O ZIMNIE I POSTANOWIENIU

Zimno się zrobiło NIEWYBACZALNIE i obrzydliwie, aż mi Mangusty żal i nawet przygotowałam wiadro z mopem, a ona właśnie życzy sobie WYCHODZIĆ na toaletę. Jak pada deszcz – nie, ale mróz ze śniegiem jest OK. Na krótko, ale wychodzi, a najlepsze jak chodzi po własnych śladach po śniegu, jak Indianin. 

Co nie zmienia faktu, że ja jestem przeciwna takim temperaturom i zła na przodków, że osiedlili się w takim klimacie. Pewnie nawet nie wiedzieli, że są inne możliwości – nieuki jedne.

Przez cały weekend N. się nade mną znęcał psychicznie. Znalazł koperty ze starymi zdjęciami, wyciągał je i podsuwał mi z komentarzem „A pamiętasz, jaka kiedyś byłaś SZCZUPLUTKA?”. No po prostu CO ZA ŚWINIA, to nie mam słów! W dodatku – byłam, OWSZEM – BYŁAM, zgrabna jak nie wiem co i to chyba oczywiste, że wstydziłam się wtedy rozebrać na plaży. Teraz z taką figurą chodziłabym na golasa dwadzieścia cztery godziny na dobę.

(To taka figura retoryczna – oczywiście, że bym nie chodziła, bo to jakoś nie w moim stylu, a już na pewno nie zimą i nie przy takich temperaturach, jak teraz).

Podsumowując – naprawdę mnie wkurwił i to porządnie; gdybym go zamordowała np. nożem albo ciężką kryształową salaterką, to każdy sąd by mnie uniewinnił, KAŻDY. I legalny, i ten podrabiany pisowski, i rejonowy, i najwyższy z najwyższych. 

Cały czas jest dość wczesny początek roku – nie mam wątpliwości, że to się za chwilę zmieni, ten czas tak zapierdala, że za kilka dni znowu będziemy szukać prezentów gwiazdkowych i uzgadniać, kto przynosi jakie śledzie. Ale PÓKI CO jest pierwsza dekada stycznia i tak sobie myślę, że może bym coś postanowiła na ten rok, tylko żeby to było realistyczne i miało ręce i nogi.

I wymyśliłam, że zrobię CIASTO DROŻDŻOWE. Nigdy nie robiłam, bo drożdży się troszkę boję, a koleżanka się ze mnie nabija, że to prościzna i każdy potrafi. No więc w tym roku się tego PODEJMĘ.

Być może okaże się, że to kolejna moja kulinarna klątwa – jak pieczone ziemniaki albo żurek. Bo przypomnę, że nigdy nie udało mi się upiec ziemniaków w piecyku do miękkości (ile czasu bym nie piekła – zawsze są twarde i surowe) oraz zrobić żurku od podstaw. Próbowałam kilka razy, trzymałam się przepisu co do literki, kropeczki i znaków przestankowych – i kończyło się garem brei o smaku ścierki do podłogi, który lądował w sedesie, a żurek się robiło z torebki (bo N. jak na złość UWIELBIA żurek i mógłby jeść codziennie). Szkoda, że nie mam przepisu mojej babci, która robiła WYBITNE ciasto drożdżowe – ale babcia wszystkie przepisy miała w rękach i oku, nigdy nic nie odmierzała. 

Więc mam postanowienie na nadchodzący rok. Pewnie nie stanie się to w styczniu, może nawet nie w lutym, ale STAY TUNED. 

Podsumowanie i wnioski: Jestem gruba. 

O WYRAFINOWANIU I WIELBŁĄDACH

N. dostał życzenia noworoczne od kolegi „Salud, dinero y amor”. No i wszystko pięknie, tylko ten amor nieco mnie zaniepokoił, bo to kolega z pracy jest. Już ja im dam, amora w robocie!

Byliśmy z Mangustą nad morzem (poprzednim razem byłam ze Szczypawką i wszystko mi się przypominało; cały czas tęsknię za kruszynką). Prowadzając na smyczy małego jamnika człowiek się czuje jak ochroniarz i rzecznik prasowy Grace Kelly, co najmniej. Uśmiechy, okrzyki zachwytu i obowiązkowe „ILE MA?” (a to zależy: kalorii? w biuście? na koncie?). No ale żeby nie zachowywać się jak burak pastewny odpowiadałam grzecznie, że sześć miesięcy. Najgorzej jak mówili do Mangusty po niemiecku, a ja ani w ząb. Jeden pan niemiecki emeryt pokazał mi pokaźną część zasobu zdjęć na swoim telefonie (niektóre z psem, ale nie wszystkie), ale finalnie nie wiem, o co mu chodziło, bo żona go odciągnęła.

A w Wigilię jedna psina Zebry się dość spektakularnie porzygała (możliwe, że po hydroksyzynie – to długa historia). Zdecydowałam, że to jest wróżba OBFITOŚCI na nadchodzący rok, bo to najbardziej optymistyczne, co mi przyszło na myśl.

W prezencie od Mikołaja dostałam biała koszulę z wierszami Szymborskiej i książkę o Witkacym i jego babach (już ją kończę – trochę chaotyczna, ale fajna). A od koleżanki – zestaw szminek w różnych odcieniach czerwieni, bo ona nas od jakiegoś czasu nawraca na WYRAFINOWANY look. Nie wiem, czy ze mną jej się uda – da radę być wyrafinowanym i nie potrafić się uczesać?… I tyłek mam za duży. Ech.

No to trzymajmy się w tym Nowym Roku. Oby wasze wielbłądy były zdrowe i tłuste!

O SERNIKU I ZASADACH

W tym roku znowu zrobiłam sernik baskijski. Głównie dlatego, że robi się w piętnaście minut – chociaż owszem, również dla smaku. Skarmelizowany, przypalony wierzch i najzwyklejszy sernik w środku, bez żadnych fanaberii, bez spodu, dodatków, pianek, owoców, RODZYNEK (tfu!) i tym podobnych drobnoustrojów. 

Przed świętami wymieniłyśmy opinię z koleżanką, która też baskijski, ale ma inny przepis. W którym nie ma mąki. W moim jest mąka – w ilości homeopatycznej, dosłownie łyżka stołowa na kilogram twarogu. Nie wiem, jakie ta mąka ma znaczenie, ale Santiago Rivera – autor i ojciec TEGO SERNIKA – sypie tę łyżkę, czyli chyba czemuś ona służy. A masa z mąką czy bez jest tak samo rzadka, jak jogurt – za pierwszym razem byłam pewna, że kałuża wyjdzie, a nie sernik – a jednak się ścina. Podsumowując – uparłam się przy wersji z mąką.

Więc oczywiście, jak to było do przewidzenia – ZAPOMNIAŁAM o tej mące. Przypomniało mi się po kilku minutach od wstawienia tortownicy do piecyka. Nawet nie zdążyła się ugrzać – wiem o tym, bo ją wywlokłam, posypałam łyżką mąki i wybrzechtałam rózgą (do jajek, nie od Mikołaja). Prawdopodobnie było to zupełnie bez sensu, ale w życiu trzeba mieć ZASADY. I się ich trzymać. 

I tym optymistycznym akcentem pozwolę sobie zakończyć opowieść wigilijną i życzyć Wesołych Świąt, a jak kto nie obchodzi – to też niech mu będzie wesoło i się nie struje grzybami z pierogów. No chyba, żeby się trafiły halucynogenne (mówi się, że u nas nie rosną, ale znam takich, co mają zdanie odrębne w tym przedmiocie). I dużo, dużo prezentów! (A znacie to – przychodzi facet do lekarza i mówi „Panie doktorze, niech mi pan przepisze jakieś tabletki na chciwość, tylko dużo, dużo!”). 

A jak się ktoś zacznie przy stole kłócić o politykę, to go oblać kompotem.

Czego sobie i Państwu życzę.

O TYM, ZE NARESZCIE SIĘ RUSZYŁO

Wczoraj był bardzo, ale to bardzo satysfakcjonujący dzień. Siedziałam przyklejona do komputera, skakałam po serwisach informacyjnych i rechotałam bardzo niechrześcijańsko, no bo chrześcijanie nie pragną flekowania oprawców. A ja owszem, więc miód satysfakcji zalewał moje czarne serduszko. Z tego wszystkiego zbyt długo nie wychodziłam z Mangustą, więc psina z nudów i rozpaczy zjadła aloes z doniczki. No ale przecież podobno aloes jest bardzo zdrowy.

Przeczytałam ostatnio artykuł o pani doktor, która prowadzi bardzo popularny na jutubie kanał, na którym transmituje wyciskanie pryszczy. Po obowiązkowym WTF oraz „Co jest nie tak z tym światem – zaznacz na obrazku” oczywiście kliknęłam, bo może to jakaś przenośnia albo coś. To nie była przenośnia. Filmiki z wyciskaniem pryszczy maja MILIONY wyświetleń. Mało tego – jest MNÓSTWO takich kanałów i to w dodatku specjalizujących się – pryszcze, wągry, cysty, trądzik… I na każdym z nich setki filmików. Moja pierwsza reakcja to było oczywiście – I don’t want to live on this planet anymore. Ale po głębszym zastanowieniu – co bym wolała oglądać? TVPIs czy wyciskanie wagrów? No oczywiście, że wyciskanie wągrów. Czyli znowu wychodzi na to, że wszystko jest relatywne i liczy się kontekst.

Pozostając w tej atmosferze – podobno na wybiegach lansowany jest trend fryzjerski na przyszły rok pod nazwą ”brudne włosy”. Maja być oklapnięte, ulizane i z połyskiem (w domyśle – tłuste). No proszę, pani poseł Beata Kempa okazała się trendsetterką – co prawda niechcący, ale jednak. Ale nie będę krytykować, ponieważ zdarza mi się taki look, nie ukrywam. Zwłaszcza w fazie cyklu „życie nie ma sensu, a moje zwłaszcza, i kamieni kupa” – w końcu ogląda mnie tylko pies, to po co marnować wodę i zanieczyszczać kulę ziemską detergentami.

Trochę zamiast tak zwanej magii świąt mamy w tym roku aurę rodem z Kill Billa – ale to dobrze. Pierwszy raz od wielu, wielu lat nie jestem przygnębiona i zdołowana.

PS. „1670” – są fajne teksty, są dłużyzny, są żarty przewidywalne ale są i zaskakujące – generalnie to pierwszy polski serial od NIE PAMIĘTAM KIEDY, który oglądam bez gęsiej skórki zażenowania. Ale jeśli chodzi o humor, to zostałam rozłożona na łopatki przez „Niebezpiecznych dżentelmenów”. Czapki z głów i mogę sypać kwiatki przed scenarzystą i reżyserem.

O GENETYCE I KULINARIACH

Dwunastego grudnia N. stwierdził, że zachowuję się zupełnie jak moja babcia. Bo jak się wchodziło do babci, to transmisja z Sejmu ryczała na cały regulator, a babcia siedziała w fotelu, robiła na drutach i używała słów niecenzuralnych. WSZYSTKO SIĘ ZGADZAŁO – z tym, że nie druty, a szydełko. Napisałam SMS-a do Zebry, bo to nasza wspólna babcia była, a ona na to, że u niej tego dnia IDENTYCZNIE – tylko babcia innych przekleństw używała, a my mamy swoje, autorskie. 

Dobrze, że już po wszystkim, bo długo bym nie pociągnęła na takich emocjach. Na co dzień mam niskie ciśnienie i mogłoby mi wywalić bezpieczniki. No i zamieniam się we własną babcię, o co nigdy bym się nie podejrzewała, bo babcia energiczna, towarzyska brunetka i na dodatek należała do partyzantki, a ja wprost przeciwnie. A jednak – co w chromosomach, to człowieka nie ominie.

Natomiast przez ostatnie kilka dni w okolicy zapanowała jakaś entuzjastyczna życzliwość, nawet tu i ówdzie słyszane były korki od szampana, tylko jeden sąsiad coś smutny chodził z nosem na kwintę. Już podejrzewaliśmy najgorsze, ale powód okazał się dość prozaiczny: otóż małżonka, przebywająca przez ostatnie trzy tygodnie w sanatorium, wróciła do domu. A tu człowiek już posmakował wolności i wiatru w żaglach, a w weekendy „wędził schab na święta” z kolegami (jeśli wiecie o co mi chodzi – mryg, mryg), i to wszystko się skończyło tak nagle. Teraz sąsiad dużo wzdycha i przebywa w garażu (dobrze, że nie ma mrozów).

Wczoraj trudny dzień od rana, ale zakończył się najlepiej jak tylko mógł: w jednej restauracji z obiadami były szare kluski. Uwielbiam szare kluski z twarogiem – jednak mam bardzo słowiański żołądek. Gdybym miała do wyboru homara i szare kluski z twarogiem – wybieram kluski (no, może przy krewetkach al ajillo bym się wahała i w końcu opędzlowała jedno i drugie). Podsumowując – dzień przyniósł same sukcesy, zarówno na płaszczyźnie międzynarodowej, jak i lokalnie gastronomicznej.

Podobno świetny seria na Netflixie rzucili i mam się nie przejmować, że polski, tylko dać mu szansę – „1670” się nazywa. A czytam bardzo niezłą książkę – też polską, „Wszystkojedność”. Spodobała mi się na tyle, że upolowałam w antykwariacie i zamówiłam sobie poprzednią książkę autora o wspaniałym tytule „Muszę kończyć, umieram”. Prawda, że zachęcający?

A ja muszę zrobić inwenturę, czy mam wszystko co potrzebne do wigilijnych potraw i nie będę musiała wypędzać po nocy małżonka po kakao do polewy, jak to się już zdarzało. Dobrze, że mamy prężnie funkcjonujący wiejski sklepik nieopodal (N. jest nim zachwycony, bo sklep jest wielkości kiosku Ruchu, a jest w nim WSZYSTKO – jak to możliwe, nie wiem, ale tak właśnie jest).

A Mangusta ma podwójny kieł w dolnej szczęce. Oczywiście, że panikuję w związku z tym.

O PSIEJ DIECIE I WYCHŁADZANIU

– Jaki ten piesek jest śliczny! – zakrzyknęła sąsiadka mojej ciotki na widok Mangusty. Mangusta akurat zwisała z okna samochodu i darła mordę na wszystko w zasięgu wzroku. 

Na końcu języka miałam „A chce pani pieska powąchać?” – ponieważ piesek, niewątpliwie śliczny, wziął i okrył ostatnio rarytas jakim są Kocie Gówna i podczas każdego spacerku po ogródku i okolicy usiłuje je spożyć. I czasem niestety jej się udaje. Ponieważ okoliczni sąsiedzi Mają Koty, co się sprowadza do tego, że te koty się włóczą gdzie chcą i wypróżniają gdzie chcą – u nas na ogródku też. Jestem pełna podziwu dla Mangusty, która potrafi spierdzielać przed nami w tempie rakiety SpaceX i jednocześnie w biegu żuć to świństwo. Szoruję jej później pysk z samozaparciem (smród straszliwy), a ona ma minę „Je ne regrette RIEN”.

Od pani doktor dostaliśmy bardzo śmierdzące pigułki z krowiego żwacza i drożdży, które niby mają pomóc na takie ciągoty (bo flora jelitowa). Jak nie pomogą, to będzie wychodziła NA SZNURKU i z gumką recepturką na pysku! Bo zwariuję. A koty jak dorwę, to rozszarpię.

Z innej beczki: słyszałam w radio, jak jeden pan opowiadał, że trzeba świadomie oddychać. Trzeba się w życiu zatrzymać, być uważnym, świadomie oddychać i wychładzać się. Jeśli chodzi o oddychanie – okej, pamiętam jeszcze ze szkoły muzycznej ćwiczenia na oddychanie przeponą (bo rozumiem, że o takie oddychanie chodzi?…). Na dodatek całkiem jest niezłe na czkawkę, oraz przyjmuję argument o lepszym dotlenieniu. Ale wychładzanie? Ten pan zaproponował, żeby na przykład teraz zimą, mróz jednocyfrowy, może nie od razu morsować w jeziorze, ale np. chodzić do sklepu po bułki w tiszercie. Otóż szanowny panie – ja się w życiu namarzłam, bo dojeżdżałam na studia i do pracy PKP i komunikacją miejską, i jakoś nie zauważyłam dobroczynnego wpływu zmarznięcia na organizm. Oprócz kurwicy, kiedy pociągi i tramwaje były poopóźniane (a były zimą prawie codziennie) i przeziębień. Więc bicz, pliz.

Czytam „Remainders of the Day” – trzecią część pamiętnika antykwariusza ze szkockiego miasta Wigtown. Trochę mu zazdroszczę, że ma piękny sklep z książkami w pięknym szkockim miasteczku, ale jednak nie, bądźmy realistami. Nie nadawałabym się do tej pracy (KLIENCI!). Ale jego książki uwielbiam.

No i tak. Jest mróz, leży śnieg, więc chyba WIADOMYM JEST, że nie mam dobrego humoru.

O ELEKTRYCZNOŚCI

Chodzę ostatnio taka naelektryzowana z wkurwienia (na PIS, choć może znalazłyby się jeszcze inne powody, ale głównie te żłoby i kołtuny z PIS oczywiście), że popsułam w gospodarstwie domowym czajnik elektryczny i lampkę nocną na dotyk. Lampki mi strasznie szkoda, chociaż N. je przerabia na zwykły włącznik (mieliśmy kilka i psuły się sukcesywnie, ta była ostatnia), ale to już nie takie wygodne. W nocy czy nad ranem wystarczało pacnąć, a teraz trzeba macać po kablu. Ale nie wyrzucę ładnego mosiężnego grzybka przecież.

Wiem, wiem – powinnam nosić uziemienie; obwiązać się drutem w pasie i ciągnąć koniec za sobą, jeśli jestem emocjonalnie przywiązana do drobnego AGD. A może lepiej łańcuchem. Żeby grzechotał złowieszczo. Tak, łańcuch to dobry pomysł.

Natomiast w ramach jedzenia dla duszy obejrzałam kilka odcinków z pierwszych sezonów ER. Alicia Florrick w pielęgniarskim wdzianku, jak zwykle szlachetna, sprawiedliwa i obowiązkowa (no i seksowna, oczywiście – ale tak dyskretnie, na marginesie albo wręcz w przypisach). George Clooney właściwie gra samego siebie, czyli głównie pije alkohol i śpi z kobietami na pęczki, dla potrzeb fabuły wcielając się w empatycznego pediatrę. Wspaniałe lata dziewięćdziesiąte, kiedy wszyscy nosili bardzo dziwne ciuchy, za to nikt nie był ostrzyknięty botoksem i wypełniaczami ani nie miał wytatuowanych brwi i ludzie byli po prostu ładni. A jak Clooney w lakierkach i smokingu brodził do pasa w zimnej wodzie, bo ratował chłopca od utonięcia, to o mało nie obcięłam sobie palca, krojąc cebulę. Muszę znaleźć ten odcinek, w którym Mark Greene wyciągał karalucha z ucha bezdomnemu. Nie ma już dziś takich seriali, nie ma. „Szpital Amsterdam” to jest jakieś nieporozumienie, a nie serial medyczny. 

Mangusta gubi zęby i przynosi mi na wymianę albo wrzuca do kapci. Chyba uważa, że jestem taką psią Wróżką Zębuszką i dostanie w zamian coś  fajnego do żucia (i dostaje, chociaż najbardziej by chciała pańciowego crocsa albo – excuse le mot –  ptasie gówno z ogródka).

Oraz od dwóch dni mamy zagadnienie – u sąsiada za płotem leży fioletowa piłka. Bardzo blisko, ale PO DRUGIEJ STRONIE. Od dwóch dni Mangusta przystaje w tym miejscu, wpatruje się w piłkę i trzęsie się z pożądania. Muszę z nią przeprowadzić poważną rozmowę na temat prawa własności – była gdzieś taka książka „Jak rozmawiać ze swoim psem o kapitalizmie”. A może chodziło o homoseksualizm?… To drugie nam się chwilowo nie przyda, chociaż kto wie. Jamniki są z natury ciekawe, otwarte i wszechstronne. Dziś na przykład zebrało się jej na studiowanie fizyki, a konkretnie elektryczności (próbuje spożyć zasilacz do komputera). 

O proszę – i wyszła klamra kompozycyjna: na początku elektryczność i na końcu też. 

O GUMOWEJ KACZCE I UPADKU CYWILIZACJI

A zatem.

Byłyśmy na pierwszym Mangusty groomingu, bo podobno trzeba wyskubać szczeniaczkowy włos, żeby mógł rosnąć dorosły. 

Mangusta była super dzielna, kiedy pani skubała ją przez półtorej godziny jak kaczkę. I zrobiło się śmiesznie, bo z kłębka kurzu spod szafy wyłonił się mały jamniczek! I przestała wyglądać jak gorylek, kiedy siada. Spoko, zaraz znowu zarośnie.

W każdym razie było miło, pani skubaczka ma akurat szczeniaki westa i opowiadała, jak im myje tyłki dwa razy dziennie.

– No widzisz, a ty narzekasz! – podsumowała Zebra.

Z tym, że ja absolutnie nie narzekam, tylko NIE NADĄŻAM. Z usuniętym zbędnym owłosieniem Mangusta ma teraz do setki mniej niż bolid Hamiltona i wchodzi w nadświetlną, zanim ja w ogóle zdążę założyć buty. 

Na dodatek jestem od kilku dni Kobietą z Piszczącą Kieszenią (to prawie jak Kobieta z Pieńkiem z Twin Peaks, nie?). Ponieważ jedyną metodą, żeby wyciągnąć Mangustę z krzaków przy płocie, okazała się gumowa piszcząca kaczuszka. W krzakach nie mam do niej dostępu i może coś zeżreć (na przykład jagody cisu, a ja dopiero co zamawiałam kremację i naprawdę chwilowo wystarczy), jak również znaleźć dziurę w siatce i wizytować sąsiada, który może sobie tego nie życzyć. Bo ludzie są różni po prostu. Już z jednej dziury ją wyciągnęłam za dupę, kiedy 3/4 Mangusty opuściło posesję – a kto wie, ile dziur tam jest; tej łasicy wystarczy lekko odgięta siatka.

A więc kiedy zamieszanie w krzakach się przedłuża – wkraczam ja, wyciągam z piszczącej kieszeni kaczkę i ją rzucam, Mangusta za nią biegnie i wszystko się kończy szczęśliwie. Bo już kilka razy prawie się popłakałam z bezsilności, zwłaszcza po ciemku nie ma siły, żeby ją znaleźć w tych krzakach. Muszę nabyć świecącą obrożę. Gumowa Kaczka bohaterem domowego ogniska! 

(Artykuł: Majtki dla psa z falbanką. Nasza cywilizacja musi upaść, nie widzę innego wyjścia). (Widziałam jeszcze z tej samej kategorii „Szampan dla psa lub kota”).

Jeśli chodzi o odmęty Internetu, to ostatnio z wypiekami oglądam filmiki a) z koreańskich stołówek (o matko, o matko jedyna – WSZYSTKO bym zjadła, może z wyjątkiem sałatki z surowej ośmiornicy, tylko dlaczego tak maleńko kimchi sobie nakładają? Jedną kosteczkę zaledwie?) oraz b) jak jedna pani przygotowuje posiłki dla swoich dzieci – ona ma 23 lata, a dzieci ma czwórkę. I jedzie te śniadania i lunche taśmowo, jak w małej stołówce. W komentarzach dwie frakcje: „Bless you, karmisz swoje dzieci domowym jedzeniem” oraz „Dlaczego dajesz dzieciom same przetworzone świństwa” – bo faktem jest, że większość produktów ma z paczek / puszek / słoików. Nie wiem dlaczego, ale wciąga mnie to bardziej, niż niejeden serial.

Totalnie nie mam pomysłu na prezent dla mojej siostrzenicy, która nagle i znienacka zrobiła się wczesną nastolatką i – jak to bywa z nastolatkami – jest TRUDNA. I już nie wystarczy sukieneczka z Desiguala z motylkiem albo cekinkami, cholera jasna. Po co te dzieci rosną, ja się pytam?

O PIERWSZYM ŚNIEGU I KALIMBIE

Spadł pierwszy śnieg Mangusty.

Początkowe wrażenie: niezachwycona. Toaleta odbyła się w garażu.

Ale później zainteresowała się tym białym, co leży – skakała jak miniantylopa oraz oczywiście – jadła śnieg. Ona WSZYSTKO zjada – albo przynajmniej próbuje. Tak więc w weekend jadła śnieg i próbowała zjeść sikorkę, które chyba właśnie przyleciały, bo w ogródku jest ich zatrzęsienie. Widziane psim okiem muszą wyglądać na bardzo smaczne, bo Mangusta je gania.

Nareszcie obejrzałam „Bodies” na Netflixie – całkiem zacne, lubię takie opowieści. Oczywiście nie byłabym sobą, gdybym się nie przypierdoliła do zakończenia – ale paradoksy podróży w czasie tak na mnie działają i nie ma w tym nic dziwnego. Saga o Terminatorze też mnie przyprawia o ból głowy. Przedyskutowawszy z Zuzanką – zgadzam się, że jeśli coś nas wciąga na tyle, żeby na głos dyskutować z telewizorem w czasie projekcji, to jest na plus i tego się trzymajmy.

(Chociaż pamiętam czasy, kiedy jeszcze odbiornik pokazywał program telewizyjny, a nie tylko serwisy streamingowe, i za każdym razem jak pokazywali Kurzajewskiego, to mnie szlag trafiał, głośno przeklinałam i chciałam rzucać w ekran czym popadnie, byle ciężkim i ogólnie wysadzić telewizję w powietrze. No ale wtedy byłam sporo młodsza, może to dlatego. Poza tym siła wyższa już go pokarała Kasią Cichopek.)

„Gad” z Benicio del Toro – przefantastyczny, nie pamiętam, kiedy ostatnio film kryminalny zrobił na mnie takie wrażenie. Chyba „Zodiak” miał podobny nastrój. Autor zdjęć i operatorzy zrobili wspaniałą robotę.

Natomiast biografia Mrożka, przez którą w końcu przebrnęłam – w wielu miejscach autorka (którą poważałam do tej pory) rzuca do czytelnika beztrosko „ale to już było tyle razy opisywane i w tylu publikacjach, że nie będziemy tego przedstawiać”. Serio? Nawet w kilku zdaniach? Ja wiem, że teraz modne są biografie z punktu widzenia autora, i co autor to pomysł, i jeden podmiot biografii może mieć dziewięć różnych żyć, jak kot, albo i więcej, a jak biograf się uprze, to z największej mamei zrobi Jamesa Bonda, ale ja widocznie jestem staromodna i lubię mieć wszystkie wątki w jednym miejscu. 

A w jednym sklepie w dziale „Akcesoria lifestyle” znajduje się „Instrument muzyczny kalimba”. Czyli teraz lajfstajlowo gra się na kalimbie? Matko Boska, jak ja nie nadążam za tym światem. Chociaż po przejrzeniu słów wytypowanych w konkursie na młodzieżowe słowo roku, to tak z połowę 25 lat temu używaliśmy na IRC.

Czy w związku z tym, że spadł śnieg, piec poczuł się niekochany i przestał grzać wodę użytkową? Ależ co za pytanie – to chyba OCZYWISTE, że coś musi odwalić, żebyśmy o nim nie zapomnieli.

O MUZYCE (TFU) RELAKSACYJNEJ

Właśnie wysłuchałam odcinka podcastu Agi Rojek, w którym mąż i ojciec rodziny wstał o piątej rano, zszedł do garażu po młotek i zatłukł nim żonę, następnie próbował zatłuc córkę, ale nie trafił, a na koniec nałykał się barbituranów i zszedł z tego łez padołu, zanim zdążyli go zapytać o powód. Srsly – mężczyźni i ich rozwiązywanie problemów. Z kolei N. też jest wielkim zwolennikiem wstawania bardzo wcześnie rano i nie wiem, czy się powinnam obawiać?… Chociaż ostatnio to Mangusta wstaje NAJPIERWSZA i budzi nas skakaniem po łbach.

Moje długoterminowe efekty covid mają się dobrze. Nadal prawie nie czuję zapachów – byłam u fryzjerki i ona mi podtykała pod nos różne rzeczy: miseczkę z rozjaśniaczem, odżywkę, szczotkę spryskaną płynem do dezynfekcji – NIC. Nada! No, może leciutki aromat odżywki, jakby z bardzo daleka. Ponieważ ona też przechodziła covid z utratą smaku, zgodziłyśmy się, że jedynym pozytywem w tym wszystkim jest brak łaknienia. Jak człowiekowi nie pachnie – to nie jest głodny, chyba że po całym dniu niejedzenia zaczynają latać mroczki przed oczami. A jak napiłam się wina, to ono było SŁONE. Słone. Matko jedyna.

I podobno za jakiś czas mi wróci smak, ale niekoniecznie taki jak wcześniej. Nie wiem, czy mnie to pociesza – a jak polubię grochówkę i ciasto z dużą ilością kremu albo rodzynki w serniku? To zupełnie jakby mi się tożsamość zmieniła. 

Nie wiem dlaczego, ale na fejsie wyświetlają mi się posty promocyjne, które ZDECYDOWANIE nie powinny mi się wyświetlać. Ostatni przykład – zaproszenie na lokalne wydarzenie, polegające na słuchaniu muzyki relaksacyjnej w towarzystwie gongów i mis tybetańskich. Nie wiem, czy jestem jedyną osobą, która na samo hasło „muzyka relaksacyjna” dostaje pulsującej żyły – czy jest nas więcej?… W każdym razie po minucie słuchania tego kociokwiku jedyne co miałabym ochotę zrobić z misą relaksacyjną, to założyć ją komuś (już ja wiem, komu – mam listę) na łeb i napieprzać metalowym młotkiem. 

Chociaż po wczorajszym posiedzeniu Sejmu jakby odrobinę złagodniałam (nie na tyle, żeby się rzucić na ajuwerdę i gongi relaksacyjne, oczywiście – ale lekko się rozluźniłam). I ogromne kudos za zdemontowanie tych obrzydliwych w wymowie barierek dookoła budynku. Osiem lat. Osiem lat, które nigdy nie odrosną – tyle, co podstawówka.

Z serii „co ty wiesz o prawdziwych problemach” – jedna pani napisała w komentarzu na fejsie, że ma czwórkę dzieci i każde lubi inny rodzaj makaronu. Kobita musi być MISTRZYNIĄ negocjacji i kompromisów, jak sądzę.

A Mangusta NIE BĘDZIE wychodziła na siusiu, jeśli pada deszcz – nie i już! Wyniesiona pod pachą i postawiona na trawniku wrzuca wsteczny i w trzy sekundy jest w domu. No to już wiem, co chcę na gwiazdkę – torbę końcówek do mopa.