O STRASZLIWEJ AWANTURZE

Droga Redakcjo, od kilku dni pies śpi mi na głowie – układa się na poduszce jak pałąk od słuchawek i tak śpi. A wiadomo, że psy się przytulają do tych części ciała, które są chore. Czyli w mojej głowie nie dzieje się dobrze.

(Ale jak ma się dziać dobrze, zapytam retorycznie? Przez to, co się ostatnio odpierdala – i to codziennie przybywa coraz więcej coraz gorszego syfu – zaczynam rozumieć morderców. Że taka codzienna tortura sprawia, że człowiek jest tak umęczony, tak zestresowany, że psychiczna guma rozciąga się i rozciąga, a któregoś dnia po prostu pęka. I wtedy bierze się ten przysłowiowy nóż do ręki, bo zwyczajnie nie widać innego wyjścia. Jeszcze nie jestem na etapie noża, jeszcze nie. Ale czy daleko? Tego się oczywiście nie wie do ostatniej chwili).

A nawiązując do psa, bo pies jest zawsze milszym tematem niż ludzie – to byłyśmy wczoraj u fryzjera ze Szczypawką. I to, jaki MAYHEM ona odwaliła, to będzie mi się śniło jeszcze długo. Do tej pory nie było z nią żadnych problemów, no – nie lubiła, jak się jej strzygło nóżki, bo ogólnie nie lubi dotykania nóżek, zwłaszcza przednich. Natomiast wczoraj… po całej awanturze doszłyśmy z fryzjerką do wniosku, że to musiała być reakcja na buczenie suszarki. Bo ona mówi, że starsze pieski, zwłaszcza te głuchnące, mają takie reakcje na dźwięki – a Szczypawka w końcu ma siedemnaście lat (tak, skończyła siedemnaście na początku maja). W każdym razie – nie byłam przygotowana na AŻ TAKĄ AWANTURĘ z wyciem, bieganiem i innymi elementami, o których nie wspomnę, bo może Szczypawka sobie tego nie życzy. Było tak grubo, że w pewnej chwili pomyślałam – NO TRUDNO, będę miała psa ostrzyżonego do połowy. Dobrze, że pani fryzjerka była fachmanką i uspokoiła mnie, że nie takie rzeczy się tu wyprawiają – i dała radę małego wyjca ostrzyc do końca.

MATKO JEDYNA. Wyszłam stamtąd cała mokra, rozdygotana i z mocnym postanowieniem obalenia litra – ale z ostrzyżonym pieskiem! Bo idą upały od przyszłego tygodnia. Piesek się otrząsnął, zjadł podwójny obiad i walnął się spać, a ja – no cóż, trochę mi się trzęsły ręce i długo w nocy czytałam na uspokojenie „Moją kuzynkę Rachelę” i słuchałam deszczu. Dobrze, że spadł deszcz, bo wszystko schnie.

A teraz dla odstresowania i całkowitego zdysocjowania od rzeczywistości, jaką fundują nam te prostackie karły moralne, poczytam o LHC, bo to jest absolutnie fascynujące, co tam się wyprawia. Na przykład – samo schładzanie elektromagnesów ciekłym azotem i helem trwa około sześciu tygodni. 

Wnioski mam takie, że… eee, nie mam żadnych wniosków. Przeżyć następny dzień w jednym kawałku – to już będzie sukces. Ale przynajmniej pies ostrzyżony. 

O DESZCZU I MIEŚCIE PEŁNYM KANAPEK

No więc – nie, nie straciłam mocy, jak się ostatnio obawiałam (a raczej – miałam nadzieję). Otóż byliśmy w Bilbao i było bardzo pięknie, ciepło i co chwilę lało, a nawet były burze. Więc – wszystko na swoim miejscu, a w domu zostawiliśmy uchylone okno. No cóż – BYWA I TAK. Chyba nic przez to okno nie wlazło pod naszą nieobecność, w każdym razie – nic dużego. 

Byłam w Bilbao kilka lat temu, ale z poprzedniego pobytu pamiętam tylko POTWORNE ZIMNO – bo to było jakoś w marcu – i straszny deszcz. Zapamiętałam głównie knajpy, do których się chowaliśmy przed zimnem i deszczem i muzeum Guggenheima (do którego się schowaliśmy przed zimnem i deszczem). Więc tym razem przynajmniej było ciepło i na przykład okazało się, że Bilbao leży nad rzeką! Jakoś w ogóle tego nie odnotowałam poprzednim razem, może dlatego, że chodziłam skulona i z naciągniętym na maksa kapturem. Chociaż pamiętam, że były mosty, ale rzeki jakoś nie zauważyłam. A teraz spacerowaliśmy pięknym nadrzecznym bulwarem i tylko N. się wściekał, że niewygodnie się trzyma parasol, a mi zmokło ramię od zewnętrznej. Ale to nic, bo było ciepło, a nawet upalnie i kiedy przestawało padać, to wilgoć nadal wisiała w powietrzu.

I kwitły lipy, a ulice pod nimi są całe zalane lipową spadzią i jak się po nich chodzi, to buty mlaszczą. Piękną Gran Via przeszliśmy ze cztery razy, mlaszcząc butami i nawet nie chcę sobie wyobrażać, ile roboty mają z myciem podłogi w sklepach (bo przy tej ulicy są głównie sklepy). No ale przynajmniej pięknie pachnie, a lipy dają wspaniały cień (i trochę mniej pod nimi pada).

W muzeum Guggenheima dostałam ataku śmiechu, zwiedzając ogromną instalację z zardzewiałej blachy, z uwagi na to, że tam się głównie chodzi w kółko, żeby wejść do środka tych spiralnych kształtów z na pewno bardzo interesującym przesłaniem. I tak szłam i szłam i szłam ciągle w prawo i nagle dotarło do mnie, że jeden facet sobie wymyślił, a teraz codziennie przychodzą tłumy i posłusznie drepczą w kółko, no i jak mnie dopadło, to nie mogłam przestać się śmiać. W dodatku N. nie pomagał („Ty się nie śmiej, bo ja nie wiem, jak stąd wyjść”).

No i oczywiście żarliśmy, bo po to się jedzie do Kraju Basków, sztuka nowoczesna swoją drogą – a kanapeczki swoją. Matko jedyna, ile tej drobnicy zeżarłam!… A i tak o wiele mniej, niż miałabym ochotę – bo każdy bar ma te swoje cuda na patyczkach i człowiek by spróbował WSZYSTKIEGO, ale fizycznie tyle się nie upchnie, chociaż podobno żołądek jest rozciągliwy. I za barem stoją głównie faceci, chociaż w jednym koło muzeum archeologicznego były dwie baskijskie dziewczyny. Bardzo ładne, zupełnie bez makijażu (kobiety się tam mało malują, ale wyglądają bardzo ładnie – może to ta wilgoć w powietrzu dobrze robi na cerę), w czarnych ciuchach i obie złe jak osy. W ogóle się nie uśmiechały i jedna się ożywiła dopiero, kiedy N. zagadnął ją o wielkie, grube plastry boczku leżące na barze – rozmarzyła się, kiedy mu opowiadała, jak się je podgrzewa i z czym podaje. Tak więc, sporo stereotypów na temat baskijskich dziewcząt z filmu „Ocho apellidos Vascos” ma niestety odzwierciedlenie w rzeczywistości. No – stereotypy jednak SKĄDŚ się biorą.

To, co tam się wyprawia w knajpach, barach i na ulicach w piątkowy i sobotni wieczór, to jest coś po prostu NIE DO OPISANIA. Nawet N. zbladł i się mnie pytał „Ale oni czasem wracają do domu? Czy wszyscy siedzą w knajpach cały czas?” – no więc, nie wiem. Było jasno tak gdzieś do jedenastej w nocy i całe rodziny przy stolikach jadły, piły, a dzieci siedziały zwykle na ziemi w kółeczku pod stołem, bawiły się jakimś kolorowym glutem albo patykiem i tak to wyglądało. Pewnie, że nie ma sensu iść do domu gotować, jak się ma taką wyżerkę na mieście. Też bym nie wracała.

W ogóle N. niepokojąco często mówił „Chodź się tu przeprowadzimy!”. Cudo po prostu, ale po miesiącu ważyłabym sto kilo, co najmniej.

Więc tak, było pięknie, a jednak wróciliśmy jak ten bumerang i teraz siedzę i kombinuję, w zasadzie PO CO my wracamy. Wystarczyło mi kilka pierwszych niusów z portali, żeby dobry humor się gdzieś rozwiał i zapachniało zgnilizną. Ech, kurwa mać, że tak sobie pozwolę streścić ten wątek.

Oraz przywieźliśmy solniczkę. Bo nie mieliśmy takiej zwykłej, kuchennej solniczki. No to już mamy (choć wolałabym zamiast solniczki przywieźć kilku tych kolesi od przystawek i kanapek, taka prawda).

O KURZE I ZIEMNIAKU

Mam smutną wiadomość. 

Swojego czasu pisałam o kurach – buntowniczkach od sąsiada, które miały w pogardzie ogrodzenia i zwiedzały okolicę na piechotę. Zwłaszcza jedna była taka odważna, zadziorna i maszerowała solo albo brała do towarzystwa jakąś koleżankę.

No to już jej nie ma. Porwał ją lis – i pewnie zeżarł, bo lisy raczej nie zajmują się uprowadzeniami dla okupu. I nie tylko ją jedną – w sumie osiem sąsiadowych kur straciło życie, a dodatkowo jeszcze kogut pióra – przeżył starcie z lisem, ale został oskalpowany. U nas ogromy smutek, ale u sąsiada prawdziwa żałoba i rozpacz – nie dość, że zostali ograbieni z majątku ruchomego, to jeszcze kura była podobno ulubienicą wnuczki (i miała na imię Halinka). 

Tak, tak. Świat to jedna wielka restauracja – to straszne, ale tak już jest. Natomiast tak myślę, że szalona kura (o imieniu Halinka) przynajmniej nie skończyła w rosole – spotkał ją koniec godny Easy Ridera. Co nie jest dla sąsiada żadnym pocieszeniem, oczywiście, od kilku dni odgraża się lisowi i robi zasieki na działce i w ogóle jest w nastroju bojowym. Boję się, żeby konflikt nie eskalował – naprawdę mam dość przemocy. 

Minuta ciszy nad duszą Halinki.

I niby pogoda ładna, ale noce zimne. Bardzo potrzebuję się zdysocjować od tego bagna, tego gnoju w słoneczku na tarasie – tymczasem mam ograniczone godziny na rzeczoną dysocjację. Od rana zamarzam i wieczory też nie zachęcają. A na fejsbuku widziałam dramatyczne zdjęcia zmarzniętych pomidorów – W CZERWCU! Czy przymrozki się nie powinny skończyć po zimnej Zośce? 

A w ogóle ZAPOMNIAŁAM o ważnym wydarzeniu w moim życiu – otóż, pierwszy raz MAM ZIEMNIAKA, zupełnie jak Marsjanin. Jakiś czas temu koło lokalnego bazarku znalazłam na parkingu małego ziemniaczka, widocznie komuś wypadł z torby i za chwilę zostałby rozmaślony przez samochody i / lub ludzkie podeszwy. No to go zabrałam do domu, ale skoro uratowałam mu życie, to głupio byłoby go tak po prostu ZJEŚĆ. Więc poprosiłam N., żeby go wsadził do doniczki (bo N. ma zielone paluszki i wszystko mu rośnie, a ja wprost przeciwnie). I co? I jestem aktualnie matką chrzestną półmetrowego krzaka z rodziny psiankowatych! Jedyne co mnie martwi, to że dostał za małą doniczkę. Jestem z niego bardzo dumna, że tak sobie pięknie poradził. 

Podobno to zielone od ziemniaka jest trujące. Bardzo?… Bo miałabym kilka pomysłów.

Idę się intensywnie zdysocjować.

O IMPREZIE WSPOMNIENIOWEJ

Ciężki weekend był, ciężki, bo koleżanka z kolegą z liceum zrobili imprezę, ale żeby nie było nudno i w kółko tak samo – to zrobili w stylu dawnych osiemnastek. Z tą różnicą, że alkohol był jawnie na stołach, a nie w kanciapie i na hasło. Ale serio, akurat nie alkohol był główną atrakcją (mimo, że bardzo się starał), tylko KANAPECZKI. Bo nie wiem jak u Państwa, ale u nas przed tak zwaną osiemnastką (przypominam, że dostępność dóbr nie była wtedy tak powszechna, bo to się łatwo zapomina) spotykał się komitet żeński i robiłyśmy SETKI KANAPECZEK. Kroiło się na kromki metry tak zwanej bagietki, która z bagietką nie miała wiele wspólnego oprócz kształtu i na taśmie produkcyjnej się układało wszystko, co było: sałatę, rzodkiewki, wędlinę, pasztet, jajka na twardo, ogórki w plasterkach… I co powiecie? Teraz z okazji kapitalizmu zaserwowane zostały przeróżne frykasy, a i tak wszyscy rzucili się na kanapeczki jak stado szakali!

Na dodatek impreza miała miejscu w moim DAWNYM PRZEDSZKOLU. Każdy, ale to każdziutki centymetr tego miejsca nosi ślady MOICH ŁEZ, bo nienawidziłam przedszkola jak zarazy i ryczałam codziennie. Pierwszym powodem były okropnie głupie dzieci, a niektórym nawet wisiały gile do pasa i to było straszne. A drugim było oczywiście JEDZENIE i panie, które do tego jedzenia zmuszały. Mleko na przykład było, a ja od samego zapachu mleka rzygałam. Albo pani, która karmiła na siłę obiadem i jak się nie zjadło, to się siedziało przy stoliku dotąd, aż się zjadło. I dziwić się, że po takich przebojach do trzydziestki miałam taki feature, że NIE JADŁAM (w sumie dziś by mi się przydało, chociaż na kilka tygodni). 

Ponadto w przedszkolnym ogródku była tak zwana górka i za tą górką, z daleka od oczu przedszkolanek, odbywały się ciemne rytuały przejścia i rzeczy ogólnie straszne. Jedna koleżanka najlepiej pamięta, jak chłopaki obrywały nogi pająkom i później tymi pająkami straszyli. Ja z kolei najlepiej pamiętam jeszcze inną koleżankę, która za górką zdejmowała majtki i okazywała szczegóły anatomii wszystkim, którzy chcieli popatrzeć (ja nie chciałam, a i tak mi pokazała, a koleżanka od pająków została później ginekologiem i moim zdaniem to nie jest przypadek). No więc po kilku toastach poszłyśmy się zmierzyć z demonami przeszłości ZA GÓRKĘ, ale to już nie było to. Aura mroku i tajemniczości bezpowrotnie wyparowała, pająków też nie było, na szczęście.

Co się jeszcze zmieniło w porównaniu z osiemnastkami, to metabolizm niestety. W niedzielę byłam dość zmiętym wróbelkiem. Może za mało kanapeczek zjadłam.

Pamiętajcie, żeby patrzeć dużo na zielony i niebieski, bo to wycisza i uspokaja. Akurat jest okazja, bo dużo zielonego dookoła, tylko noce zimne. 

Czytam biografię Oliviera Sacksa, uroczy człowiek (tylko uśmiercił w życiu bardzo dużo dżdżownic). 

I oczywiście nic mi się nie chce, ale to jest taki constans, że nie wiem, czy o tym wspominać w ogóle.

O TRUPIE W WANNIE I INNYCH OKOLICZNOŚCIACH

No i zaczęło się: rozdeptałam ślimaka towarzysząc Szczypawce w porannej toalecie. I teraz paskudny nastrój na cały dzień.

A dzień ładny się zapowiada, nareszcie ładnie kwitnie i pachnie i jest ciepło, i mogę wyjść z herbatą na taras… zasypany żółtym proszkiem. No bo wszystko kwitnie. No trudno – przejeżdża się mokrą ścierką dwa razy dziennie, ale trochę sobie nie wyobrażam, co by było, gdybym miała alergię – to żadna zasługa, że na loterii genetycznej dostał mi się całkowity brak uczuleń (oprócz na głupotę, ale to też nie uzewnętrznia się kichaniem, dusznościami i czerwonymi oczami). Oczywiście jest na to rada i nasz rząd robi w tym kierunku, co może: pierdolnąć wszędzie beton. I wykończyć drutem kolczastym – ten rzadko pyli.

Przyszedł rachunek za prąd, papierowy (resztę mam w elektronice, ale tu muszę pozbierać górę papierów, żeby przejść kombinacje alpejskie z przepisaniem licznika… więc tak się to wlecze). Skład rachunku: jedna strona – rachunek właściwy. Cztery kartki obustronnie zadrukowane, w kolorze z obrazkami – baśnie braci Grimm o tym, jak rząd się o mnie troszczy, robi szpagat i staje na rękach, żebym miała niskie rachunki (nie są niskie). Po pierwsze, wykresy są paskudne kolorystycznie i w ogóle mało fachowe, robiłam takie jako bardzo początkująca użytkowniczka Excella 25 lat temu. Po drugie, apel na dwóch kartkach „Zadbaj o środowisko” to jest lekki oksymoron. Po trzecie – i tak wam się nawet nie dam pocałować w dupę, bo jesteście obrzydliwi.

Natomiast polubiłam dyplomatkę z serialu „Dyplomatka” (mimo, że jest lekka zżyna z „Madame Secretary”, na przykład ten numer ze stylistką). Chodzi potargana i w wygniecionych bluzkach, a na zebranie do Oval Office wchodzi z plamą z jogurtu na portkach. Kupiła mnie sceną, kiedy wraca z Waszyngtonu z kacem jak stodoła po winku z koleżanką (i każą jej się lekko odświeżyć i uczesać). Intryga jest dość taka powiedzmy sobie naiwna, ale ja się będę upierać, że to nie jest serial o polityce – tylko o małżeństwie. I został mi ostatni odcinek i bardzo jestem ciekawa, co wywinie.

Czytam natomiast klasykę kryminału pod tytułem „Trup w wannie”, bo nareszcie ktoś wpadł na pomysł wydania kryminałów Dorothy Sayers. Stare dobre angielskie kryminały w klasycznym stylu, jak sam tytuł sugeruje – jest bardziej żywiołowo, niż u Agaty, ale nadal uroczo. Tego mi było trzeba na rozluźnienie – angielskiego śledztwa w sprawie martwego, gołego dżentelmena w binoklach, znalezionego w cudzej wannie. Mam jeszcze „Zastępy świadków” i nadzieję, że będą wydawać kolejne części.

I nadal mi się nic nie chce, ale teraz przynajmniej w ładniejszym anturażu.

PS. A oko się po kilku dniach naprawiło i założyłam z powrotem soczewki i mogę kroić cebulę kilogramami, a także umalować oko (jak okularnice robią makijaż oka, jeśli NIC NIE WIDZĄ???). Natomiast w okularach (za słabych) jakoś się sobie podobałam bardziej, cellulitu nie widać ani innych takich tam. Wszystko ma swoje zady i walety, jak widać.

O SMUTNYCH SKUTKACH ŚLĘCZENIA PRZED KOMPUTEREM

Dear Diary! Otóż wyobraź sobie, że pękło mi oko. Nawet nie całe, tylko jedno naczynko – po prostu coś niesamowitego. Wyglądam jak jakiś trzecioplanowy upiór z bardzo kiepskiego, taniego horroru i obawiam się, że winę ponosi zestaw wkurwienie plus soczewki kontaktowe plus ibuprom. Plus za dużo seriali oczywiście. Czyli niestety sama jestem sobie winna.

No i z tym okiem kroję cebulkę w drobną kostkę, gdy WTEM! Zaczęłam płakać. I się zdenerwowałam, no bo halo! Ja nie płaczę przy krojeniu cebuli, to moja supermoc! Jedyna zresztą, więc co to ma być, kurwa mać? No i dotarło do mnie, że owszem – nie płaczę przy cebuli, BO NOSZĘ SOCZEWKI. A z pękniętym naczynkiem chodzę w starych okularach N. W których podobno całkiem nieźle wyglądam. Cholera, powinnam sobie zrobić okulary, bo może faktycznie W TYM WIEKU noszenie soczewek przez cały czas to nie jest najlepszy pomysł. 

Ile to draństwo mi się będzie wchłaniać?…

W ramach oszczędzania oka czytam powieść tej autorki od Wielkich kłamstewek „Kilka dni z życia Alice”. Fajny pomysł, chociaż akcja się trochę babrze, no ale tak chyba miało być. Że się dowiadujemy razem z bohaterką. Mam nadzieję, że z biegiem wydarzeń nastąpi jakieś pierdolnięcie, jak w Kłamstewkach, no bo w końcu co, kurczę blade. 

A poza tym na portalach artykuły o tym, jak to do Polski idą upały, a w moim telefonie – deszcze oraz strzyka mnie w kościach. Kiedy będę mogła W KOŃCU od rana niezobowiązująco wyjść z herbatą w piżamie na taras i nie zamarznąć, hę? HĘ?

PS. Dziękuję za informację o tym, że aby przeżyć w buszu, trzeba mieć w samochodzie wino i lizaki. Podzieliłam się niusem z koleżankami, od razu zapakowały ww. fanty do samochodów i już się nie boją buszu. Jedna tylko spytała, czy jak długo będzie woziła soczek w kartoniku, to jest szansa, że jej się zmieni w wino. Tego nie wiem, ale zawsze trzeba mieć nadzieję.

O WRÓŻCE, MAJÓWCE I BARANIM UDŹCU

„Niemiecka posłanka zatrudniała wróżkę – astrolożkę. Płaciła z publicznej kasy” – i ja się pytam, dlaczego to niby jest sensacja i że niedobrze? Wszyscy politycy zatrudniają PR-owców, doradców i marketingowców, a w czym niby gorsza jest wróżka? Tym bardziej, że Cyganka prawdę ci powie, a marketing albo PR wprost przeciwnie. Żądam równouprawnienia i ubezpieczenia zdrowotnego dla wróżek tout suite.

Bardzo długa majówka jak do tej pory dość bezkolizyjna – tylko raz jednego popołudnia zaśmierdziało grillem oraz jeden sąsiad kosił trawę. Pierwszego maja o siedemnastej. No, ale ten sąsiad tak ma – zabiera się za koszenie na przykład wtedy, kiedy przyjdą do mnie koleżanki i zasiądziemy na tarasie – i wtedy włącza spalinowego potwora na pełnej kurwie i tuż przy płocie, żebyśmy wiedziały, na czym polega prawdziwe życie. I musimy rozmawiać (głównie przeklinać) na migi.

A w ogóle to tak się złożyło, że w zasadzie rozpoczęliśmy majówkę imprezą u koleżanki, po której przez trzy dni się nie mogłam ruszać i to bynajmniej nie z powodu nadmiaru wina (choć też), ale dlatego, że BYŁY TAŃCE. Tak się kończy zapraszanie młodzieży na imprezy. Jedni twierdzą, że tańczyłam dwie minuty – mój mąż, że całą noc – więc wyciągnąwszy średnią wychodzi mi, że pewnie jakiś kwadrans. Po czym przez trzy dni BOLAŁO MNIE WSZYSTKO. Cały człowiek od góry do dołu, ze szczególnym uwzględnieniem mięśni długich nóg i rąk (ale rąk? Dlaczego RĄK?). Wnioski z tego płyną takie, że nieustająco od lat ruch nie jest moim przyjacielem i dobrze robię, ograniczając go. Jak się jest ropuchą w norze, to się jest ropuchą w norze i kropka – że tak pozwolę sobie podsumować. 

Odkryłam prześwietny serial na HBO – brytyjski pod tytułem „Zmokłe psy”. Niniejszym biorę pod lupę twórczość Daisy May Cooper, gdyż bardzo mi odpowiada jej styl. 

A dziś rano dzwonił do mnie N. z biura, gdzie w pracowej lodówce zmaterializował się udziec barani. Naprawdę nie wiem, dlaczego w zetknięciu z baraniną od razu przyszłam mu do głowy – i może lepiej nie wiedzieć.

O KRYZYSIE PELIKANA I MAJÓWCE

„Pelikan różowy przyleciał z Afryki do Polski i ma kryzys tożsamości. Myśli, że jest bocianem i wdaje się w bójki” – drogi Pelikanie Różowy! Kryzys tożsamości to jest zupełnie normalna reakcja na znalezienie się w naszym pięknym kraju. Powiem więcej – nie ufałabym nikomu, kto mieszka w Polsce i takiego kryzysu aktualnie nie ma. Ja też mam, tylko w bójki się nie wdaję, bo jestem słaba technicznie niestety; kiedyś byłam przeciwko przemocy fizycznej, ale teraz codziennie bym komuś chętnie  przypierdoliła. 

W dodatku N. mówi do mnie autorytarnie „Przypomnij mi, żebym…” – i tu lista. Hahaha. PRZYPOMNIJ MI. Mam we łbie dziury coraz większe, właściwie to zaczynam zdanie i po trzech słowach nie pamiętam, co chciałam powiedzieć, a ten – PRZYPOMNIJ MI. Jedyny sposób to zapisanie na kartce WIELKIMI CZERWONYMI LITERAMI i położenie na środku stołu. Naprawdę nie wiem, co będzie dalej – chwilowo postanowiłam cieszyć się z każdego dnia, kiedy wstaję z łóżka i pamiętam, jak się nazywam (nawet z drugim imieniem) i że spodnie zakładamy na południe od pasa, a koszulkę – na północ. 

Zapowiada się zimna majówka, co mnie – przepraszam z góry za to co powiem – jednak trochę cieszy. Bo to oznacza, że być może, BYĆ MOŻE jest szansa na to, że nie będzie 24 godziny na dobę śmierdziało grillem ze wszystkich stron oraz nie będą się niosły fale wspaniałej muzyki popularnej z przenośnych głośników. Otóż chciałabym zauważyć, że wynalazca oraz wszyscy producenci tych pieprzonych przenośnych głośników powinni się smażyć w piekle w osobnym kotle, bardzo gorącym. A ten kocioł powinien stać w pomieszczeniu o kształcie sześcianu, bardzo akustycznym, i zza każdej ściany tego sześcianu powinna dudnić inna MUZYKA na cały regulator. Wszędzie to gówno noszą – po prostu wszędzie: idzie spacerem po plaży i musi mieć głośnik przy plecaku, bo jakby usłyszał fale i mewy, to chyba by się zesrał. Albo w lesie. A ostatnio przeczytałam, że NA WYCIĄGU NARCIARSKIM też jeżdżą z głośnikami – no tak, bo dziesięciominutowa przerwa w napierdalaniu muzą spowodowałaby trwały ubytek na psychice. Przenośne głośniki to takie samo straszliwe gówno jak te cholerne hulajnogi, o które się człowiek potyka na chodniku.

A ja na majówkę dostanę pod opiekę jedną z jamniczek Zebry, która wyjeżdża, a jej matka odmówiła zajmowania się całym stadem, ponieważ siostry Pierdolec mają ostatnio napady szaleństwa i potrafią się pogryźć. Wytargowałam tę łagodniejszą, a i tak muszę opracować jakiś system karmienia, bo tamte opróżniają miskę szybciej niż wynosi prędkość światła, a Szczypawka ma swój wewnętrzny rytm. Oj, czuję że będzie wesoło. 

No i tak to. Czytam „Trylogię kopenhaską”, bo koleżanka powiedziała, że dobra, a skończyłam „Małe przyjemności” – urocza książka. Z seriali nadrabiam „Sukcesję”, bo postanowiłam z nimi wytrwać do końca, ale im dalej w las, tym jakoś wszystko się bardziej rozłazi; na początku było bardziej wyraziście. 

A teraz idę zrobić coś pożytecznego i powstrzymać się przed daniem komuś w mordę.

O PIĘKNEJ POGODZIE I KALMARZE

A więc, wróciliśmy z (surprise, surprise!) Hiszpanii, gdzie przez cały tydzień była piękna pogoda. Calutki tydzień nie padało, chyba się nawet nie zachmurzyło; ba – trzeba było kupić krem z filtrem! W dodatku wróciliśmy i w kraju ojczystym również jest piękna pogoda. NO NIE WIEM. Trochę się martwię, że za chwilę coś pierdolnie, bo przecież równowaga we Wszechświecie itd. 

Było pięknie, ciepło, kwitły drzewa, wieczorem pachniało kwiatem pomarańczy i latały nietoperze. Nie powiem, może się w dupach poprzewracać z nadmiaru szczęścia. I na wino wieczorem szliśmy jakieś trzy kilometry w jedną stronę i był to boski spacer – zawsze powtarzam, że jakikolwiek wysiłek fizyczny musi mieć SENS. No to ten miał sens potrójny – bo szło się nad morzem, na końcu czekało wino, no i te nietoperze o zmierzchu. Nietoperze robią klimat; Walencja na fasadzie ratusza ma dwie gołe baby i nietoperza – bardzo jestem ciekawa, jaka za tym stoi historia. Niezła musiała być impreza.

Robiliśmy zdjęcia z klifów, bo widoki zapierały dech w piersiach (N. do mnie „A ty znowu fotografujesz wielki błękit?”), ale plaże w tych okolicach są nędzne, by nie powiedzieć – żadne. Skały, kamienie albo w najlepszym przypadku – przywieziona ziemia. Nasz przyjaciel z Galicji z dużym wdziękiem stwierdził, że wybrzeże mają brzydkie jak, cytat dosłowny, „kupa brzydkiego psa, nadziana na patyk”. W ogóle tryskał galicyjskimi przysłowiami, jak na przykład „Ten, który się nie boi kobiety, nie jest chrześcijaninem”. Albo „Nigdy się we wtorki nie żeń ani nie wchodź na łódkę” (chodzi o łowienie ryb). Jeśli o mnie chodzi – pełna zgoda, nie zamierzam wchodzić na łódki we wtorki oraz w pozostałe dni tygodnia też bardzo niechętnie.

Ja to z wiekiem się robię coraz bardziej cyniczna i mało co mnie wzrusza, ale była jedna taka sytuacja w kawiarni na placu w uroczym miasteczku Denia. Siedzieliśmy sobie na porannej kawie (no… niektórzy przy wermucie) i obok przy stoliku siedział łysy, wytatuowany kark z bujną i nienadmiernie ubraną niewiastą – zwłaszcza od góry nie grzeszyła nadmiarem odzieży – a razem z nimi siwa babunia, ubrana w stylu hiszpańskich babuń: apaszka, żakiecik, te klimaty. Z takim skuterkiem do pomocy przy chodzeniu. I w pewnym momencie babunia wstaje do toalety, wraz ze swoim skuterkiem, a łysy wytatuowany rzuca się przodem, żeby poprzesuwać krzesła i robi przejście między stolikami jak przez Morze Czerwone. Bardzo to było sympatyczne i w ogóle uwielbiam w Hiszpanii takie klimaty, że siedzi się w knajpach w towarzystwie od lat jeden do 99 przy jednym stoliku i to jest takie NORMALNE. No bardzo mi się.

I miasteczko Calatravy zaparło mi dech w piersiach. Tym bardziej, że byliśmy tam od rana i mało ludzi, a dużo przestrzeni – dopóki się nie wejdzie między te budynki, to nie widać, jakie są ogromne. Człowiek się czuje jak w bazie na Księżycu, tylko fajniej, bo woda, palmy i papugi. I przezroczyste łódki, które można sobie wypożyczyć i popływać po tych basenach między budynkami. Industrialna Alicja w Krainie Czarów (plus faceci w gumowych portkach i z myjkami ciśnieniowymi, którzy po pas w wodzie czyszczą baseny, bo to wszystko białe).

No i tak. Jak napisała Agnieszka Osiecka „A wystarczy mnie trochę podgrzać, żebym była szczęśliwa” i dokładnie tak ze mną jest (plus wino, ale czy trzeba o tym wspominać NA GŁOS? To chyba oczywiste).

Ale i tak się cieszę, że wróciłam do Szczypawki (potarganej ponad wszelką miarę i za nic na świecie nie chce się dać uczesać – spierdziela pod stół i się wije). No trudno – ja też zwykle jestem potargana, widocznie to u nas rodzinne. 

Aha, i jadłam kalmara, który – według opinii N. – zasługiwał na Michelina – ale nie gwiazdkę, tylko oponę. Taka prawda – był ogromny, jak moja ręka do łokcia i rozbolały mnie mięśnie żuchwy od tego obiadu. I BARDZO DOBRZE, przynajmniej się nie przejadłam (chociaż raz).

PS. Zapomniałam nadmienić, że weszłam do morza po kostki! Co prawda nie do końca z własnej inicjatywy oraz w tenisówkach, ale wcale nie zmarzłam i było fajnie. To ten, czuwaj!

O MUŚLINOWEJ BABCE I PRZEJEDZENIU

Dear Diary, jakoś mnie te święta zmęczyły. W sumie nie wiem, dlaczego – bo tylko u Zebry byłam, gdzie dokładnie udeptały mnie jej psy, a szwagier pokazywał, w którym miejscu na głowie odczuwa wbijający się gwóźdź, kiedy je chrzan. I dlatego chrzanu NIE JE. Ale ćwikłę już może i je, bo mu się nie wbija. Zagadkowe to wszystko.

Natomiast moja siostra miała jakieś rozedrganie wewnętrzne, bo najpierw twierdziła, że ja mam w życiu szczęście, że taki mąż mi się trafił, a N. z kolei ma pecha, że trafiłam mu się ja. A później po drinku bieguny magnetyczne jej się przesunęły i doszła do wniosku, że wszyscy faceci są tacy sami i N. też i w zasadzie nie ma co przesadzać z tym szczęściem. O co chodziło – doprawdy nie wiem, bo byłam skupiona na ściąganiu psów za nogi z krzeseł, żeby nie jadły ćwikły z talerzy, bo jeszcze im zaszkodzi.

A już prawdziwą Wielkanoc urządził N. w domu. Rano sięgnął do szafki po puszkę groszku – i wybebeszył CAŁĄ PÓŁKĘ, wyjął wszystko i przez godzinę ustawiał przetwory kategoriami, kolorami, smakami i dodatkami. Po prostu zrobił szafkowo – puszkowo – słoikową rewolucję, na wszelki wypadek trzymałam się od tego z daleka. 

Po czym po południu miał wyciągnąć z szafki puszkę tuńczyka. Chyba nie muszę mówić, CZYM to się skończyło. TAK – OWSZEM: wywleczeniem wszystkich konserw rybnych i ich układaniem przez półtorej godziny – smakami, gatunkami ryb i stopniem uwędzenia. Jak poprzednio, starałam się nie zbliżać do epicentrum, ale niestety dosięgnęły mnie rozkazy „A teraz podawaj mi makrele, chyba że w pomidorach, to nie – te w pomidorach ułóż osobno ze wszystkimi rybami w pomidorach”. 

Dlaczego niektórzy mają natchnienie na porządki w szafkach akurat w Wielkanoc – tego nie wiem, ale przynajmniej wszystkie ryby w pomidorach leżą od teraz na półce razem (do następnego sprzątania, podejrzewam, bo może wówczas nastanie całkiem inna koncepcja).

A babkę w tym roku zamówiłam nie drożdżową, a muślinową. Dziewięćdziesiąt żółtek na kilogram mąki, proszę ja was. Naprawdę smaczna, ale człowiek (ja) daje radę zjeść tylo nieduży kawałek na raz – no i bardzo dobrze. I tak czuję się od trzech dni jak faszerowany indor. 

Całuję świątecznie w mokre noski (no, bo Lany Poniedziałek!) i idę słuchać nowego odcinka o morderstwie u Agi Rojek. Aloha!