Wróciłam z raju. Z RAJU! Wszystko, ale to wszystko było doskonałe – pogoda, woda w oceanie, jedzenie, krajobraz. Wszystko. Nawet kalima mi nie przeszkadzała (oj tam, po prostu trochę gorsza widoczność). Przez cały tydzień ANI RAZU nie bolała mnie głowa – nawet (ekhem) rano, po lekkiej balandze na mieście. Wychodziłam na miasto, zamiast kłaść się spać przed dwudziestą pierwszą! W SANDAŁKACH! Dobra, bo się popłaczę. Wspaniały tydzień.
To może tylko napomknę o ostatnim wieczorze, kiedy to wystroiłam się w piękną kolorową kieckę, przedefilowałam głównym deptakiem, po czym zasiadliśmy na pierwszym winie, jakoś tak zaczęłam skubać rękaw i nagle dotarło do mnie, że ZAŁOŻYŁAM SUKIENKĘ NA LEWĄ STRONĘ. I przeszłam w niej przez pół miasta. Od razu się oczywiście przebrałam w łazience, po czym dotarło do mnie, że niepotrzebnie się zdenerwowałam, bo wszyscy się gapią na mecz Barcelona – Celta. I koleżanki mnie pocieszyły zdalnie, że w sumie może, MOŻE gdybym szła tym deptakiem np. goła albo na rękach, albo goła ORAZ na rękach – to ktoś by zwrócił uwagę.
Zresztą – Kanary są pod tym względem cudowne, naprawdę nikt się na nikogo nie gapi. W życiu nie miałam stresu, żeby się rozebrać na plaży albo chodzić po mieście bez makijażu i czuć się dobrze (albo iść na obiad potargana, w piachu i soli prosto z plaży). Ludzie chodzą w czym i jak im wygodnie i #nikogo – wszyscy wrzucają na luz – i to bez środków farmakologicznych! (No dobra, tu i ówdzie czuć maryśkę, ale będę się upierała, że to jednak przez szeroko pojęte warunki klimatyczne, tak?).
Zakupiłam sobie pierwszego dnia spray przeciwsłoneczny z karotenem, bo obiecywał efekt ładnej opalenizny. Uhm, drugiego dnia po południu przejrzałam się w lustrze i wrzasnęłam, gdyż byłam koloru dyni. Co prawda dynie jesienią są bardzo na topie, ale no nie, JEDNAK NIE, ja jestem typ chłodne lato, nie do twarzy mi w ciepłych kolorach. Zapodałam zatem kolejny spray, tym razy z witaminą E i arbuzem. W efekcie jak tylko wlazłam do oceanu się wykąpać, to zlatywały się ryby i krążyły dookoła mnie. Przysięgam, ustawiały się w kółeczko i robiły sobie rybią karuzelę. Kiedyś miałam jeszcze lepszy hardkor, jak smarowałam się kokosowym Palmersem z połyskiem i dostały takiego amoku, że zaczęły mnie skubać pyszczkami – ten arbuzowy też dosyć im przypadł do gustu, ale przynajmniej bez gęboczynów. No nic, kąpałam się w towarzystwie ryb – lepsze to, niż być w kolorze dyni.
A później trzeba było wracać i wróciliśmy, nawet o czasie, i samolot wylądował i trzymali nas w zamkniętym, dusznym samolocie CZTERDZIEŚCI MINUT, bo czekaliśmy na SCHODY. Nie było czym oddychać, wszyscy się wachlowali ulotkami o bezpieczeństwie na pokładzie, dzieciary się darły jak obdzierane ze skóry, bo centralne lotnisko przez czterdzieści minut szukało schodów, którymi można wyjść z samolotu! W końcu przyjechały – chyba pożyczyli z lotniska w Katowicach. To jest takie cudowne w naszym kraju, ten poziom usług. Nie potrafią puścić pociągu o czasie albo podstawić schodów, ale koniecznie chcą budować CPK. Nie będę przeklinać tylko dlatego, że a) mam resztki dobrego nastroju i nie chcę go sobie popsuć, oraz b) zwykłe przekleństwa na obecnie rządzących się zdewaluowały, a nic nowego nie przyszło mi chwilowo do głowy. Ale spoko, wymyślę coś na dniach, jestem o to spokojna (przyszła podwyżka czynszów do wrześniowej podwyżki czynszów w związku z podwyżką kosztów ogrzewania z sieci miejskiej).
Od rana próbuję jakoś nadać strukturę chaosowi, który wydawało mi się że trzymałam za mordę, ale podczas tygodniowej nieobecności wymknął się spod kontroli i lekko rozpasał. Na razie zrobiłam dwa prania i zinwentaryzowałam pająki – są oba. Uff, bo już się martwiłam, że z braku towarzystwa przeprowadzą się do sąsiadów.