COKOLWIEK BĄDŹ

Odnotowuję, iż jeśli chodzi o prezenterki TV (z przyczyn dla mnie niepojętych upierające się zwykle, by nazywać je „dziennikarkami”), to najwyraźniej ostatnimi czasy podstawowym kryterium ich wyboru PRZESTAŁ być polip w nosie i / lub rozdwojone podniebienie. Teraz komisja oceniająca stawia najwyraźniej na asymetrię, a konkretnie – JEDNO OKO MNIEJSZE. Nie wiem, dlaczego, ale wszystkie wyglądają jak zdejmowane obiektywem typu rybie oko. Małe łebki, postrzępione włoski i JEDNO WIELKIE OKO łypiące do kamery, drugie mniejsze gdzieś w tle. Szalenie intrygujące.

Poza tym, obejrzałam wczoraj arcydzieł „Nigdy w życiu”. I tak, przez pierwsze pół godziny podskakiwałam entuzjastycznie na fotelu i mordowałam N. (który sobie w spokoju ducha upychał wędki do tekturowej rury): „Ty, ale patrz. Weź, no weź patrz, polski film a jaki fajny, co nie? O popatrz, jak fajnie zrobiony. Zobacz, jaka Stenka ładna, nie? Tyyyyyy, fajny film, nie?”. Po pół godzinie pierwsza euforia mi minęła i zaczęło troche zgrzytać (jasne, za 100 tysięcy domek Missoni na zalesionej działce nad rzeką, urządzony jak restauracja Gesslerki, my ass!). Po godzinie całkowicie się rozlazł w szwach, no i tak, to, panie, z tą polska kinematografią. Pomysłu i Stenki wystarcza na pierwsze pół godziny, ale co dalej, co dalej?

Pogoda na sobotę: 17 stopni i leje. No i weź tu się człowieku nie denerwuj.

SWIETY JACKU Z PIEROGAMI!

– To nie jest LUDZKI KOLOR WŁOSOW! – stwierdzil N., kiedy mnie ujrzał po wczorajszych zabiegach fryzjerskich. Musiałam mu przysięgać, ze się zmyje (AAA!… zmyje się, tak?…).

Poza tym:
– mam wlosy JAK WĘGORZE – wyślizgują się z nich nawet WSUWKI – nie wiem, co to będzie;
– od dziś do wesela – koniec z jedzeniem; kiecka jest STRASZLIWIE opięta (podobno dlatego, ze fiszbiny) – po wczorajszych gnocchi ze szpinaczkiem i gorgonzolką (az mi slinka pociekła…) Zebra musiała mnie w niej UPYCHAC KOLANEM;
– nie mamy jasności w kwestii naszyjniczka: kwiatuszek na obojczyczku czy sznureczki rubinowych pacioreczków na łańcuszeczkach;
– nie mam nic POŻYCZONEGO. Może np. pozyczę od kogos 50 PLN i wetkne sobie pod podwiązkę?…
– dostałam mrugającą rybkę na Dzień Dziecka;
– wracaliśmy wczoraj do domu SAMOCHODEM TERENOWYM WYPAKOWANYM PO DACH WÓDKĄ; doprawdy, wspaniale uczucie – caly czas się rozglądałam, czy nie ściga nas np. mafia paliwowa lub obyczajówka;

Dziewczyny oraz chłopacy!
Pamiętajcie, co wam powie ciocia Basia:
– Jeśli brać slub, to:
a. w wieku lat 17
b. w 6 miesiącu ciąży
Wtedy nikt się nie czepia, wszyscy są zadowoleni, Polska rośnie w siłę, a obywatelom żyje się bezpiecznie. A nie tam jakies fidrygałki po 30-stce, panie, z przypinką do włosów.

Z OKAZJI DNIA DZIECKA – O PTASZKACH i MYSZCE

(prawdziwych małych puchatych stworzonkach, zboczeńcy!)

Więc kroi się u mnie w rodzinie jatka.
Niewykluczone, że zostanie wykonany wyrok na sroce.
Osobiście, przepadam za srokami (i pingwinami). Najchętniej wzięłabym ich po 60 sztuk w różnych rozmiarach i udekorowałabym nimi całe mieszkanie.
Niestety okazuje się, że sroki, oprocz niewątpliwej inteligencji i prezencji, są także gangsterami. U moich rodziców prawdopodobnie sroka zeżarła małe szpaczki.

Małe szpaczki klują się u moich rodziców w budce na orzechu. Rok w rok, ostatnio nawet dwa razy do roku. Bardzo im tego zazdrościmy, bo u nas w Midlforest jakoś nie chcą się zaląc. N. wykonał dla nich przepiękne budki, kryte szwedzką blachą, a one nic. Był nawet plan, żeby zaludnioną budkę z ogrodu moich rodziców w nocy, jak już szpaczki pojda spać, zakleić taśmą i przewieźć do Midlforest – ale szpak chyba rano dostałby zawału ze zdziwienia.

Wyklute szpaczki najpierw sobie cichutko popiskują w budce, natomiast im są starsze, tym głośniej drą ryje. W tym roku jednej niedzieli myślałam, że je poduszę własnoręcznie – akurat leżałam sobie BARDZO SKONANA na leżaczku pod gruszką, gdyż poprzedniego dnia wieczorem odwiedziła nas Zebra z mężem, co jak zwykle skończyło się nadużyciem alkoholu (naprawdę nie wiem, DLACZEGO, ale tak jest zawsze). Więc ja sobie leże i konam, szpaki się drą, ja się drę „CISZEJ TAM! GŁOWA MNIE BOLI”, na co szwagier „WSZYSTKICH GŁOWA BOLI!” – i tak sobie sielsko spędzamy niedzielę.

I któregoś dnia, tak jakoś z dnia na dzień, szpaczki przestały się drzeć.
Miałam nadzieję, że dorosły i poszły w świat, ale mnie brutalnie uświadomiono, że niestety, najprawdopodobniej powyciągała je i zeżarła sroka. Cóż, jak mawiał Wody Allen – świat to jedna wielka restauracja, ale musiała akurat NASZE SZPACZKI wpierdzielić?… Nasze rodzone, wychuchane?… Nawet mój ojciec, człowiek do głębi kości łagodny i niekrzywdzący zwierząt (odkąd jako dziecko wybił oko kotu sąsiadki oraz ustrzelił kilka kawek – do dzis wspomina ww. wydarzenia jako najboleśniejsze błędy wczesnej młodości) dostał żyły i zapowiedział, że sroke ubije. Nawet już na to konto podregulowali z N. wiatrówki.

A mi się od razu przypomniało, jak w czasach głębokiego komunizmu upolował z wiatrówki myszę.
Jak wiemy, w czasach głębokiego komunizmu kupowało się i trzymało w szafkach jakies potworne ilości wszystkiego – mąki, cukru, kakao, wódki… no WSZYSTKIEGO. Ten cholerny cukier na kartki to chyba moi rodzice maja do dziś, a mi został uraz w drugą stronę i nie mogę mieć w domu więcej niż jedna kilogramową torebkę cukru i mąki naraz. I teraz, proszę państwa, w te załadowane towarem sypkim szafki włazi mysza. I jak to mysza – zamiast zracjonalizować spożycie (przecież nikt by jej nie pożałował kilograma kaszy czy cukru!), to bez opamiętania tnie wszystkie torby oraz zanieczyszcza. Moja matka oczywiście dostaje białej gorączki i każe ojcu COŚ Z TYM ZROBIĆ!

Normalny człowiek by postawił łapke na myszę, ale błagam, rozmawiamy tu o moim ojcu, prawda?…

Mój ojciec zabarykadował się w kuchni.
Wykonał sobie stanowisko artyleryjskie z pudełek proszku do prania.
Wyjął z szafek część cukru, resztę ustawił w przemyślny sposób, aby zagrodzić myszy drogę ucieczki.
Po czym naładował wiatrówkę marki POLSPORT, ustawił się w pozycji snajpera i ROZPOCZĄŁ KAMPANIĘ.

My z matką czatowałyśmy pod drzwiami kuchni, z przyklejonym uchem; doszło nas kilka „PAF!”, po czym wyłonił się dumny generał Patton, dzierżąc za ogon upolowana mysz. Trafił ją precyzyjnie w skroń (ćwiczenie domowe: proszę sobie trafić z wiatrówki w skroń myszy domowej, po czym wrócić tu i ukłonić się mojemu ojcu nisko). Z jednej strony oczywiście żal mu było myszy, ale z drugiej dumny jest z siebie do dziś.

Wnioski z powyższej pogadanki:
– Przy odpowiednim poziomie wkurzenia, mój ojciec, człek łagodny, jest w stanie wykonać wyrok śmierci na małym stworzonku;
– Sroce radzę, żeby trzymała się z daleka;

Ja bym do zwierzaka nie strzeliła. Człowieka to tak, ale niewinne zwierzątko zabić?… Wykluczone.