboty. Ale fajnie, że jeszcze jest ciepło; tylko mogłoby trochę popadać. Już się za to zabieram, hue hue.