O PODŁADOWANIU BATERII

Wróciłam z raju. Z RAJU! Wszystko, ale to wszystko było doskonałe – pogoda, woda w oceanie, jedzenie, krajobraz. Wszystko. Nawet kalima mi nie przeszkadzała (oj tam, po prostu trochę gorsza widoczność). Przez cały tydzień ANI RAZU nie bolała mnie głowa – nawet (ekhem) rano, po lekkiej balandze na mieście. Wychodziłam na miasto, zamiast kłaść się spać przed dwudziestą pierwszą! W SANDAŁKACH! Dobra, bo się popłaczę. Wspaniały tydzień.

To może tylko napomknę o ostatnim wieczorze, kiedy to wystroiłam się w piękną kolorową kieckę, przedefilowałam głównym deptakiem, po czym zasiadliśmy na pierwszym winie, jakoś tak zaczęłam skubać rękaw i nagle dotarło do mnie, że ZAŁOŻYŁAM SUKIENKĘ NA LEWĄ STRONĘ. I przeszłam w niej przez pół miasta. Od razu się oczywiście przebrałam w łazience, po czym dotarło do mnie, że niepotrzebnie się zdenerwowałam, bo wszyscy się gapią na mecz Barcelona – Celta. I koleżanki mnie pocieszyły zdalnie, że w sumie może, MOŻE gdybym szła tym deptakiem np. goła albo na rękach, albo goła ORAZ na rękach – to ktoś by zwrócił uwagę. 

Zresztą – Kanary są pod tym względem cudowne, naprawdę nikt się na nikogo nie gapi. W życiu nie miałam stresu, żeby się rozebrać na plaży albo chodzić po mieście bez makijażu i czuć się dobrze (albo iść na obiad potargana, w piachu i soli prosto z plaży). Ludzie chodzą w czym i jak im wygodnie i #nikogo – wszyscy wrzucają na luz – i to bez środków farmakologicznych! (No dobra, tu i ówdzie czuć maryśkę, ale będę się upierała, że to jednak przez szeroko pojęte warunki klimatyczne, tak?).

Zakupiłam sobie pierwszego dnia spray przeciwsłoneczny z karotenem, bo obiecywał efekt ładnej opalenizny. Uhm, drugiego dnia po południu przejrzałam się w lustrze i wrzasnęłam, gdyż byłam koloru dyni. Co prawda dynie jesienią są bardzo na topie, ale no nie, JEDNAK NIE, ja jestem typ chłodne lato, nie do twarzy mi w ciepłych kolorach. Zapodałam zatem kolejny spray, tym razy z witaminą E i arbuzem. W efekcie jak tylko wlazłam do oceanu się wykąpać, to zlatywały się ryby i krążyły dookoła mnie. Przysięgam, ustawiały się w kółeczko i robiły sobie rybią karuzelę. Kiedyś miałam jeszcze lepszy hardkor, jak smarowałam się kokosowym Palmersem z połyskiem i dostały takiego amoku, że zaczęły mnie skubać pyszczkami – ten arbuzowy też dosyć im przypadł do gustu, ale przynajmniej bez gęboczynów. No nic, kąpałam się w towarzystwie ryb – lepsze to, niż być w kolorze dyni.

A później trzeba było wracać i wróciliśmy, nawet o czasie, i samolot wylądował i trzymali nas w zamkniętym, dusznym samolocie CZTERDZIEŚCI MINUT, bo czekaliśmy na SCHODY. Nie było czym oddychać, wszyscy się wachlowali ulotkami o bezpieczeństwie na pokładzie, dzieciary się darły jak obdzierane ze skóry, bo centralne lotnisko przez czterdzieści minut szukało schodów, którymi można wyjść z samolotu! W końcu przyjechały – chyba pożyczyli z lotniska w Katowicach. To jest takie cudowne w naszym kraju, ten poziom usług. Nie potrafią puścić pociągu o czasie albo podstawić schodów, ale koniecznie chcą budować CPK. Nie będę przeklinać tylko dlatego, że a) mam resztki dobrego nastroju i nie chcę go sobie popsuć, oraz b) zwykłe przekleństwa na obecnie rządzących się zdewaluowały, a nic nowego nie przyszło mi chwilowo do głowy. Ale spoko, wymyślę coś na dniach, jestem o to spokojna (przyszła podwyżka czynszów do wrześniowej podwyżki czynszów w związku z podwyżką kosztów ogrzewania z sieci miejskiej).

Od rana próbuję jakoś nadać strukturę chaosowi, który wydawało mi się że trzymałam za mordę, ale podczas tygodniowej nieobecności wymknął się spod kontroli i lekko rozpasał. Na razie zrobiłam dwa prania i zinwentaryzowałam pająki – są oba. Uff, bo już się martwiłam, że z braku towarzystwa przeprowadzą się do sąsiadów.

O POTRZEBIE REKUPERACJI

Mam chyba jakiś kryzys tożsamości, bo spodobały mi się w Calzedonii leginsy w panterkę. Co dalej, drogie Bravo?

Stan pająków na oknie kuchennym, na szczęście od zewnątrz: jeden krzyżak (oczywiście dostał na imię Ulrich) oraz jedna taka z okrągłym, wypukłym odwłokiem – więc nazywa się Grubasia. Lubię na nie patrzeć, jak siedzą w pajęczynie – trochę mniej, jak coś ZŁAPIĄ. Wtedy się robi nieco mniej miło, a bardziej makabrycznie. Jak mawiał Woody Allen – świat to jedna wielka restauracja, niestety. Raz Ulrich złapał ćmę, która kilka minut wcześniej siedziała na szybie i zdążyłam ją polubić. Bardzo nad tym ubolewałam, a na dodatek jeszcze N. mi wytykał, że ta przemoc dzieje się za moim przyzwoleniem. W sumie – trochę tak, bo nie pozwoliłam usunąć pajęczyn z okna. 

Sąsiedzi okoliczni rozpoczęli sezon grzewczy i jak powąchałam dziś dym, to obstawiam, że napalone było skunksami. 

Przez pogodę i to wszystko było mi ostatnio smutno i tak jakoś. Dramatycznie potrzebuję słońca.

PS. Eli Gold wpadł tylko na występy gościnne w jednym odcinku?… Ja chcę jeszcze!

O SZUKANIU OKULARÓW

No i NASA walnęła DART-em w asteroidę i odtrąbili sukces. Ponieważ jestem fatalistką i zawsze spodziewam się najgorszego, więc i tym razem mam obawy, czy można ot tak sobie pierdolnąć bezkarnie w asteroidę i nie nastąpi jakaś gwiezdna zemsta. Zobaczymy, kto się będzie śmiał ostatni (podpowiedź – na pewno nie dinozaury).

Jeśli ktoś się jeszcze zastanawia, co rządzi życiem – los, przypadek, siła wyższa – to chciałabym donieść, że moim życiem aktualnie rządzą FACECI OD PIECÓW. Wszystkie plany trzeba dostosować do FACETA OD PIECA i jego wąskiego okna czasowego, jakie jest w stanie nam poświęcić (nie za darmo oczywiście, o nie). Z jednym N. się zamknął w garażu w godzinach wieczornych, dostarczał mu gorącą wodę i chichotali jak para nastolatek, a na koniec tej szalonej przygody pokazali sobie w telefonach zdjęcia suk. Mam na myśli psy rasy żeńskiej. 

No i niestety złamałam się i zaczęłam oglądać najnowszy (podobno ostatni?) sezon „Good Fight”. chociaż miałam poczekać na wszystkie odcinki. Prawie za każdym razem, jak Diane się odzywa, to przechodzą mnie dreszcze, bo ona mówi DOKŁADNIE TO CO JA MYŚLĘ. Na przykład u Rogera Sterlinga w gabinecie: „Chyba mój świat wymknął się spod kontroli. Kiedyś wierzyłam w postęp. W to, że ludzie uczą się na błędach. Że może być lepiej”. Albo „Wszystko wydaje się tymczasowe. Wystarczy że mrugnę i wszystko zniknie” – nie wiem, skąd twórcy tego arcydzieła to wiedzą, ale chyba podsłuchali moje sny i myśli. Od jakiegoś czasu żyję, jakbym brodziła w głębokiej wodzie. Widocznie nie tylko ja – tylko nie wiem, czy jest się z czego cieszyć.

A horoskop któregoś dnia powiedział do mnie „Na dodatek Kosmos puści do ciebie oczko i stanie się coś miłego”. No więc, drogi Kosmosie – czekam, żebyś puścił do mnie oczko – tylko proszę, nie w rajstopach. A właśnie – szukałam okularów słonecznych, a znalazłam rajstopy w lamparta. Naprawdę nie mam pojęcia, co sobie myślałam kupując je. Widocznie jedna z moich licznych osobowości alternatywnych przejęła wtedy stery (ja i rajstopy w lamparta!). 

Czy ktoś mógłby powiedzieć coś fajnego i / lub pozytywnego?… 

PS. Dostałam na maila ofertę kalendarza adwentowego od Yves Rocher; koleżanka donosi, że w Action też już są kalendarze adwentowe – dla psów. Gdyby jeszcze miało mi co opadać, toby mi opadło.

O TYM, ŻE TRZEBA IŚĆ DALEJ

OK, zgodnie z popular demand punkt 9 zostaje niniejszym rozszerzony o koty.

No więc dobrze, trzeba się jakoś pozbierać i brnąć dalej. Cieszyć się, że mieścimy się w dżinsy i moda jest tej jesieni łaskawa, bo na topie są poncha. A nie ma jak fajne, ciepłe, włochate poncho. Chociaż poza ponchami to świat mnie niestety rozczarowuje – na przykład, kupiłam niebieski domestos, który okazał się ZIELONY. Albo – przez całe lato prognozy pogody zapowiadały długie lato w tym roku oraz BARDZO CIEPŁY WRZESIEŃ. I co? Gdzie on jest, ja się pytam? 

Jak swego czasu zauważył Churchill – „Wszystko zmierza ku katastrofie i upadkowi. Jestem zaciekawiony, przygotowany i zadowolony”. No, ja zdecydowanie nie jestem zadowolona – tak się składa, że niestety nie jestem Churchillem, nie dam rady wypić tyle whisky, co on. Ani przygotowana. Może trochę zaciekawiona, ale na zasadzie „Co te kurwy grube jeszcze wymyślą?” (na przykład – dziś od rana już dwa razy wyłączali prąd; jak nic testują na mnie nadchodzące realia; jestem o mały, bardzo mały kroczek od znalezienia w garażu naprawdę dużej siekiery i jak zazwyczaj nie jestem konfrontacyjna, tak tym razem chyba w końcu BĘDĘ).

Przeczytałam w internetach, że ślimaki potrafią przespać trzy lata duszkiem, jeśli pogoda im nie odpowiada. Czy ja mogę dokonać stosownego zgłoszenia ZAP – 3 na okoliczność zmiany danych osobowych, konkretnie – poczułam, że niniejszym większościowym udziałowcem mojej tożsamości zostały ślimaki. I chciałabym spać niezakłóconym snem, dopóki pogoda mi nie zacznie odpowiadać. Tylko żeby mi nikt w tym czasie nie zawracał dupy rachunkami, spisywaniem liczników, podatkami (które trzeba płacić co trzy dni, tyle ich się narobiło) – proszę mnie odhaczyć JAKO ŚLIMAKA i przyznać mi stosowne przywileje. I to szybciutko, bo coraz ohydniej się robi.

Śniło mi się, że jadłam pieczone kasztany i to był piękny sen.

O TYM, ŻE ZROBIŁAM LISTĘ

W związku z tym, że… Ech, no znowu jestem rok starsza. Nastrój mam od rana taki nieokreślony, wożę się na skali pomiędzy chandrą a lekką euforią, normalnie jakbym się nażarła solpadeiny z najlepszego rocznika. Nie wiem, co będzie dalej – pewnie się upiję (no bo w końcu co, kurczę blade). 

Ponieważ zauważyłam, że panie w moim wieku (!!!) mają przemyślenia i prawdy życiowe, które oznajmiają światu przy pomocy mediów społecznościowych, to ja też postanowiłam. Oto moja lista:

1. Lepiej kupić dżinsy o numer większe, niż ciasne.

2. Są imprezy warte kaca i niewarte kaca i w tym wieku już należy umieć je rozróżniać.

3. Czasem fajne rzeczy w życiu po prostu się zdarzają.

4. Wyrosłam z namawiania kogokolwiek do czegokolwiek.

5. Boli mnie łeb i kości, ale są pyszne proszeczki.

6. Czasem warto mieć sklerozę – na przykład, odkrywa się wtedy śliczne buty albo kiecki, o których zapomnieliśmy.

7. Z wiekiem zmienia się człowiekowi smak – śmiem twierdzić, że na lepsze.

8. Mam coraz więcej rzeczy w dupie, ale paradoksalnie lżej mi się z tym żyje.

9. Psy są najważniejsze. Kropka.

10. Świat jest piękniejszy, jeśli nosi się za słabe szkła kontaktowe.

11. Unikaj drażniących ubrań i ludzi.

12. O wiele lepiej się obeżreć, niż odchudzać.

No. To chwilowo tyle bym miała do powiedzenia. Gdyby ktoś miał jakieś przemyślenia związane z powyższymi albo na motywach albo kompletnie od czapy, ale chciałby się podzielić – zapraszam. A co dalej – to nie wiem, ale pomyślę o tym jutro.

O OCZEKIWANIU NA CYKLON PEGGY

Podsumowując dyskusję o porannych temperaturach – wszystkie zmarzłyśmy. Nie ma się co licytować – trzy, pięć czy siedem stopni. Efekt jest taki, że człowiekowi dupa marznie i ręce opadają, i to oczywiście z dnia na dzień – po upałach po trzydzieści kilka stopni musi być od razu przymrozek. Ten kraj jest NIENORMALNY – wszystko jest nienormalne; klimat, politycy, ortografia – WSZYSTKO. Nie wiem, jak można tu żyć i nie zwariować (dlatego nawet nie próbuję).

Natomiast chciałam sobie niezobowiązująco ponarzekać przed urodzinami – bo jak co roku mam przedurodzinowy dołeczek – że jestem stara, gruba, potargana, bolą mnie plecy, a moje życie nie ma sensu – ale oczywiście i to mi nie jest dane, bo przychodzi sobie Kanionek i cichutko, skromniutko – jak to ona – zgarnia wszystkie trzy miejsca na podium. Etam, na podium – zgarnia wszystkie miejsca w pierwszej dziesiątce. Po prostu rzuca mimochodem, że SZERSZEŃ JĄ UGRYZŁ W NOGĘ. Jezus Maria!… A to nie trzeba w takim wypadku obciąć nogi i wypalić żelazem?… A nie, to chyba po skorpionie (czy grzechotniku?).  W każdym razie – boję się szerszeni bardzo i jak dla mnie, to ugryzienie powinno kwalifikować do dożywotniej renty. 

Z gatunku – trochę mniej straszne, to czytam sobie na Reddicie opisy najdziwniejszych randek, jakie się ludziom przytrafiły. Najwięcej jest takich, co to byli umówieni przez Tindera i jej zdjęcia nie miały nic wspólnego z rzeczywistością; albo on przyszedł i przez trzy godziny nie odezwał się ani słowem – no takie dość oczywiste. Plus pijacy, narkomani, takie tam. Ale są prawdziwe perełki. Na przykład – jedna dziewczyna przyszła na randkę do kina z OGROMNYM pluszowym królikiem koloru niebieskiego, bo ona się czasem boi na filmach i potrzebuje emocjonalnego wsparcia (szli na komedię romantyczną). Ale najlepszy był koniec wieczoru, kiedy powiedziała chłopakowi, że może ją pocałować, ale pod warunkiem, że pocałuje też Pana Króliczka, żeby mu nie było przykro.

– I co, i co? Pocałowałeś królika? – dopytują się ludzie w komentarzach.

– OCZYWIŚCIE, ŻE POCAŁOWAŁEM KRÓLIKA – brzmiała odpowiedź. – Dziewczyna była naprawdę baaaardzo atrakcyjna. Chociaż pierdolnięta.

Drugi przypadek, który mi zapadł w pamięć, to randka w ciemno, na którą facet przyszedł w długim czarnym płaszczu, w kieszeni którego miał dildo. I wyjmował to dildo w miejscach publicznych – ale to jeszcze nic – bo prowadził z nim dialogi; udawał, że dildo mu odpowiada cienkim głosikiem. 

Bardzo mi dobrze z tym, że od dawna nie muszę już chodzić na randki – nie wiem, czy bym się odnalazła w dzisiejszych czasach. Pewnie nie. Ale kiedy jeszcze chadzałam, to chyba na żadnej randce nie przytrafiło mi się nic dziwnego ani zaskakującego. No, kilka razy mimochodem wspomniane, że skoro już tak nam się miło rozmawia, to on jest żonaty (ale żaden nie dodał, że żona na pewno mnie bardzo polubi – co za brak wychowania!). A tak, to nic – może dlatego, że u nas facetom ogólnie brakuje wyobraźni. 

Pająk w łazience znalazł się. Siedział na suszarce na pranie. W sumie to logiczne (wygodnie się czepia pajęczynę). 

PS. Bo jeszcze mam do Wszechświata kilka pytań, na razie trzy: Skąd przybyliśmy? Dokąd zmierzamy? Oraz – czy z brzóz musi lecieć TYLE tego gówna?…

O BYCIU MIŁYM DLA PAJĄKÓW

No i kilka dni temu boleśnie dotarło do mnie, że adijo, pomidory – lato zebrało swoje zabawki z piaskownicy, na pocieszenie zostawiło pająki i oddaliło się w kierunku zachodzącego słońca. Otóż wyszłam o szóstej rano z herbatą na taras – i gdyby to była kreskówka, to następny kadr pokazywałby mnie zastygniętą i obwieszoną soplami lodu, a zamarznięta herbata by mi wypadła z kubka. Albowiem na tarasie powitało mnie jakieś SIEDEM STOPNI – może jeszcze nie leci para z pyska, ale wystarczy, żeby człowieka unieruchomić. I odebrać radość życia, ech (a raczej te resztki entuzjazmu, jakie mimo wszystko jeszcze zostały).

A propos unieruchomić – pewnego pięknego poranka ból kręgosłupa postanowił zmienić coś w swoim życiu i wlazł mi w bark. Lewy bark. Obudziłam się z TAK CHOLERNIE bolącym barkiem, że nie mogłam oddychać, schylić się ani w zasadzie NIC. Oczywiście w Google wyszedł mi zawał i zaczęłam się zastanawiać, czy nie zrobić zawczasu testamentu ze spisem moich torebek, żeby nie było kłótni (bo buty weźmie Zebra, tylko ona ma taką małą stopę, jak ja). Ale ponieważ bardzo mnie bolał bark, to zrezygnowałam z tego pomysłu, a zresztą – niech się kłócą, zawsze to jakaś rozrywka. Jednak dni mijały, a ja o dziwo żyłam nadal, a każdego dnia bark bolał coraz mniej, więc chyba tym razem to nie był zawał, tylko znowu krzywo spałam, bo pies mi zabiera poduszkę. Zresztą  – podobno jak po czterdziestce człowiek wstaje rano i nic go nie boli, to znaczy, że nie żyje. Czyli po prostu wpisałam się w trend.

Co poza tym? Czytam „M*A*S*H” – książkę Richarda Hookera, na podstawie której powstało wiadomo, co. Czy jest lepsza niż film? Hm, jest bardzo specyficzna. Jeśli ktoś się spodziewa wyżyn literatury pięknej, no to… trudno. Ale jak ją czytam, to zrozumiałam, dlaczego film Altmana wygląda właśnie tak, a nie inaczej – nie umiem tego inaczej wytłumaczyć; chodzi mi o to, że bardzo wiernie oddał ducha książki, przełożył ten specyficzny styl pisania na obraz. Jednego nie mogę zdzierżyć – że Traper w książce to 60-kg pokurcz („- Na pewno nie masz trypra? Źle wyglądasz. – Wyleczyłem trypra. Jestem chudy, bo nie jem. – Dlaczego nie? – Odzwyczaiłem się. – Nie przejmuj się tym – powiedział Sokole Oko. – Każdemu się może zdarzyć – powiedział Duke.”) Dla mnie to zawsze będzie wysoki, barczysty Wayne Rogers. 

Pająk krzyżak, co udawał miłego i grzecznego i siedział w łazience w jednym miejscu i go obroniłam przed eksmisją – to właśnie PRZESTAŁ być taki miły i grzeczny i sobie gdzieś polazł, NIE WIADOMO GDZIE. I teraz się w łazience nerwowo rozglądam dookoła i baaardzo dokładanie oglądam ręczniki przed użyciem. I bądź tu człowieku miły dla pająków!…

O NIETRAFIONYM HOROSKOPIE

W horoskopie na dziś mam „energię i zapał do działania”. I GDZIE one są, ja się pytam? No – w horoskopie, bo nie u mnie. Energetycznie jestem na poziomie minus siedemnaście i winda jedzie w dół (a światła ledwo się żarzą).

Chociaż nie mogę się nie pochwalić, że PODJĘŁAM działanie – jak na mnie, to wręcz rewolucyjne. Plecy mnie już tak napierdalały, że złamałam wszystkie swoje zasady i postanowienia i puściłam sobie instruktaż couch potato yoga. Ośmiominutowy zestaw, do wykonywania w pozycji siedzącej na kanapie. Szło mi świetnie i już miałam pęknąć z dumy, kiedy to pani zapodała ćwiczenie pod tytułem „skłon do wyprostowanej nogi wyciągniętej do przodu”. Oczywiście – musiałam się poddać. NIE MA TAKIEJ MOŻLIWOŚCI, żebym zrobiła skłon do wyprostowanej nogi. Nie wiem, jak ludzie potrafią zmusić swój układ kostny, żeby się wyginał bardziej – mój tak nie działa. W ten oto sposób okazało się, że jestem formą życia niższą nawet od kanapowego kartofla (czyli czym? Kanapową pleśnią?…). A plecy mnie rypią nadal.

Natomiast przeczytałam kolejną już książkę z serii skandynawskiej prozy współczesnej i znowu trafiłam na motyw – jedna siostra przyjeżdża do drugiej do wakacyjnego domku na wybrzeżu i ma romans z jej mężem (partnerem, whatever). Nawet zastanawiałam się, czy ja już tego nie czytałam – ale nie, to była inna książka z tym samym wątkiem, chyba już trzecia czy czwarta! Czy przelatywanie mężów (partnerów) sióstr podczas wakacji na szwedzkim wybrzeżu jest szczególnie popularną dyscypliną? Bo nie wiem, co o tym myśleć. Kobiety czasem są zastanawiające (o facetach nawet nie chce mi się gadać).

O, inflacja wzrosła. Kto by się spodziewał (oprócz wszyscy logicznie myślący).

O TYM, ŻE ZBLIŻA SIĘ JESIENNY DÓŁ

No to dziś ostatni dzień upału, co uważam że to i dobrze, i źle. Dobrze dla Szczypawki – i chyba większości psów, tak myślę. W ogóle zwierząt, ptaki w te upały siedzą cicho, pochowane w krzakach, wieczorem dopiero przychodzą się napić (i umoczyć dupę w świeżo nalanej wodzie – ZA KAŻDYM RAZEM). A źle i smutno – bo już koniec lata, koniec klapeczek, opalania nóg na tarasie, chodzenia ubranym w zasadzie w chustkę do nosa i jedzenia pomidora na śniadanie, obiad i kolację. Od teraz już tylko coraz zimniej, ciemniej, skarpety, barchany, dresy, braki w dostawach prądu i gazu, a na koniec WSZYSCY UMRZEMY. Takie przesłanie bym miała na dziś dla świata (tak, już chwilami mi się włącza depresja przedurodzinowa, a w sklepach już same jesienne ciepłe łachy, co też NIE POMAGA).

Natomiast TYLU PAJĄKÓW co w tym roku – a większość to krzyżaki własnego chowu, poznaję po łapkach – to chyba nie było jeszcze w moich skromnych progach i poza nimi. N. nie nadąża wynosić w zakręcanym kubku po lodach z Lidla (bardzo praktyczny, a do wynoszenia pająków i innego robactwa – IDEALNY w zasadzie).

Jeszcze z wyjazdu, to przypomniało mi się – wszyscy zostali pogryzieni przez komary oprócz ja. Ani jeden, ANI JEDEN komar mnie nie użarł. Nie wiem co o tym myśleć. Najwyraźniej już całkiem skisłam na stare lata.

Jednego dnia mieliśmy rozmowę dotyczącą puszkowanych rybek, konkretnie szprotki kontra sardynki. I powiedziałam, że moim zdaniem sardynki mają dłuższą nutę głowy i dostało mi się, że pieprzę głupoty. A ja naprawdę tak uważam – chodzi mi o to, że szprotka może w pierwszym momencie ma wyraźniejszy smak, ale sardynka zostaje na dłużej w kubkach smakowych. No to jak to nazwać? Hę? 

W związku z powyższym kupiłam sobie torbę w Desigualu, bo dali mi kod zniżkowy. Tylko niech nikt nie mówi mojemu mężowi, chociaż w sumie nie wiem dlaczego, bo on sobie kupuje tysiąc czterysta osiemdziesiątą siódmą wędkę i w ogóle nie ma z tego powodu wyrzutów sumienia. No ale może wędki się zaliczają do środków produkcji, a kolejne torebki to rozpasanie i nadmierny konsumpcjonizm. No trudno, przecież jej nie odeślę, bo to by z kolei była nadprodukcja CO2. 

Uważam, że lato jest – było – stanowczo za krótkie.

O MAZURACH I RECENZJA

Na wakacjach byłam – cały tydzień na Mazurach i TYLKO RAZ PADAŁO! No – dwa razy, jeśli liczyć dzień wyjazdu. Nie wiem jak to skomentować w zasadzie. Chyba się starzeję. To znaczy – NA PEWNO się starzeję, ale na dodatek zepsuła się moja magiczna moc sprowadzania opadów atmosferycznych. Trochę mi smutno z tego powodu, ale tylko trochę – bo co się nabujałam w basenie na wielkim, nadmuchiwanym pawiu, to moje! A nie pamiętam, kiedy poprzednio miałam na sobie kostium kąpielowy na terenie ojczyzny; tylko na Kanarach odważałam się na takie wyuzdane ekstrawagancje. 

Owszem, mieliśmy przy domku basen, chociaż to może zbyt szumna nazwa dla takiej większej wanny. Ale dla mnie (z pawiem) wystarczyło. Kilka żab też było zadowolonych, chociaż jeden kolega (który nie lubi wspólnej kąpieli z żabami) nieco mniej. A poza tym luksus domku był z kategorii „Zenek Martyniuk”, jak to genialnie ujęła koleżanka. Na przykład – jak się człowiek kąpał w łazience na górze, to się lało z sufitu, za to na dole dla urozmaicenia była ogromna wanna z hydromasażem i zdechłą muchą na wyposażeniu. A jak się zakłada kryształowe żyrandole z fioletowych kwiatuszków w stylu boho, to jednak kurde WYPADAŁOBY z nich usunąć kurz i pajęczyny przynajmniej raz na kilka lat. 

A obok też mieliśmy luksus w postaci towarzystwa non – stop siedzącego w dżakuzi i puszczającego disco polo. Japierdolę, nie wiem dlaczego, ale jakoś nigdy nie trafiłam na ludzi, którzy by molestowali otoczenie Brahmsem z głośników. Albo smooth jazzem. To zawsze jest disco polo. W dodatku takie, że nie wiemy, jak wykonawcy się nie wstydzili tego śpiewać (śpiewać?…), a słuchacze – słuchać. No więc nie dość że się nie wstydzili, to jeszcze wszyscy dookoła musieli też, na przykład do trzeciej w nocy. I teraz zagadka – pomyślmy, dlaczego nie poważam ludzi gustujących w disco polo. 

Zwiedziliśmy dawny ołtarz ofiarny Jaćwingów i było to bardzo dziwne, źle oznakowane i niepokojące miejsce w lesie. Sam kamień jak kamień, ale pozawieszane na drzewach dookoła kokony z włóczki w stylu Blair Witch, czy też owinięte włóczką kamienie (o co chodzi z tą włóczką?) dodają jakiejś upiornej aury, na dodatek był upał i duszno, wcale bym się nie zdziwiła, jakbyśmy odkryli świeżą krew i flaki na kamieniu albo obok. 

A poza tym, to w czwartek już dostawałam gęsiej skóry jak tylko spojrzałam na wino, a w piątek strułam się babką ziemniaczaną – więc czas był najwyższy kończyć imprezę i oto wróciliśmy. Nadal jest upał i duszno, a rozmaite prognozy pogody obiecują burze i opady i nic, tak zwana dupa zbita. 

I przeczytałam recenzję najnowszego odcinka ekranizacji prozy pani Blanki Lipińskiej (nie wiem który to odcinek, bo nie śledzę, ale najnowszy): „Gdyby dialogi zastąpić odgłosami pierdów, a zamiast scen seksu bohaterowie obieraliby ziemniaki, to byłoby 2/10.” Ba – wtedy to niewykluczone, że nawet ja bym obejrzała!

PS. Pani Premier Finlandii – uwielbiam cię, dziewczyno!