Dear Diary, nie wiem, czy powinnam się do tego przyznawać, bo chyba mogą mnie aresztować?… Wracałam bowiem do domu samolotem z włączonym telefonem. JA. Ja, która zawsze pilnuję, żeby wszyscy wszystko wyłączyli już w taksówce na lotnisko. Byłam ŚWIĘCIE PRZEKONANA, że wyłączyłam telefon, siedząc przed bramką, ale sytuacja była trochę skomplikowana, wręcz napięta – N. w ostatniej chwili przed wsiadaniem dokądś poszedł, ja się wściekłam, że po cygara, on twierdził, że do łazienki… No w każdym razie trochę byłam zajęta wszczynaniem awantury i tak to wyszło. Wstyd mi strasznie. Niby nic się nie stało, ale tak mi średnio z tym. Sumienie mi obgryza kostki.
Rozsmarowujący upał w Madrycie trwał dwa dni, a później się ochłodziło i było bardzo, bardzo przyjemnie. Mój mąż jak zwykle zafundował wszystkim taką ścieżkę zdrowia, że przeszliśmy więcej kilometrów i zaliczyliśmy więcej zabytków, niż japońska wycieczka. I zjedliśmy tyle krewetek i ośmiornic, co dwie japońskie wycieczki.
Pojechaliśmy do Toledo, pociągiem (tak, takim samym, jak ten, co się wykoleił trzy dni wcześniej). Bardzo przyjemnie się jedzie, nie wiadomo kiedy człowiek wysiada i od razu na stacji wszystkich chętnych zgarnia autokar, który robi objazd dookoła Toledo (bo to trzeba zobaczyć, jest niesamowicie pięknie położone nad rzeką), a później wysadza towarzystwo w centrum miasta. Zwiedziliśmy muzeum El Greco – którego uwielbiam – a reszta dnia minęła na parkowaniu przed sklepami, w których panowie oglądali NOŻE. Toledo, przypominam, słynie ze stali, i liczba sklepów z nożami przekracza granice miłosierdzia, a na pewno damskiej cierpliwości (chociaż może nie powinnam narzekać, bo kupiłam sobie śliczny pierścionek – żmiję). Kupili sobie w końcu po nożu, wielkim i ostrym jak jasna cholera. Po czym w pociągu doszliśmy do wniosku, że musimy wejść jeszcze raz na chwilkę do Prado, tylko do sklepu przy muzeum, bo jest po drodze do hotelu, a nasi znajomi nie kupili sobie przewodnika poprzedniego dnia, a bardzo by chcieli.
No powiem państwu, że nie wiem, czy kiedykolwiek próbowało wejść do Prado, zupełnie swobodnie i na luzie, dwóch panów z półmetrowymi nożami. Tam na wejściu są bramki do prześwietlania toreb i pani, siedząca przed monitorem, podskoczyła tak około pod sufit. Musiało nam dobrze z oczu patrzeć, bo nie aresztowali nas ani nie obalili na podłogę taserami, tylko pozwolili zabrać te maczety z taśmy i oddać je po dobroci do szatni. Mam nadzieję, że obrośniemy tzw. legendą miejską.
Hiszpańska gospodarka powitała nas bardzo uprzejmie drugimi przecenami w sklepach, bardzo zacnymi. Odwdzięczyłyśmy się ze znajomą uprzejmym najazdem Hunów na kiecki w Sferze (wywiesili dziesiątki rodzajów cieniutkich, bawełnianych kiecek typu kaftan) oraz buty. Kupiłam sobie też wiktoriańską powieść „Lady Audley’s Secret”, bo nie dość, że ma zachęcający tytuł, to jeszcze na tylnej okładce napisali „plot involving bigamy, arson and murder”, więc nie mogłam tego tak po prostu zostawić na stojaku. I jak tu nie kochać wiktoriańskich powieści?…
W dodatku zadebiutowałam w prozie hiszpańskiej, ponieważ napisałam pierwszy w swoim zyciu list w tym języku. Do obsługi hotelu, która bardzo uprzejmie wstawiała nam do pokoju complimentary butle z wodą, co wieczór, strasznie wielkie. Ostatniego wieczoru wróciliśmy z miasta na lekutkiej bani i na widok tych butli lekko mnie poniosło, więc z pomocą N. wysmażyłam do nich karteczkę: „Muchas gracias senores pero no bebemos tanta agua. No somos camellos”.
Ani się człowiek obejrzał, a już był ostatni dzień i poszło się do Cervantesa, wytarmosić osiołka Sancho Pansy za ogon na pożegnanie i trzeba było wracać. Ech.
W domu, oczywiście, NATURALNIE, jak zwykle, wypłynęła mi na przywitanie fasolka szparagowa. Kiedy ja się nauczę, żeby NIE ZOS TA WIAĆ surowych warzyw w dwuznacznej sytuacji, wyjeżdżając, bo to się zawsze tak samo kończy?… Chyba, że to taki rys charakteru: Kobieta, Której Wypływają Warzywa Na Powitanie i nic się na to nie poradzi.
Ciepło, co?