No NARESZCIE. Nareszcie wyciągnęłam letnie kiecki i siedzimy ze Szczypawką na tarasie i chłoniemy witaminę D (przy czym ja co pięć minut muszę przesuwać jej leżak, żeby miała głowę w cieniu, bo Ziemia się obraca). Ptaszki śpiewają, miniaturowe goździki pachną (naprawdę się zdziwiłam, że goździki tak pachną! Te duże kwiaciarniane chyba nie mają takiego pięknego zapachu), natomiast sąsiad…
Natomiast sąsiad w niedzielę o szesnastej trzydzieści zabiera się za piłowanie płytek albo betonowej kostki, w każdym razie jazgot nieziemski plus pył. No cóż. I tak oglądam „Pohamuj entuzjazm” z napisami, więc nie przesadzajmy (uwielbiam ten serial, oglądam na zmianę z „Veep” – „-Senator już umarł? – Jeszcze nie, leży w szpitalu i wystają z niego te wszystkie rurki, wygląda jak dudy”).
A w ogóle to zjadłam prawdopodobnie przerośnięte szparagi. Zielone szparagi chyba nie powinny być takie GRUBE – białe owszem, ale zielone? Zawsze kupowaliśmy w pęczkach cienkie i wiotkie, a te niby kruche, niby nie zwiędnięte, ale jakoś mnie nie porwały smakiem. Zdecydowanie lepiej wypadły młode ziemniaczki, które ZAWSZE są pyszne i ZAWSZE można na nie liczyć. Żeby zepsuć ziemniaka w jakiejkolwiek postaci, to trzeba się nieźle napracować, a jednak niektórym knajpom się to udaje (żeby w kraju ziemniaka podawać frytki albo opiekane ziemniaczki z mrożonki, to naprawdę, naprawdę…).
A w Żyrardowie w długi weekend już dwa razy była strzelanina; coś mi się kojarzy, że w tej samej okolicy jakieś dziesięć lat temu obcięli jednemu panu rękę. Znaczy nie całą, tylko dłoń. Najgorsze, że czasem bywamy tam w piekarni i teraz nie wiem, czy nie powinnam zamiast w zwiewne sukienki boho zainwestować w kevlarowe kamizelki. I bądź tu człowieku dumny ze swojej małej ojczyzny.