O MALUTKIM WYJAŹDZIKU


No nie było mnie moment, gdyż albowiem w zeszłym tygodniu rozpętała się akcja pt. "Wyjazd do Madrytu". Zaczęło się w poniedziałek, a później już był rollercoaster: jedziemy / nie jedziemy / jedziemy / nie jedziemy… W tle słyszałam normalnie takie "patataj patataj patataj patataj… BONAAAAANAZAAAA!". Że nie wspomnę o rezerwowaniu i odrezerwowywaniu biletów i hoteli. W środę po południu stanęło na "jedziemy" i w czwartek o świcie stanęlam karnie z waliczeczką naprzeciwko stanowiska SwissAir. 

W tamtą stronę mieliśmy przesiadkę w Zurichu – na przesiadkę 40 minut. NIENAWIDZĘ, kiedy na przesiadkę jest mniej niż godzina, ale okazało się, że Swiss to Swiss. Wylądowaliśmy w Zurichu przed czasem, przebiegliśmy lotnisko z wywieszonymi ozorami i nawet starczyło czasu na kanapkę z jajkiem.

W Madrycie powitały nas:

a) trzydzieści stopni upału, oraz

b) samolot Athletico Madrid, stojący dumnie naprzeciwko głównej części terminala.


Jeśli chodzi o upał, to dziewczyny w Madrycie jeszcze nie zdjęły długich spodni, grubych rajstop, kozaków i szalików. Nawet, jak któraś szła w bluzce z krótkim rękawem, to w kozakach i okutana apaszką. Ciągnęłam się oszołomiona upałem w sandałkach i liczyłam te twardzielki, ale tak po pięćdziesiątej przestałam.

Co do Athletico Madrid, to wygrali jakiś mecz, podobno ważny (N. mi tłumaczył, ale ja na piłkę nożną głuchnę niestety) i pół Madrytu latało ubrane w koszulki w biało – czerwone pionowe paski (barwy Athletico – moim zdaniem, poszerzają). Mimo, że czwartek, na ulicach wieczorem i w nocy był dziki tłum, wszystkie stoliki na zewnątrz zajęte, sporo osób śpiewało, a i tak nie byliśmy w epicentrum rozrywki, czyli przy fontannie Neptuna, w której się podobno wykąpała zwycięska drużyna. Oraz wleźli Neptunowi na głowę. Otoczeni wyjącym tłumem, naturalnie. Ot, kolejny wieczór w Madrycie. Zawsze sobie potrafią znaleźć powód, żeby pić do rana.

N. zjadł rybę, ja dostałam prezent od kelnera (wachlarz z ośmiornicą… hmmm) i udaliśmy się na drinka na Calle Huertas, do małego baru, gdzie grają jazz, a na drzwiach narysowany jest śmieszny pies. Tam mój mąż oczywiście zaprzyjaźnił się z barmanem Antonio, który lubi polską wódkę Żubrówkę, ale pije ją z sokiem żurawinowym. N. nawracał go na sok jabłkowy, a wysoka, szczupła barmanka z grzywką (która mnie wkurwia, Hanka świadkiem) udawała intelektualistkę – wywlokła spod baru jakieś grube książczysko i niby była bardzo zaczytana. Pfff.

A w nocy mieliśmy w pokoju żar tropików, gdyż klimatyzacja nam się lekko zepsuła. N. wstał wściekły jak osa i poleciał ściągać mechanika od klimatyzacji (który przyszedł, a myśmy go zrzucili z drabiny, jak wróciliśmy ze śniadania, a on akurat coś dłubał przy drzwiach). 

Powrót LOT-em bez przesiadki był bardzo przemiły, gdyż obok N. siedział facet, który tak nieprzytomnie śmierdział (wódą i kiełbasą, naturalnie), że przez całą drogę biedny N. siedział profilem i był nieprzytomnie wściekły. Ja nie wiem, dlaczego takich ludzi wpuszczają na pokład, naprawdę. 

Doskonale się w tym upale sprawdziła fryzura "kok na pączka". Pączki do koka to świetny wynalazek, dobrze, że Hanka mnie oświeciła, co to jest, bo z wyglądu to taki drapak do mycia garów. Koka się robi w 30 sekund i świetnie się trzyma i w ogóle. Gdyby jakiekolwiek włosy mnie lizały w szyję w tej spiekocie, to bym chyba oszalała. 

Więc w nagrodę mam od rana swojski słowiański deszcz, pranie i kotlety mielone do zrobienia – żeby mi się w niektórych częściach anatomii nie poprzewracało z dobrobytu. O.


O NASTROJU DZISIEJSZYM


Od rana mam nastrój "KOGO BY TU ZĘBEM DRASNĄĆ".

A najlepsze, że Zebra mówi, że też. 

I że jej córka też! 

Plamy na słońcu znowu jakieś rekordowe albo przesłanie podprogowe poddźwiękami. W każdym razie widzę na czerwono. W plamy.

I w głowie mi się kręci i chyba napiszę powieść "Miałam się napić kawy, a zabiłam listonosza nożem".

BARDZO niekorzystne biometeorolo. 


RENAMENT WEEKENDU


Ja lubię KLAMRY KOMPOZYCYJNE, więc pozwolę sobie zamknąć weekend lekkim podsumowaniem:

a) okropnie się przemięsowiłam; absolutnie muszę się odmięsowić, nawet już zjadłam tak zwanego kalafiora pod pretekstem (pod pretekstem zjedzenia z tym kalafiorem kostki masła z toną bułeczki);

b) pogoda to już zaczęła mnie w pewnym momencie martwić, bo u nas NIE MA TAKIEJ POGODY, tyle dni z rzędu – jak nic Ruskie znowu coś rozpylają, doszłam do wniosku – hel, albo Czernobyl, na szczęście zaczęło padać;

c) zadzwonił urząd skarbowy:

– Pani złożyla PIT-a internetem tak???

– Nie, papierem.

– A no to ja nie wiem, ale w marcu pani zapłaciła 11 złotych za mało. W sierpniu 13 złotych za dużo. Ja nie wiem, korektę pani musi złożyć. Niech to pani biuro do mnie zadzwoni. Suma się zgadza, ale co z tego!

Japierdolę, jakie to państwo jest ze mną NIESZCZĘSLIWE. Zamiast być kolejną bezrobotną pobierającą wszystkie możliwe zasiłki i leczącą się na jego koszt z alkoholizmu, to nie dość, że płacę podatki, tworzę miejsca pracy, to jeszcze CHCIAŁAM JE ORŻNĄĆ, to państwo, na jedenaście złotych w marcu, i mimo, że oddałam w sierpniu, to pani ze skarbowego (mila, ale co z tego!) ma ze mną PROBLEM. Co roku ma problem, bo co roku placę. Jak Boga kocham, w końcu przekonam tego N., żebyśmy wyjechali na te Kanary, bo tu państwo ma z nami SAME PROBLEMY. W dodatku w JEGO urzędzie skarbowym nigdy nie ma problemów, a moim – dla odmiany zawsze. Dlaczego się jeszcze nie przemeldowałam, to nie wiem. A, wiem! Bo nienawidzę urzędów, wolałabym zabijać Minotaura w labiryncie, niż chodzić do urzędu jakiegokolwiek.

d) mój mąż właśnie słucha piosenki PO HISZPAŃSKU o pięknej piętnastolatce. Noooo, lekko mi to pedofilią trąci jednak! Oraz – chyba zaczynam rozumieć hiszpański. Niemniej jednak – DOIGRAŁ SIĘ – idę oglądać "Pingwiny z Madagaskaru".

e) koleżankom moim, wysyłającym ZACHĘCAJĄCE linki do sklepów internetowych z odzieżą, butami itp. mam do powiedzenia jedno: DEZYNFEKUJCIE SZYJE SPIRYTUSEM, ALBOWIEM UPIŁUJĘ WAM GŁOWĘ ZA CHWILĘ.

f) a ten księżyc z wczoraj?… Prawie czułam, jak porastam sierścią. Fenkju.

 

O BURAKU, CO SIĘ WYBIŁ


Na półpiętrze leży zdechła mucha.

NIE PODNIOSĘ.

Mam niejasne wrażenie, że w tym domu mieszkają jakby DWIE OSOBY. Pierwsza z tych osób trenuje łucznictwo. Druga z tych osób obsługuje zmywarkę, pralkę, odkurzacz, ścierkę z cilitem i właśnie sprawdziła w CV, że nie ma tam wpisanego PODNOSZENIA ZDECHŁYCH MUCH Z PODŁOGI. 

Więc mucha leży i jest symbolem mojej niezależności i wiary w wolność jednostki.

I ostatnio śmieszy mnie, że burak pokrojony w plasterki to jest CARPACCIO. Uwielbiam buraki pokrojone w plasterki (w ogóle jakkolwiek pokrojone) i cieszy mnie, że są takie modne i wszędzie można je sobie zjeść, ale u mnie w domu to się nazywało zawsze "burak w plasterki". A tu ci masz – carpaccio. Znaczy, poczciwy burak się wybił społecznie i bardzo dobrze.

Chyba sobie zrobię kanapkę z fin de siecle z pomidora.


O TYM ROMANSIE CO MI W NIEGO NIE WIERZYCIE


Między jednym trupem a drugim czasem lubię sobie czasem wciągnąć romans. Tak na odświeżenie podniebienia. Najlepiej, żeby się dział na Południu. Chodzi oczywiście o południowe stany USA. "Przeminęło z wiatrem" mogę czytać na okrągło, ale te bardziej współczesne też są fajne. Takie "Smażone zielone pomidory","Boskie sekrety siostrzanego stowarzyszenia Ya-ya" – oba w wersji filmowej też lubię bardzo. "Stalowe Magnolie" oczywiscie. Na Południu rządzą całkowicie, niepodzielnie kobiety. Mężczyźni plączą się gdzieś tam w tle, ale nieprzesadnie. Lubię też, że wiele z nich pije alkohol, całkiem sporo to porąbane ekscentryczki (mówiąc delikatnie) i nie liczy się, ile masz lat. Możesz mieć dziewięć, a możesz osiemdziesiąt siedem. 

No i przeczytałam sobie "Lato w Savannah" – taka prościutka książeczka, miejscami aż za naiwna i przesadnie idealistyczna, ale z kilku akcji można się pośmiać od serca. Historia wędrującego stanika zapadła mi w pamięć, oraz końcowe przyjęcie, na którym dwie damy z Południa nieco się poszarpały za fryzury, bo w końcu miały okazję sobie wyjaśnić kilka spraw. Uważam, że to zdrowo i powinno się tak rozwiązywać konflikty, zanim się nawarstwią i wyrwą spod kontroli. Za kudły, do parteru, twarzą w pasztet, później buzi na zgodę i jedziemy dalej. Prawda?

Na leżak, nad basen i na taras – polecam.

A teraz zamówiłam sobie "Fringe", bo w końcu też nie ma co przesadzać z tą miłością do świata. I koko euro spoko.


PS. EURO mnie tylko i wyłącznie wkurwia, ale na Lotosie mają świetne krzywe okolicznościowe szklanki za punkty. 

PSPS. A "Pan Potwór" też fajny, tak na marginesie.


O TYM, ŻE LENISTWO SIĘ PRZYDAŁO


I tak sobie siedzę na tarasie, jak wielki, tłusty termit, robię nic (dobra – robię na szydełku i czytam nienachalne romanse). A dookoła, ze wszystkich krzaków, WSZYSTKICH, dobiegają mnie odgłosy intensywnego rozmnażania. Serio, pod KAŻDYM krzakiem coś… ekhm… flirtuje. Energicznie i z odgłosami. Normalnie czuję się jak cieć w amerykańskim koledżu. A jeden dziobak siedzi na gałęzi i drze na mnie mordę, gdyż oto zamierza się wprowadzić do dziupli naprzeciwko tarasu, a ja mu PRZESZKADZAM. Krępuje się, jak tak siedzę na tarasie i się na niego patrzę, a przecież ON TU MIESZKA. A przynajmniej za chwilę będzie.

Zawsze mówiłam, że przyroda mnie denerwuje, bo jest taka ROSZCZENIOWA.

Zrobiłam botwinkę i wyszła straszna – jakaś taka szaropomaranczowa. Moja mama ani babcia w życiu nie ugotowały takiego bełta!… Ich botwinki zawsze miały śliczny amarantowy kolor. Miałam ochotę wziąć garnek, na brzegu rzeki usiąść i płakać, czego nie zrobiłam z wrodzonego lenistwa – do jakiejkolwiek rzeki jest ode mnie jednak kawałek (a jeszcze w taki upał  z garnkiem pełnym pomyj!). Po czym ta cholera ostygła i zrobiła się śliczna i różowa.  Nic już nie rozumiem, najwyraźniej moja botwinka ma opóźniony zapłon. Zupełnie jak ja.

A w Santiago 14 stopni i leje, i tak do końca tygodnia. Przynajmniej raz w życiu moje lenistwo okazało się pożyteczne.