O KATASTROFIE PORANNEJ I PSIM ZACHOWANIU

Dziś od rana wylałam spory kubek herbaty na komputer i o mało nie dostałam zawału. Od razu się wyłączył, biedaczek, więc w sumie go opłakałam, ale wytarłam i podmuchałam suszarką. I włączył się i działa. O święta Rito, patronko spraw beznadziejnych!… Jak człowiek głupi, to ma szczęście – tyle powiem.

A wszystko przez to, że kliknęłam na fejsbuku tak zwaną rolkę, a po niej następną, następną i następną… I od kolejnych influencerów dowiadywałam się, dlaczego mam gruby tyłek i brzuch. Otóż powodami są: kortyzol, glukoza, przerost bakterii jelitowych, zaśluzowane (??????) jelita z powodu nabiału, za dużo węglowodanów i za mało białka, niedobory lub nadmiary hormonalne, zatrzymywanie wody w organizmie albo pasożyty jelitowe. I oczywiście każda kolejna gwiazda wie najlepiej, jak mnie z tego wyleczyć i zdradzi mi tę tajemnicę, a ja natychmiast zeszczupleję i się wylaszczę, kiedy będę stosować TEN JEDEN TRIK – specjalną dietę – specjalne dedykowane suplementy.

A w dodatku dowiedziałam się, że podobno nawet 99% kobiet spożywa za mało protein. DZIEWIĘĆDZIESIĄT DZIEWIĘĆ! Jak to możliwe? Co zrobić, żeby temu zaradzić? Szybko zróbmy jakąś ogólnoświatową akcję PROTEINY DLA KOBIET, bo za chwilę wyginiemy jak dinozaury!…

Jak człowiek takie głupoty ogląda i czyta, to Wszechświat nie wytrzymuje nerwowo i mu przewraca kubek z herbatą na laptopa – tyle powiem. Od dziś tylko koreańskie lunche i przepisy kulinarne, obiecuję.

(Ale z proteinami?…)

Natomiast Mangusta weszła w fazę rozwydrzonej nastolatki: okropnie się na wszystkich wydziera. Na spacerach szczeka jak zwariowana na ludzi i psy – im większy pies, tym głośniej – oraz była z nami w restauracji. DARŁA SIĘ NA WSZYSTKICH – na kelnerkę, na ludzi siedzących w środku, na ludzi których widziała przez okno, a którzy bezczelnie przechodzili nie pytając o pozwolenie, na nas – żebyśmy jej dali coś z talerza, oraz pomiędzy tymi wydarzeniami szczekała bez wyraźnego powodu. Wyszłam stamtąd cała spocona ze stresu, nie pamiętam co jadłam, bo cały czas uspokajałam psa i nie wiem, co dalej z tym potworem. 

Nie wiem, czy to TAKI WIEK i to minie z czasem, czy taki charakter i wcale się nie uspokoi, a ja zwariuję. I czy ma zachwianą pewność siebie, czy za mało zsocjalizowana, czy za bardzo terytorialna. I kiedy ją idę socjalizować w ośrodku miejskim, to wchodzi do każdego sklepu i się wydziera, a ja nie wiem gdzie oczy podziać. Dobrze, że ludzie się do niej raczej uśmiechają (chociaż nie wiem, czy to jej nie zachęca), zamiast udusić małego gada. 

I tak myślę, że chyba naprawdę muszę się skontaktować z behawiorystą, bo trafił mi się skomplikowany egzemplarz; najlepsze, że trzy i pół kilo psa potrafi się TAK DRZEĆ, a ludzie się rozglądają, bo wypatrują jakiegoś BRYTANA, a ta drze mordę bardzo z siebie zadowolona.

A pogoda też mnie wkurwia, bo zrobiło się cholernie zimno akurat, kiedy wszystko pięknie zakwitło. Czy u nas naprawdę nie może być NORMALNIE?… Pytanie było retoryczne, bo oczywiście wiem, że nie może. Nasz kraj to jedna wielka porąbana anomalia. Trójkąt Bermudzki w kształcie sześciokąta.

Dlaczego wyszły u nas tylko dwa kryminały Dorothy Sayers? Czy będą następne i kiedy? Bo potrzeba mi stylowego, angielskiego trupa w dobrej oprawie.

PS. Zapomniałam, że na fali rolek fejsbukowych poznałam TEN JEDEN TRIK – co zrobić, żeby dobrze uprać ścierki, żeby nie śmierdziały. Otóż – ugotować w garnku w wodzie z sodą. Czyli to, co moja prababcia robiła ze ścierkami sto lat temu. I po co nam ten cały postęp, ja się pytam? A, bo mamy ibuprom i solpadeinę. Niech będzie.

O TYM, CO ODWALA SZCZENIACZEK

Drogi Pamiętniku, ja naprawdę niedługo zwariuję przez to wszystko. I niby to co się dzieje ostatnimi dniami jest NATURALNE i w ogóle KOLEJ RZECZY, ale czuję się jak kotlet schabowy w przydrożnej karczmie, brutalnie rozklepany zębatym tłuczkiem na grubość bibuły.

Mangusta ma pierwszą cieczkę. Mieliśmy jej ciachnąć przydatki przed tym wiekopomnym wydarzeniem, ale co chwilę były grane biegunki, rzyganie, antybiotyki – miała mieć chwilę wytchnienia przed zabiegiem, no i któregoś dnia zaczęła wszystko stemplować – no trudno, STAŁO SIĘ. Natura, biologia i tak dalej.

Ale nic, NIC mnie nie przygotowało na widok, jaki zastałam, kiedy do sąsiadów przyjechał w odwiedziny biały kudłaty maltańczyko-cośtam. Potrzebowały z Mangustą siedmiu sekund, żeby ocenić sytuację i zaczęła się jazda – mój maleńki szczeniaczek, który co wieczór zwija się w kuleczkę i śpi na moim ramieniu, odpierdalał przy płocie TAKĄ burleskę, że nie wiedziałam gdzie oczy podziać. A tamten biały dostawał szału i próbował się przedrzeć przez ogrodzenie (na szczęście porządne, kute i na podmurówce, bo NIE WIEM CO BY BYŁO). Dobrze, że przyjeżdża tylko na weekendy, bobym oszalała. A na dodatek N., jak sobie obejrzał nasza kochaną, przytulaśną dziewczynkę, jak się wije przy płocie jak striptizerki w klubie Tony’ego Soprano – to od razu miał pretensje DO MNIE, że niby kto ją nauczył takich rzeczy i NA PEWNO JA! (Nie, kochanie, sama sobie obejrzała na jutubie). Ja nie wiem, dlaczego on uważa, że ja bym tak potrafiła – od samego patrzenia w kręgosłupie mi trzaskało.

I tak oto w jednej chwili szczeniaczek, nasza kochana Mangustka, przeszła przemianę w wyuzdane tornado seksualne, a ja się z każdym dniem nadaje coraz mniej do życia, a coraz bardziej na wyjazd do południowoindyjskiego aśramu, gdzie w odosobnieniu będę się całymi dniami gapić w ścianę. Chociaż w sumie po co się wlec przez pół świata, jeśli mogę to robić we własnej łazience.

A na dodatek wspólnik N. pojechał na platformę wiertniczą – a to od dawna było MOJE MARZENIE, chyba nawet jeszcze zanim obejrzałam „Armageddon”. Pocieszam się, że tam na pewno buja i śmierdzi benzyną, wszyscy rzygają i na pewno nie ma Bruce’a Willisa, bo ma demencję. Ani Steve’a Buscemi, który ma inne zobowiązania. Prawda?…

O MARKETINGU I CZARNYM PODNIEBIENIU

Dear Diary, to były – do pewnego momentu – bardzo miłe święta. No bo tak: pogoda – jak w Hiszpanii (tymczasem podobno w Hiszpanii lało, spadł śnieg i były pozamykane autostrady); jajka farbowane w czerwonej kapuście wyszły w pięknym, niebieskim kolorze (czerwonej – niebieskie, hm); przyszli goście przynosząc jedzenie w potwornej ilości (ja to się umiem w życiu ustawić – tylko do zdjęcia niestety nie). Było bosko, herbata na tarasie, nawet wybaczyłam rodzynki w babce – in minus, ale za to klops był z jajkiem in plus, czyli się zrównoważyło.

Aż dostałam maila od banku „Dołącz do akcji BEZPIECZNY E-SENIOR”.

Dlaczego, ludzie z marketingu? Dlaczego musicie nam robić takie rzeczy W ŚWIĘTA? To znaczy ja wiem – wy w ludziach nie widzicie LUDZI, tylko targety, ale te targety też czasem by chciały po prostu mieć miły dzień. Bez reklam środków na żylaki, nietrzymanie moczu i aplikacji E-SENIOR. Kilka w roku by się takich dni przydało, nie sądzicie? 

Ale pewnie nie sądzą. Jak się pracuje w marketingu, to się nie ma duszy.

Natomiast PRZED świętami odbyło się generalne sprzątanie ogródka. N. z siłą najemną grabili i wyczesywali każdy centymetr, żeby usunąć wszystkie KOCIE JĘZYCZKI z zasięgu Mangusty, żeby nie było spektakularnych widowisk przy stole wielkanocnym. Prawie szczoteczkami do zębów czyścili wszystko, w każdym razie efekt był SPEKTAKULARNY, tym bardziej, że drzewa wypuściły zielone listki, no po prostu sielanka. Po czym Mangusta została wypuszczona przez taras, pierwszy raz w sezonie, zeszła ze schodów, rozejrzała się i… w trzy sekundy znalazła przeoczone kocie gówno i z nim uciekła.

AAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAA.

Ale przynajmniej się nie porzygała. Tylko następnego dnia była jakaś SMUTNA. Trzymałam w pogotowiu piguły na biegunkę, ale odpukać w niemalowane – udało się bez wspomagania farmaceutycznego. Chociaż ja bym się chętnie wspomogła, gdybym miała coś fajnego pod ręką, ale rutinoscorbin albo neomag to żaden fun.

Czy jeśli popłakałam się ze śmiechu czytając list miłosny kurator Nowak do pana marszałka Terleckiego, to jestem bardzo złym człowiekiem z czarnym podniebieniem? Oczywiście, że jestem – kogo ja tu próbuję kokietować.

O PIESKU, HORTENSJACH I BABCE

Wiosna u nas jak w bollywoodzkim filmie – czasem słońce, czasem deszcz, a czasem rzygnie pies. Nie wiem, czy wszystkie szczeniaczki tak mają, czy trafił mi się taki rzygliwy egzemplarz. No ale z drugiej strony – WSZYSTKO bierze do mordy, co tylko jej się zmieści, ostatnio uwielbia żuć i zżerać bazie – kotki. W każdym razie – mam później dwie godziny z głowy, bo obserwuję, czy to był sportowy rzyg i dalej spokój, czy apokalipsa i jedziemy do weterynarza. Nie wiem, co robić, Drogi Pamiętniku – siemię lniane jej daję, takiego glutka ciepłego do paszy, ale co dalej, to nie wiem.

Po tak miłym i apetycznym wstępie spieszę donieść, że wstajemy któregoś dnia rano, a tam w ogródku buja się czerwony mylarowy balon w kształcie serca. Akurat pod oknami sypialni. Oczywiście N. stwierdził, że to na pewno mój kochanek, ja – że jego wielbicielka, no niby bardzo śmiesznie, ale mam nadzieję, MAM NADZIEJĘ, że ten balon przywiało z jakiejś imprezy. Bo za dużo się naczytałam kryminałów, w których najpierw pojawiał się jakiś niewinny, nieistotny szczegół, a później wszyscy domownicy byli znajdowani związani / wypatroszeni / z poderżniętymi gardłami / owinięci w folię (niepotrzebne skreślić). Balon został przywiązany do ogrodzenia i służył jako barometr (szedł w górę na ciepło i w dół na zimno) (czy odwrotnie), po czym po kilku dniach został sprywatyzowany i już nie mam z nim kontaktu.

W tym roku wszyscy mają w ofercie wielkanocne babki o smaku albo pomarańczowym, albo cytrynowe. Prawie się złamałam i postanowiłam upiec sama (piaskową, do drożdżowej JESZCZE NIE DOJRZAŁAM), no i na jakimś forum trafiłam na wspaniałą dyskusję. Zaczęło się od niewinnego pytania, czy silikonowe formy do ciasta trzeba smarować tłuszczem, czy odejdą same z siebie. Pięćdziesiąt wpisów dalej wiedziałam już, że: a) silikonowe foremki są rakotwórcze, b) papier do pieczenia jest rakotwórczy, bo czymś nasączany, c) powłoka nieprzywierająca na foremkach jest rakotwórcza, wiadomo, ale także d) smarowanie tłuszczem szklanej lub ceramicznej formy także jest rakotwórcze, bo ten tłuszcz się przypala i wiadomo – trupia czaszka i skrzyżowane piszczele, a nie ciasto. Czyli jak by człowiek nie kombinował z tą babką, to zagłada Atlantydy i śmierć w Wenecji. O panie, co to się porobiło!…

W międzyczasie doglądam hortensji w doniczkach, ponieważ jakoś w lutym wyskoczył mi na jujubie filmik na szczęście nie o zaropiałym paznokciu, tylko o panu ogrodniku, który właśnie w lutym radził przycinać hortensje. Bez litości, na krótko. Wysłałam ten filmik N., który go obejrzał, a następnie poszedł i oberżnął wszystkie hortensje, ponieważ w odróżnieniu ode mnie jest człowiekiem czynu (a ja wolę teoretyzować). Z jednej strony faktycznie wyglądało to lepiej, bo z doniczek sterczały uschnięte krzaczory, ale z drugiej trochę mnie niepokój drążył. No i teraz oglądam je pod lupą codziennie – i faktycznie wypuściły zielone listki. Chociaż podobno to jeszcze nie jest gwarancja tego, że zakwitną, bo hortensje to kapryśne i przebiegłe bestie są. Ale przynajmniej przeżyły obcinanie, uff. 

Tymczasem zapowiada się na świąteczny weekend piękna i ciepła pogoda, a w Hiszpanii – gdzie wszyscy na Semana Santa wyjeżdżają, zwłaszcza nad morze – SPADŁ ŚNIEG i mają pozamykane autostrady. Chyba nie są z tego powodu zbyt szczęśliwi.

O ŹRÓDŁACH PSIEJ MOCY

Oczywiście, że SPADŁ ŚNIEG, kiedy są już dwucentymetrowe zielone pączki na drzewach. W ogóle mam taką teorię, że gwałtowne ochłodzenie co roku powoduje forsycja – za każdym razem, kiedy zakwitnie – jeb! Temperatura leci w dół i pada różne świństwo. A taka piękna wiosenna burza już była, z piorunami i ciepłym deszczem! No nic, trudno – oficjalnie jeszcze jest zima, ma na to papiery i może legalnie się panoszyć. Ale humoru mi to nie poprawia. 

A Mangusta potrafi sobie poprawiać humor drobiazgami – na przykład, wczoraj była w bardzo dobrym nastroju, ponieważ znalazła nieduży kawałek podeschniętej dżdżownicy. Najpierw z dużym entuzjazmem go żuła, a później wypluła i próbowała się wytarzać (dopiero wrzask pańci ją powstrzymał). I proszę bardzo – cztery centymetry podeschniętego ścierwa, a ile radości! Też bym tak chciała umieć.

Chodzimy na spacery, bo jak się trochę nie umęczy, to życia nie mamy, bo piesek jest niewyhasany. No więc spacerujemy – już wszystkie duże i mniejsze kupy mamy w okolicy zinwentaryzowane i przy każdej jest obowiązkowo przystanek, czy aby leży na miejscu (no leży, a gdzie by się miała podziać). Psy na posesjach też już znamy i mamy wyrobione zdanie, do którego podchodzimy się powąchać, a które ignorujemy. Najbardziej lubi OLBRZYMIEGO puchatego owczarka, na którego idzie się powydzierać, a jest wielkości jego łba. A jak mijałyśmy małego, yorkowatego pikusiozaura na smyczy, to postanowiła na niego ZAPOLOWAĆ. Zaczęła się na zmianę skradać i wystawiać zwierzynę – myślałam, że się przewrócę ze śmiechu. 

Skąd ty, psino, masz tyle energii – może powinnam jeść trochę psich chrupek? Bo ja bym mogła zapolować ewentualnie na ślimaka, gdyby wyszły. A może należałoby się wytarzać się w suszonej dżdżownicy.

Natomiast moją guilty pleasure ostatnio (bo Petarda jakoś sparciała) są internetowe teorie, dotyczące nieobecności księżnej Kate Middleton. I nie, głos rozsądku „Miała operację i teraz odpoczywa” kompletnie się nie przebija. Na pewno COŚ UKRYWAJĄ! William ją pobił, bo chciała rozwodu, bo on ma kochankę. Nie, to William chciał rozwodu, bo ma kochankę i ona się nie zgodziła (i wtedy ją pobił, bo to furiat). Jest w śpiączce, bo ma białaczkę. OWSZEM – jest w śpiączce, ale z powodu niewydolności wątroby, bo podobno lubi sobie golnąć. Ależ w ogóle nieprawda, są zdjęcia, na których ma PLASTRY NA PALCACH, które są dowodem bulimii, bo je sobie wpycha w gardło (i tu kolekcja zdjęć z plastrami). Z czego najbardziej mi się podoba teoria, że obcięła sobie grzywkę i wygląda tak niewyjściowo, że czeka, aż jej włosy odrosną. Osobiście głosuję za grzywką! Nawet miałam taki przypadek, co prawda w wieku lat trzech, sama sobie obcięłam, a moja matka o mało nie zemdlała – więc to są dość poważne kwestie wizerunkowe.

Przeczytałam „Biedne istoty” i jest to BARDZO dobra lektura. Film jeszcze przede mną. A teraz czytam „Demona Copperheada” – jak na razie mocno poruszająca opowieść*, ale czyta się dobrze. Znakomicie wręcz. No i w tym tygodniu na Netflixie „Problem trzech ciał” – więc nie wiem doprawdy, kto będzie wychodził z Mangustą, ajmsory. 

* Bo na przykład nie mieści mi się w głowie, jak w XXI wieku w społeczeństwach zachodnich w jakiejkolwiek placówce dziecko może być głodne.

O FRYZJERZE I BIGOSIE

U fryzjera byłam – odczułam taką potrzebę, ponieważ mop do wycierania Manguścinych kałuż zaczął mnie przewyższać atrakcyjnością. Chociaż trzeba przyznać, że już od dłuższego czasu nie było wpadki w domu (tfu tfu – odpukać w niemalowane), dziewczyna się cywilizuje. Gdyby jeszcze tylko nie brała do gęby wszystkiego, ale to WSZYSTKIEGO, co uda jej się podnieść z gleby… ale to zupełnie inna historia.

Odkąd mam indywidualny tok fryzjerowania, to nawet polubiłam wizyty – bo salon, a raczej butik fryzjerski jest pojedynczy, tylko czasem się trafi klientka na zakładkę, ale zwykle nie muszę słuchać pani obok, która neguje szczepionki albo płucze jelita kawą. Z fryzjerką też gadamy, bo pasemka jednak długo trwają, ale jakoś niekontrowersyjnie. Tym razem było o trwałej (że wraca, gdyby ktoś tęsknił), botoksie (ja się boję, a ona sobie życia nie wyobraża bez) i wpadaniu dzików na samochody w naszej okolicy. Wielu znajomych już zaliczyło bliskie spotkanie z dzikiem, z różnym efektem – nam tylko wgniótł drzwi, ale czasem samochód do kasacji. Co zrobić – wycinają okoliczne lasy, żeby w nich stawiać chałupy, to gdzie te biedaki mają się podziać? Przecież to ich mieszkanie. 

W każdym razie – jak już siedziałam z głową w myjce z nałożonym czymśtam, to pani fryzjerka włączyła mi masaż fotelowy (na szczęście łagodny), przygasiła światła i poszła coś załatwiać. A ja sobie tak siedziałam, fotel mnie kołysał i prawie usnęłam, nawet myślałam przez chwilę, czy mnie tu zostawiła na noc i co mój mąż na to, bo on się zawsze dziwi, że tak długo siedzę u fryzjera i CO JA TAM ROBIĘ (czeszę się pół godziny, a później gramy w rozbieranego pokera – tłumaczę mu). Ale wróciła, a ja w międzyczasie zdążyłam sobie zalać plecy (i teraz kicham), bo sięgnęłam po telefon, żeby pograć w Tetris. No cóż, za głupotę się płaci. 

A jeszcze miałyśmy wymianę zdań, bo postanowiłyśmy wypróbować inny odcień tonera i ciekawe, czy mąż ZAUWAŻY. U niej raz mąż ZAUWAŻYŁ, jak obcięła sobie grzywkę i ufarbowała na najbardziej jaskrawy rudy z możliwych. A u mnie – wyszłam się i pytam „No i jak?”.

– Bardzo ładnie – odpowiedział N., w ogóle nie patrząc.

I była ładna pogoda w weekend i chodziłam z Mangustą na spacery, a teraz znowu ohyda i wieje. A internet podsunął mi propozycję chipsów o smaku BIGOSU. Dość mocny akcent narodowy.

A jedna pani wytatuowała sobie na nodze wiersz Szymborskiej „Nic dwa razy”. Właściwie to może go sobie wytatuować na drugiej nodze i wykazać w ten sposób, że jednak czasem coś dwa razy. Ale nie wtrącam się – jej noga, jej życie.

O SPACERZE Z JAMNIKIEM I JABŁKACH

Pada i jest ohydnie.

ALE – w ogóle nie zamierzam narzekać. W ogóle! Ponieważ poprzedni tydzień zaczął nam się od rzygania jak w Egzorcyście – musiałam uprać wszystkie, ale to WSZYSTKIE posłanka, większość kocyków oraz narzutę z kanapy. Łącznie cztery pełne pralki. W kolejce w przychodni też się porzygała i po raz kolejny był grany antybiotyk i zastrzyki przeciwwymiotne. Jak FBI weźmie mój komputer w celu przeszukania, to znajdzie w wyszukiwarce pytania, czym otruć koty oraz gdzie kupić paralizator dla zwierząt, bo oczywiście znowu była grana kocia kupa. 

Podsumowując – tak, jest brzydko, zimno, pada, ale przynajmniej nie mam nigdzie narzygane, chociaż pies biega z wygolonym na brzuchu okienkiem po badaniu USG żołądka. Więc yay! Radujmy się. 

(Chociaż oczywiście wolałabym, żeby już było ciepło jak w weekend – jednego dnia Mangusta była na czterokilometrowym spacerze i ciągnęła smycz PRZEZ CAŁE CZTERY KILOMETRY. Jak zaprzęg Świętego Mikołaja. Cwałujący jamnik to jest bardzo pocieszny widok, ale chyba nie powinna tak ciągnąć. Biedactwo, bardzo jest ciekawa świata po zimie, tylko pańcia jest stara, gruba i za nią nie nadąża, ech).

Cały internet żyje dość brudnym białym misiem z Zakopanego, domagającym się kasy od przechodniów, i to w dodatku w paskudnej formie. Bo żeby jeszcze ten miś miał pomysł na siebie albo trochę wdzięku, to jeszcze bym rozumiała. Natomiast nie rozumiem i nie zrozumiem, jak mając do dyspozycji ponad 103 tysiące miejscowości w Polsce, z czego 1013 miast (tak, sprawdziłam), jednostka ludzka dobrowolnie decyduje się pojechać do Zakopanego. 

Poza tym tradycyjnie. Przesilenie wiosenne, nie mam w ogóle energii, za to mam białe kropki na paznokciach i ochotę na jabłka. Dawno nie żarłam tyle jabłek. I tradycyjnie o wszystkim zapominam – np. kupić końcówki do mopa (gdzie się powinno wyrzucać końcówki do mopa? Niby mają ten plastikowy stelaż, ale dookoła sznurki, czyli co? Zasady segregacji odpadów to dżungla).

I wszędzie wyskakuje mi książka „Duchy Nowego Jorku”, żeby koniecznie kupić, a ja już sama nie wiem – żebym się znowu nie władowała w książkę, która mnie umęczy i przeciągnie przez bagno oraz nieużytki i będę musiała przeczytać „Marsjanina” na odtrutkę. Z nową prozą trzeba bardzo ostrożnie. Jak to mówią mądrzy ludzie – „Istotą kultury młodzieżowej jest to, że jej nie rozumiem”. Może lepiej na przednówku poczytać siostry Bronte (byle nie Jane Eyre). 

O MOTYLACH NA SPACERZE

W zeszłym tygodniu zgubiłam ogrodowe świeczniki. Meksykańskie, z terakoty, ciężkie jak jasna cholera – łaziłam za Mangustą po ogródku (pilnuję, żeby czegoś paskudnego nie zeżarła – a ona i tak zawsze coś znajdzie i zeżre) i nagle coś mi się nie zgadza w pejzażu wewnętrznym. Przy kominku stały świeczniki, a teraz ich nie ma! Dzwonię do N., czy ich gdzieś nie schował na zimę – on, że sprawdzi, ale raczej nie. I że widocznie musieli nam ukraść, jak byliśmy wyjechani. Było mi smutno i w zasadzie je opłakałam, bo nie dość że ładne, to jeszcze miały wartość sentymentalną i w ogóle, ale no trudno, nie takie rzeczy człowiek w życiu traci. 

Po czym N. wraca z wojaży i pyta, które świeczniki mi zginęły i czy to te same, co stoją obok kominka.

Idę, patrzę – stoją obok kominka. Nie wiem, JAKIM CUDEM ich nie widziałam. Bo wracałam z pięć razy sprawdzić, czy na pewno ich nie ma. No kurwa, w równoległym Wszechświecie chyba sprawdzałam. Chociaż ostatnio popsuł mi się wzrok (mrużę oczy do napisów filmowych, a niedawno jeszcze nie mrużyłam), ale żeby aż tak? W dodatku zginęły mi dwa świeczniki, a znalazły się TRZY. Jednego z rybami w kolorze czerwonym zupełnie nie pamiętam – no to co to może być, jak nie równoległa rzeczywistość?

W Dealzie kupiłam chipsy o smaku, uwaga, bo to będzie mocne – WINA MUSUJĄCEGO. W dodatku przez pomyłkę, bo interesują mnie solone albo z dodatkiem balsamico, albo o smaku jajka sadzonego. Dopiero w domu się zorientowałam. Dość odważna wycieczka kulinarna, powiedziałabym. NAwet nie wiem komu to przyszło do głowy, w jakich okolicznościach i nie chcę pytać, bo z mojego doświadczenia wynika, że lepiej nie pytać, bo się człowiek DOWIE i później musi z tym żyć. Reasumując: pewnie je w końcu zjem, ale na razie się przyglądam i dziwię.

Na spacerze z Mangustą widziałam kilka motyli cytrynków, więc wiosna?… Czy jeszcze będą mrozy? N. mówi, że będą, ale w kwietniu – maju. Wcale bym się nie zdziwiła.

A w weekend byliśmy zaproszeni na imprezę do lokalu i mamy takie spostrzeżenie (w zasadzie to bardzo dużo mieliśmy błyskotliwych refleksji, obserwacji i w ogóle, ale nikt nie miał długopisu, więc po imprezie pamiętamy nędzne resztki, jak to zwykle bywa): że w klasycznej knajpie w Polsce powiatowej czerwone wino dostaniemy z lodówki, a za to wódkę ciepłą. No taki koloryt lokalny. Chociaż placki ziemniaczane były naprawdę pyszne – może niekoniecznie powinnam je żreć na noc, i to z sosem grzybowym, ale to nie ujmuje ich urodzie i smakowi, chociaż sny miałam barokowe i w technikolorze.

Zakończenie Detektywa (dlaczego tylko sześć odcinków, ja się pytam) – może być, chociaż nie wszystko wyjaśnione (np. język). Oczywiście, zamierzam obejrzeć drugi raz bitym longiem, ale niech się trochę odleży. Za to drugi sezon „Machos Alfa” – rewelacja; ma niesamowite tempo i tak, też się zastanawiam, po co ludzie tak idiotycznie kłamią. I co gorsza – brną w idiotyczne kłamstwo, zanim obrośnie materią. Ale może po prostu jestem za leniwa.

Chyba sobie na pocieszenie uduszę czerwoną kapustę, chociaż chętnie udusiłabym kilka(-u) innych targetów, ale akurat nie mam ich pod ręką – a kapustę owszem. 

O ODWIEDZINACH KRÓLEWSKIEGO MIASTA

Drogi Pamiętniku, w Madrycie byłam – w IDEALNYM momencie, bo już się szykowałam zwariować od tego wiatru i komisji sejmowych. Potrzebowałam jakichś pozytywnych bodźców i wuala, miałam trzy dni TAKICH BODŹCÓW, że wczoraj po powrocie odebraliśmy Mangustę i padłam jak kawka. I nawet nic mi się nie śniło, ale to DOBRZE, bo miałam taki sen…

Dobra, może po kolei: bo doszliśmy do wniosku, że trzeba zażyć kultury, bo nie można tylko w kółko chodzić po barach. I w trzy dni zrobiliśmy dwa muzea: Królowej Zofii i Narodowe Muzeum Archeologiczne. 

Do Zofii staliśmy czterdzieści minut w kolejce – i to w piątek, nie w weekend! – bo rzucili Picassa („Picasso 1906 – punkt zwrotny”). Już po samym Picassie miałam łeb jak balon, a przecież jeszcze stała ekspozycja – Guernica, Dali, Miro, koń na rowerze (czy też rower na koniu) i mój ulubiony obraz Angeles Santos „Un mundo”. Jest fascynujący, a za każdym razem kiedy tam jesteśmy przed obrazem siedzi wycieczka dzieciaków ze szkoły i mają wykład – I TYM RAZEM OCZYWIŚCIE TEŻ. W ogóle wycieczek wczesnoszkolnych było od cholery, mają taki system, że sadzają ich na podłodze przed obrazem i nauczyciel czy przewodnik tłumaczy, zadaje pytania i doprawdy, powiedzenie „cicho jak w muzeum” nie odnosi się do muzeum Królowej Zofii. Nie mam nic przeciwko temu, a nawet wprost przeciwnie, bo od tego jest sztuka, żeby o niej dyskutować, ale czy zawsze muszą siedzieć akurat przed „Un mundo”? Widocznie mają w podręczniku i będzie na klasówce.

Niestety, nie znaleźliśmy starego filmu o tym, jak panowie w cylindrach w towarzystwie szympansa nalewają sobie wino do kieliszków; nadal leci „Pies andaluzyjski” oraz inny stary film o zażywnym jegomościu i jego żonie, jak spacerują po ogrodzie, jedzą jeżowce i – oczywiście – piją wino. Wyszłam z muzeum z migreną i powidokami i tej nocy śniło mi się, że N. przyniósł do domu świński łeb i ustawił go w przezroczystej misie na stole. A świnia otworzyła oczy i się na nas patrzyła. 

Muzeum archeologiczne miało być tak na półtorej godziny – ale gdzie tam. Jest OGROMNE i ma taką ekspozycję  do oglądania, z repliką jaskimi Altamira włącznie (i to za 3 euro od osoby, to jest aż nieprzyzwoite), że znowu spędziliśmy tam dobrych kilka godzin. Ja trochę utknęłam w starożytnym Egipcie i N. musiał mnie wywlekać spomiędzy mumii, żebym obejrzała najważniejszy eksponat – Damę z Elche. I warto było – jest piękna, dziwna, niepodobna do żadnej innej. 

Wyszliśmy z muzeum dokładnie wtedy, kiedy mijała je demonstracja, zmierzająca w naszą stronę i niewykluczone, że załapaliśmy się na materiał w serwisach informacyjnych, jak idziemy na czele pochodu wrzeszczącego „Palestyna vive!”. A dookoła dziesiątki policyjnych samochodów, a nad głową trzy helikoptery (policyjne i telewizyjne – to jest bardzo, ale to bardzo szkodliwe dla klimatu, chciałam zauważyć). N. mnie szturchał i mówił „Tylko nie bierz do ręki żadnej flagi ani transparentu!”, a ja go prosiłam, żebyśmy może spróbowali jakoś czmychnąć w bok – w końcu się udało, na szczęście, bo już byłam bardzo zmęczona – ja się nie nadaję do uprawiania polityki, a tym bardziej bezpośrednich demonstracji ulicznych. 

Najgorsze jest to, że nie mieliśmy siły, żeby odwiedzić wszystkie ulubione knajpy (albo próbowaliśmy, ale był TAKI TŁOK, że nie udało się nam wejść), a na dodatek odkryliśmy kilka nowych super świetnych. W dłuższej perspektywie grozi to przeszczepem wątroby. 

I tam już jest wiosna, kwitną migdałowce i drzewka owocowe, kwiaty na rabatach, a ludzie siedzą przy stolikach na zewnątrz, piją piwo i BARDZO GŁOŚNO rozmawiają (żeby nie powiedzieć wprost, że się drą – matko kochana, dlaczego oni się tak drą wszędzie i zawsze). I padało tylko jednego dnia. I mieliśmy na liczniku po kilkanaście kilometrów dziennie, a nawet nie byliśmy w Retiro.

W sklepach widziałam piękne ozdobne zeszyty zatytułowane „Gratitude journal” – w sensie, żeby prowadzić dziennik wdzięczności? Czyli co, bullet journal są już passe? Znowu nie nadążam za tym światem zupełnie.

W prezencie przywiozłam sobie silikonowe foremki do gotowania jajek w koszulce, bo ja – jak wiemy – lubię praktyczne upominki.

A problem z kogutem rozwiązał się sam, gdyż wziął i ZAPLEŚNIAŁ. No wiecie co.

O DYLEMACIE ZWIĄZANYM Z KOGUTEM

Otóż dostałam od N. koguta. Na szczęście nie zwierzę (żywe ani martwe), tylko wyrób piekarniczy z Kazimierza Dolnego. Przywiózł mi i mówi „Masz, zjedz sobie” i ja mam teraz zgryzotę podwójnej natury. Po pierwsze, to jest jednak SPORO węglowodanów, a ja i tak za dużo ich zjadam. No lubię, nic na to nie poradzę – śniadanie bez fajnego pieczywa to jest jakaś aberracja. Wiem, że teraz wszyscy keto, ale jak zwykle jestem sto lat za ostatnim Kłapouchym i jem niemodne pieczywo. Z tym, że tego koguta jest jednak ZA DUŻO i co, zjem kawałek i będzie mnie później straszył taki kadłubek? W ogóle to z której strony zacząć? Intuicja mi podpowiada, że od ogona. Albo od łap (on ma łapy w ogóle?…) (sprawdziłam – ma coś w rodzaju jednej dużej STOPY).

Po drugie – takiego koguta mieliśmy w PRL-u w kuchni, ususzonego, wisiał on na ścianie wśród ceramiki Włocławek. W związku z czym mam obciążenia związane z dziedzictwem kulturowym – kogut mi się nie jawi KULINARNIE. W dodatku on kiedyś był z chlebowego ciasta, ciężkiego, i ładnie wysychał (i nieźle się prezentował przez długi czas). A teraz to jest jakaś dziwna bułka, w ogóle nie wiem, czy wyschnie i się nie rozleci. I co ja mam teraz zrobić?

No powiadam państwu – N. jak wymyśli upominek z podróży, to klękajcie narody. 

Przestało wiać i jest ciepło i nawet czasem pokaże się słońce, ale oczywiście ja się NIE DAM NABRAĆ na tanie sztuczki – wiem, że to tylko takie drażnienie się z człowiekiem i obywatelem i zaraz znowu przywali mrozem i innym świństwem. W dodatku dwa dni temu pod wieczór NAGLE zrobiło mi się strasznie gorąco; myślę sobie, albo znowu mam covid i temperaturę, albo atak klimakterium – w każdym razie jest okropnie i zaraz zwariuję. Ale kiedy okazało się, że N. ma identyczne objawy i spojrzeliśmy na termostat – nooo, już wiadomo, o co chodzi. OCZYWIŚCIE – PIEC. Nie wiadomo dlaczego doszedł do wniosku, że skoro ociepliło się na zewnątrz, to on też musi zadziałać – i w kwadrans podniósł temperaturę w chałupie o dwa stopnie. Okazało się, że dwa stopnie to jest CHOLERNIE DUŻO i o mało nie dostaliśmy zawału z przegrzania. Moim zdaniem, ta cholerna podstępna menda chciała nas usmażyć i prawie mu się udało. Czy ktoś już zrobił odcinek true crime o ludziach prześladowanych przez piece? 

No dobra, jest drugi sezon „Samców alfa” oraz w najnowszym odcinku Detektywa sprawy przybrały nieco lepszy obrót – to znaczy, nie dla wszystkich bohaterów (ale nie będę spojlować), ale przynajmniej jest nadzieja, że zabójcą nie okażą się duchy przodków albo prehistoryczne gronkowce, zmartwychwstałe spod lodowca. Chociaż oczywiście nie mówmy hop.

Jestem gruba i mam wielki tyłek. Zebra mówi, żebym wzięła dupę w troki i zaczęła uprawiać jakiś sport, bo będzie nieszczęście. No dobrze, ale moje ciało bardzo źle reaguje na jakikolwiek sport. I co teraz?