O BULWIE I KOKAKOLACH

Przyjechaliśmy do Swinoujścia i zaraz do Niemca na zakupy, a tam, A TAM! Przywitało nas takie oto warzywo, o którym nie wiemy, co to do cholery może być:

Tu w drugim sklepie:

Czuję się zaintrygowana do krwi.

Tymczasem robimy test kokakol, bo mają wysyp kokakol o różnych smakach (i marcepanu, ale marcepanu nie lubię):

Jako pierwsza poszła Fritz-Kola, ulubiony napój hipsterów u nas na Saskiej Kępie. Smakuje jak cocacola z dodatkiem pokostu do mebli.

Ale ta bulwa mnie intryguje jak nie wiem co.

O TYM, ŻE BYM CHCIAŁA I SIĘ TROCHĘ BOJĘ

 

Chyba mi się zaczyna rozpadać otoczka mielinowa, bo w tym tygodniu już dwa razy, DWA RAZY o mało nie weszłam pod prysznic w skarpetkach. Po prostu, z zimna odwlekam moment ich zdjęcia do ostatniej chwili, a jak się jeszcze po drodze zamyślę, to właśnie tak wychodzi.

Ale za to uśmiałam się z takiego jednego kawału:

– Panie doktorze, zjadłem pizzę z opakowaniem! Czy ja umrę?…

– Wszyscy umrą.

– Wszyscy umrą?… Boże, co ja narobiłem!…

A propos wszyscy umrą: „Obecność” muszę obejrzeć, bo wszyscy się podniecają, że horror stulecia, a ja w przysłowiowej czarnej dupie. W dodatku przeczytałam prawdziwą historię tej rodziny i nawiedzonego domu i chyba jednak musze zainwestować w ten defibrylator. Albo chociaż nocną lampkę bez żarówki (patrz: „Kika”).

 

O WYRAFINOWANYCH NOWOJORCZYKACH I LICZBIE ZIEMNIAKÓW PER CAPITA

 

Byłam przekonana, że afera z kronatami została wymyślona przez scenarzystów “2 Broke Girls”, żeby jak zwykle bezlitośnie zrobić sobie totalne jaja z nowojorskich hipsterów. O jakże się zdziwiłam, kiedy internet mi powiedział, że to wcale nie fikcja jest, tylko najprawdziwsza prawda. Naprawdę koleś wyciął z ciasta na kruasanty kółko z dziurką (stąd nazwa – cronut) i usmażył w głębokim tłuszczu i people OSZALELI. Się ustawiają w kolejkach od ciemnej nocy, na te pączkosanty są zapisy, wydawane są po dwa na głowę i ogólnie po prostu histeria i rozdeptywanie bliźnich na chodniku. To wiele mówi o sławetnym wyrafinowaniu nowojorczyków – francuskie ciasto z głębokiego tłuszczu (brzmi apetycznie jak smażony majonez).

A moi rodacy muszą stać w kolejce po wizę do tego kraju. Kraju, w którym reglamentuje się smażonego rogala. Nigdy tego nie rozumiałam, a teraz po cronutach tym bardziej.

W IKEA już pełno dekoracji choinkowych. Stosy bombek przy kasie. Nie kupiłam! Nie jestem jeszcze psychicznie gotowa! (Jakie Boże Narodzenie, a wakacje już były? Naprawdę były?…) Za to dwa mięciutkie pledy po 5 złotych – owszem, kupiłam. Na polarowy pled zawsze jestem psychicznie gotowa.

Się powyrabiało w “Żonie idealnej”, aż pogryzłam łyżeczkę o herbaty ze zdenerwowania. I nie mogę się nadziwić, jak mega słabo wyglądała Christine Baranski w “Mamma Mia”, a jak olśniewająco w “Żonie”. No chyba bym skopała dupy wizażystom z “Mamma mia” na jej miejscu, naprawdę.

Z nieprzemijającego cyklu “kocham fora internetowe” – panie na Gazecie pokłóciły się o to, ile ziemniaków na osobę. Przepiękny kilkusetpostowy wątek, w którym jedne wymyślają drugim od anorektyczek, a drugie tym pierwszym od patologicznych rodzin jedzących jak ta… za przeproszeniem… zwierzyna hodowlana. Bo to przecież NIEMOŻLIWE żeby komuś normalnemu zmieściło się w żołądku pół litra jogurtu NARAZ! Przecież to zboczenie jakoweś! Bardzo się zrelaksowałam przy tym wąteczku, tym bardziej, że mamy taką koleżankę, która potrafi zjeść więcej, niż mój mąż, a jest szczuplejsza ode mnie o połowę. Ale wąteczek hilarious, polecam.

I przyszła nowa Bridget. Ha. HA!

O WYŻYWIENIU HISZPANÓW W POLSCE

 

– Czy ty się nie boisz, że zgnijesz? – zapytał N. – Że któregoś dnia porobią ci się odleżyny od tego spania i po prostu zgnijesz?

Szczerze mówiąc, nie. Zgnicia nie ma na liście moich lęków. Aczkolwiek prawdą jest, że z pierwszego na drugiego listopada przespałam dwanaście godzin. Padłam, jakby mnie ktoś otruł albo zahipnotyzował i nie było mnie na tym świecie równiutko jak pod linijkę pół doby. Powinnam od tego schudnąć jakieś 3,5 kilograma.

Jeden z hiszpańskich współpracowników postanowił wykorzystać świąteczny weekend i pojechać nad polskie morze, co mu się chwali. Bardzo mu się podobało (albo tak mówi), ale oczywiście przygody były z knajpami po drodze. Miał opóźnienie na starcie, bo nikt go nie ostrzegł, że jak nie wyjedzie pierwszego listopada o czwartej rano, to utknie w korku, no i utknął. Ale już nawet nie chodziło o korek, tylko o to, że miał się zatrzymać w Mariaszku na drożdżówki. No więc co? No więc N. pomiędzy jednym a drugim cmentarzem wisiał na telefonie i rezerwował cztery bułki dla hiszpańskiej wycieczki. Żeby koniecznie odłożyli i na niego poczekali.

Fakt, że te drożdżówki są smaczne – ciężkie, wilgotne, nieprzepieczone, codziennie świeżutkie, bo pieką na miejscu, ale TAK wielkie i TAK potwornie słodkie, bo składają się w 2/3 z kruszonki, że ja się kiedyś pasłam jedną drożdżówką przez cały dzień. I o mało nie miałam zapaści węglowodanowej. Ale stały się punktem obowiązkowym na mapie kulinarnej Polski dla tego znajomego i koniecznie musiał nimi poczęstować żonę i dzieci

(Odłożyli i poczekali, żeby nie trzymać nikogo w napięciu).

Wczoraj wracali i też było miło, bo N. polecił im Austerię koło Olsztynka. Więc najpierw było naprowadzanie ziemia – ziemia, a później telefon z podziękowaniem. Bardzo, bardzo, bardzo im się wszystkim podobało i smakowało, i żonie, i dzieciom, a on nareszcie zjadł obiad zupełnie, jak w domu, jak w Hiszpanii.

(WHAT? – zdziwiłam się – Hiszpania pod Olsztynkiem? Ostatnio się tam rzuciłam na babkę ziemniaczaną, coś mnie ominęło?)

No więc zjadł na ten obiad zupełnie jak w domu w Hiszpanii sadzone jajko z ziemniakami. I prawie się popłakał ze szczęścia. No proszę, jak to czasem można kogoś znienacka uszczęśliwić, zupełnie przez przypadek.

A ja mam dziurę w jednym paznokciu (i nie wiem, od czego) i się zastanawiam, dlaczego mówi się o kimś, że jest “ślepa cytra” (najczęściej chodzi o mnie). Przecież inne instrumenty muzyczne też nie mają oczu, dlaczego nie mówi się o ślepym kontrabasie albo nie wiem, perkusji?