O TYM, JAKI JEST ŚWIAT PO URLOPIE

 

Świat po urlopie jest straszny. STRASZNY.

Nie ma do czego dążyć. Odliczać dni.

Przeglądanie zdjęć dołuje (oczywiście, na tym, na którym nawet nie wyszłam bardzo grubo, to musiałam zrobić głupią minę).

 

W Trójce wróciła Żanetka Lita. Uff, bo już się martwiłam, jak kobiety sobie poradzą z intymnością tej jesieni.

 

Wspominałam już jak bardzo kocham Anthony’ego Bourdain? No więc, od wczoraj kocham go jeszcze bardziej za tekst w CKM-ie. Był to komentarz na temat Gwyneth Paltrow, która jest wegetarianką, no i pojechała do Hiszpanii zrobić tam jakiś odcinek swojego programu kulinarnego. Na co nasz kochany Antek: „Po cholerę zabierać do Hiszpanii sukę, która nie je szynki?…”

 

Lubię Gwyneth, ale Antek jest przesłodki.

 

N. mówi, że musimy częściej wyjeżdżać, bo za każdym razem jak wyjedziemy, jest jakaś sympatyczna afera w rządzie. A jak siedzimy na miejscu, to straszne nudy i ogórki.

 

(Kusi mnie przepis na ogórki duszone w maśle. Próbował ktoś tego?… Bo Julie napisała, że smaczne. Rili?…)

 

Chyba z tego wszystkiego zacznę nową serwetkę, no bo co.

 

NO WRÓCIŁAM… WESTCH

 

Eks kjuzmi?… Co to ma być?…

Ja wczoraj siedziałam w pareo na tarasie i sączyłam mozagę. Żądam natychmiastowego powrotu tej sytuacji.

 

Jezus Maria, chyba się rozpłaczę.

 

Refleksje mam taką, że niestety, nie umiem podróżować cabrio. Wysiadając z cabrio wyglądałam zupełnie, całkowicie odmiennie niż księżna Monako. Nie wiem, jak one to robią, te elegantki, może trzeba przejść specjalne kursy jeżdżenia samochodami bez dachu – ja wysiadałam cała zakurzona, pognieciona i z fryzurą jak wata cukrowa. Być może – jest to moje skromne przypuszczenie – jak się ma cabrio, to się nim nie zapierdziela 120 na godzinę, tylko spokojnie jedzie bulwarem przy morzu, powoli i dostojnie, ale niech ktoś to powie mojemu mężowi.

 

Nie umiem także zachować umiaru w restauracjach, ale to wiadomo od dawna. Przepuściłam przez swój organizm takie ilości tych biednych, PYSZNYCH morskich stworzonek, że moja karma ma teraz debet jak polskie stocznie. Co najmniej. Mogę się wynajmować jako przewodnik kulinarny po Lanzarote. Z winnicami włącznie. Wiem, gdzie dają najlepsze pączki z dorsza (bunuelos de bacalao) i najlepszego homara przy stoliku ustawionym tak, że ocean ochlapuje stopy. Oraz jako przewodnik po miejscowościach, w szczególności w kategoriach „Miła psia dupa z klimatem”; „Wiocha wampirów – absolutnie nie jechać” oraz „Snobistyczna marina”.

 

(Mam natomiast takie pytanie, o co chodzi z tymi niemowlętami? Czy są jakieś ogólnopolskie zawody „zawlecz w egzotyczne miejsce najmłodsze dziecko, jakie tylko dasz radę, a wygrasz zapas Domestosa na cały rok”? I jest licytacja na jakimś portalu „Córcia cztery miesiące – Kanary”; „Trzy miesiące – Tajlandia!”; „Dwa dni po cesarce – Sri Lanka!!”. Bo sądząc z odgłosów, to te dzieci nie sa tym zachwycone. I zapachów. Stał ktoś kiedyś w kolejce do bramki na lotnisku za EWIDENTNIE od kilku godzin nie przewiniętym niemowlęciem?… O wpół do piątej rano?… Żeby chociaż chodzące, takie, co już kuma i ucieszy się z taplania w basenie czy oceanie, ale takie naleśniki o nieprzytomnych oczach?…)

 

Zakochałam się natomiast w książce „Julie & Julia”, która wpadła mi w ręce przypadkiem na lotnisku, a którą przeczytałam dwa razy (rozdział o homarach – cztery) i zakochałam się całkowicie. Teraz chyba jest akurat film w kinach – ciekawe, jak im wyszedł, bo ksiązka jest absolutnie boska. W skrócie – trzydziestolatka nie widzi celu w życiu (skąd my to znamy), więc postanawia zrealizować Projekt – w ciągu roku gotuje 548 przepisów ze starej ksiązki kucharskiej i opisuje to na blogu. Przepisy na dania kuchni francuskiej sa absolutnie i totalnie politycznie niepoprawne w dzisiejszych czasach, zawierają kostkę masła każdy, a poza tym – nerki, móżdżek, szpik, galaretę gotowaną ze świńskich kopyt – ona to wszystko, WSZYSTKO gotuje i zjada. Nie, nie – to nie jest wydruk bloga (blogi w formie książkowej sa absolutnie niestrawne). To jej opowieść o całej przygodzie, napisana ex post, w dodatku naprawdę z dystansem i pazurem, nie w tym słodkopierdzącym stylu „Cośtam nad rozlewiskiem”.

 

Naprawdę znakomita książka. Miejscami nawet podnosząca na duchu (rozdział o okolicznościach towarzyszących pasztecikom z roqeforem), choć miejscami dołująca (krzyżyki z estragonu na jajkach w koszulkach?… luzowanie kaczki?… pierścień z ryżu?… HALO?…)

 

Książki książkami, a dupa mi dziś zmarzła. Żądam natychmiastowego dostępu do Oceanu Atlantyckiego. Zaraz po tym, jak wrócę z operacji przewężenia żołądka.