Tego skurwysyna, który…
(Dzień dobry, tak w ogóle! Tak, nie było mnie kilka dni, zaraz opowiem, gdzie byłam, ale najpierw muszę przekląć te niemyte świńskie ryje panierowane, bo mnie normalnie udusi!)
… no więc tego, który dał zezwolenie na prowadzenie robót na katowickiej na odcinku 84 kilometrów (osiemdziesięciu czterech, słownie), gdzie wszyscy się ciągną jednym pasem 50 km/h, a drugi jest zamknięty, pomimo, że NIC się na nim nie dzieje, NIC, nie ma żadnych maszyn, robót, asfalt wygląda tak samo, jak na przejezdnym pasie, a mimo to stoją słupki, a setki tysięcy kierowców dziennie musi się tamtędy wlec, i to trwa już LATAMI, bo nie miesiącami – no więc, przejdę do sedna: tego skurwysyna obdarłabym ze skóry, wytarzała w smole, pierzu i zatknęła na palu przy katowickiej. Żeby biedni, udręczeni kierowcy przynajmniej mogli sobie na dobrodzieja popatrzeć. Wlokąc się bez sensu jednym pasem 50 km/h. Właściwie to na pewno by się nazbierało kilkunastu tych półgłówków, bo i z GDDKiA, i z nadzoru, i od projektanta, i od wykonawcy. Bless ju wszystkim świerzb i kleszcz w pachwinie.
Okej. To teraz – back to studio!
W Mikulovie byłam. To takie śliczne czeskie miasteczko położone w górach, pośrodku winnic. Zabraliśmy tam naszych Hiszpanów, żeby mieli dywersyfikację. Akurat jest po winobraniu i wszędzie sprzedają burcak (po naszemu to chyba będzie moszcz). No więc z czeskich win najbardziej smakował im burcak. Bo pozostałe mają za dużo wody. Aha, jeszcze klaret.
A mi tam smakowało czerwone (białe jest trochę dziwne). Burcak za słodki, ale wieczór w Mikulovie – niezapomniany. Siedzieliśmy na rynku w winiarni, której właściciel wygląda jak Van Gogh i słychać było tylko fontannę i psa jednej pani, który darł mordę na każdego przechodzącego psa (czyli około co trzy minuty). I dzwony, które dzwoniły o najprzedziwniejszych porach (na przykład, za dwadzieścia siedem ósma). Pani od psa rozmawiała z kimś przez telefon i mówiła “Przyjedź na burczaczek” (Czesi rozumieją nas, a my ich, okazało się) – ja twierdziłam, że rozmawia z synem, a mój mąż, że z kochankiem (bo ja wierzę w piękno i dobro, tak? I w to, że Alan Rickman nie przespał się… itd). I mieszkaliśmy w pensjonacie u faceta, który ma łysego peruwiańskiego psa i robi piękne zdjęcia z całego świata (Pension Sebastian). I jeździliśmy po górach, które się pięknie nazywają – Palava – i oglądaliśmy winnice. I…
I co się naszym ukochanym przyjaciołom najbardziej podobało z całej wycieczki?…
ZAKOPANE.
Tak, Zakopane. Pieczone żeberka, tłum na bazarze oraz kupili zakopiańskie kapcie. Nie, ja z nimi zwariuję.
Aha, i kupili całą torbę ołomunieckich twarożków. Jak ich nie aresztują na lotnisku, to bedę bardzo zdziwiona. Śmierdzą pod niebo w lodówce, a bez lodówki?…
Ale śledż im smakuje. I chrzan. Nagle polubili chrzan. Chcą, żeby im kupić jeden słoiczek takiego surowego, tartego, niczym nie doprawionego, od którego się płacze, bo zamierzają poczęstować jednego przyjaciela po powrocie. Chrzanem i ołomunieckim twarożkiem.
(No dobra, Zakopane jest bardzo paskudne, ale moskola zjadlam i bym zjadla jeszcze).
A dialogi z “Downtown Abbey” powinny dostać Oskara. I sceny z Maggie Smith.
Jakby tak załatwiać sprawy to co najmniej połowę kadry urzędniczej należałoby na pale ponabijać, co znacznie by uszczupliło krajowe zasoby drzewostanu, hm.
Ale chrzanić to (narobiłaś mi smaka nawiasem mówiąc 😉
rannnyyy…jak Ty mi dobrze robisz na nastrój..zamiast dobrej książki, zamiast dobrego serialu i nawet zamiast tłusciutkiego tortu ulubionegoTwoje teksty..od tortu wychodzą tez zdrowiej:) pisz nam więc dużo i gęsto..
och , nigdy nie komentuje, ale musze, inaczej sie udusze.
na Morawie pic czerwone??????
nigdy!
Morawa nie ma mimo wszystko dosc slonca i ciepla i odpowiedniej gleby do czerwonych win, za to biale sa (obiektywnie, subiektywnie i naukowo potwierdzone) jedne z najlepszych na swiecie! szurnij nastepnym razem do jakiegos porzadnego vinarstvi albo chociaz sklipku na prawdziwa degustacje, lacznie z winami slamowymi, ledowymi itd. DObrych czerwonych jest baaaardzo malo i tylko z paru rocznikow.
No, przepraszam, ale nie dalo mi to spokoju. ALe ja morawskie wina znam i moge polecic pare wspanialych miejsc i producentow itd.
Sebastiana tez znam, mieszkalam tam raz na poddaszu w upalne lato i nigdy wiecej, ale sam wlasciciel Jirka jest ciekawy.
a.
A ja mam z białym winem tak, jak niektórzy ludzie z czerwonym – nie mogę go pić! Bo mi po nim ciężko, niedobrze i jest jakieś za tłuste. Kieliszek zimnego w upał, ale nie więcej.
Za to czerwone… Mmmmm! Modry Portugal bardzo dobry. Frankovka i Rulandzkie Modre też.
Ale zgadzam się, że tam trzeba pojechać koniecznie na dłużej, albo najlepiej kilka razy, bo winnice są NIESAMOWITE. A większość sklipków była pozamykana, bo winobranie i wszyscy ludzie w polu. Nasz Van Gogh z winiarni przy rynku też wrócił prosto z pola.
Cześć i czołem, dotąd nie zamieszczałam komentarzy, ale dzisiaj to już naprawdę. Naprawdę musiałam. OCZYWIŚCIE ŻE ALAN RICKMAN NIE PRZESPAŁ SIĘ Z WIADOMO KIM !!! Pozdrawiam serdecznie:)
:))))))))))))))))
Co do hiszpańskich smaków.
W ubiegłym roku zawitałem do zapadłej dziury w Highlands w Szkocji prowadzonej przez.. hiszpańskich właścicieli. Pomijając trudności językowe – to był najlepszy haggis pod słońcem i deszczem! Nigdzie później nie jadłem czegoś podobnego. Tak więc Barbarello – w górę serca i chrupiące kałamarnice wraz z mojito w gardło!!!! A nasz chrzan jest naprawdę najlepszy, co po moich irlandzkich przyjaciołach mogę stwierdzić , serwując im gotowaną wołowinę w w/w sosie. Pozdrawiam raz jeszcze
Ale wtopa! Dziękuję. “Downton” jak pierożki wonton 🙂 A mam przed nosem na okładce DVD i nie zwróciłam uwagi.
Szanowna Barbarello,
W kwestii polskich dróg i czeskich klimatów – pełna zgoda.
A jako świeży miłośnik DOWNTON Abbey proszę – uważaj na pisownię. (ps. sam byłem zaskoczony jak to zauważyłem). Maggie Smith jest wielka, o tak!
Pozdrawiam
… Tak więc rozumiem Twoich Hiszpanów. Mój znajomy Holender, który na rowerze zwiedził kawał Polski wzdłóż i wszerz, też najmilej wspomina Zakopiec.
A miłośnikom imprez w stylu PRL polecam kolację z “dancingiem: w Watrze. Jaja po pachy! I te… Kormorany! I Biały Miś chyba też, jeśli dobrze pamiętam, a powinnam dobrze pamietac, bo alko jest przecież powszechnie znanym utrwalaczem.
Jak raz jeden w życiu pojechaliśmy z J. na pięęęękną Słowację , to po 3 dniach tortur psychicznych (takie nam się trafiły zarazy słowackie) wpadlismy do Zakopca na obiad. I jak nam się nagle spodobał! Chatki drewniane a nie te szare paskudy murowane, Siklawa z kotlecikami jagnięcymi, a nie kluchy czy kuchnia fjużyn, ludzie, co zamiast przecinka mówią: “piepsys” a nie warczą na każdym kroku. Natychmiast wrócilismy po rzeczy i przeniesliśmy się na Gubałowkę. I więcej durnych pomysłów ze Słowacją nie mieliśmy.
Eh. Barbarello, jak bardzo zazdroszczę Ci Tych wypadów to tu, to tam…
Było super, ale trochę już jestem zmęczona. W przeciwieństwie do mojego męża, nie mam owsików i muszę od czasu do czasu posiedzieć w norze i ponicnierobić.
A popatrz, Czesi przesympatyczni! Jedzenie faktycznie, na drugi dzień już lekko mi podchodziło do nosa. Jak to skomentowali nasi znajomi – mało mięsa, dużo sosu. Ale na Czechów złego słowa nie dam powiedzieć.