O SOBOCIE Z DESEREM

 

Jaki ten świat będzie, kiedy te dzieci dorosną, to ja nie wiem i nie wiem, czy CHCĘ wiedzieć. Wczoraj wpadła Zebra z potomstwem i zanim w ogóle ktokolwiek się zorientował, to już miałam: a) urwane pół motyla solarnego, b) urwany dzwonek karpacki, c) zjedzonego dorsza. Drugie pół motyla nadal lata w kółko i wygląda to STRASZNIE. Jak w jakimś horrorze: “A na trawniku krążyło złowieszczo PÓŁ MOTYLA… Już wtedy sąsiedzi powinni zorientować się, gdzie znikają ich koty i ilu taksówkarzy jest zamurowanych we wnękach przy łazience”.

W dodatku Fuga zdenerwowała Szczypawkę, bo Szczypawka dostała od nas świńską nogę z resztkami hiszpańskiej szynki*, bardzo zgrabną, z raciczką i w ogóle, nie mieliśmy już na nią pomysłu, to daliśmy pieskowi, niech też ma coś z życia. Piesek obojętnie gnata z grzeczności obwąchał (gnat większy od niej) i niespecjalnie się nim interesował, DOPÓKI nie przyjechała Fuga. Wtedy okazało się oczywiście, że gnat jest obiektem najwyższego pożądania i wywiązała się polemika. Ponieważ chcieliśmy w spokoju spożyć Eton mess, a nie rozdzielać walczące suki i wieźć okrwawione strzępy do weterynarza, to Zebra wpadła na pomysł, żeby ustawić gnat w rogu tarasu: Szczypawka ma wtedy do pilnowania tylko jedną flankę i jest mniej nerwowa. W ten sposób powstał “świński kącik”, a śmietana 36 jest za tłusta do deserów, teraz już to wiem.

Oraz kolega Hiszpan powiedział, żeby ściągnąć na ajfona aplikację antykomarową. Zebra ściągnęła (ona wszystko ściąga**) i obie się skrzywiłyśmy, bo ta aplikacja okropnie hałasuje. A najlepsze było, że nikt poza nami dwiema tych dźwięków nie słyszał. Dziwne, bo nie były specjalnie wysokie.

* Identyczną jak ta, którą Carmen Maura zabiła męża u Almodovara.

** Dlaczego ja nie ściągam: ponieważ nigdy nie pamiętam mojego hasła do Apple i za każdym razem muszę sobie je zmieniać. W dodatku każą mi tam wybierać security questions i pamiętać answers. Te pytania są tak idiotyczne, a ja udzielam na nie tak idiotycznych odpowiedzi, że również nigdy ich nie pamiętam i tylko patrzeć, jak mnie wywalą z Apple. A najlepsze jest to, że nigdy nie zapomniałam żadnego hasła, tylko tego jednego nie jestem w stanie zapamiętać. FROJDOWSKIE TO.

O PSIE SYMFONICZNYM I KOLORZE CZŁOWIEKA

 

Sąsiad któryś okoliczny zaposiada psinę.

Ja tam nikomu przez płot nie zaglądam, niech sobie każdy ma co chce. Psy, koty, pieczarki, nietoperze, jeden ma lamy i osły – niech ma na zdrowie. Jeden indyki – jak się pokłócą, to na całą wieś słychać. No a ten sąsiad niedaleko mnie – psinę.

I pod wieczór, jak wraca z roboty, to ta psina go wita.

Każdy pies inaczej szczeka – wiadomo. Grubiej, cieniej, bardziej upierdliwie lub mniej. Ale psina tego sąsiada to jest po prostu mistrzostwo w swojej klasie. To nie jest szczekanie. To jest wrzask połączony z wyciem, połączony z ludzkim szlochem, przeplatany skomleniem i na to nałożone poddźwięki… Nie, tego się nie da opisać, i co wieczór taki koncert chcąc nie chcąc muszę odsłuchać. Może to nie psina jest, tylko jakiś zwyrodniały wilkołak, co się urodził z ogonem, trzymają go pod podłogą i wypuszczają pod wieczór, i on tak wtedy daje czadu. Albo nie wiem, może i PIES, ale ten pan się z nim dziwnie WITA jak wróci z tej roboty. Na przykład, trzy razy po nim przejeżdża samochodem. Albo zdziera z pleców kilka pasków skóry. Albo bierze za tylne nogi i rzuca na dach i czeka, aż spadnie. Albo i co gorszego mu robi, co to panience (nawet mężatej) nie przystoi się nawet domyślać. Taki to jest albowiem wrzask.

Wczoraj sobie siedziałam na tarasie i spokojnie wchłaniałam samoopalacz w oparach lekkiego smrodu, kiedy psina wystartowała. Zamyśliłam się akurat nieco i nie byłam przygotowana i tak mnie psi koncert zaskoczył, że przydzwoniłam kolanem w róg stołu, zobaczyłam gwiazdy, Pas Oriona, Galaktykę Andromedy i Syriusza z bliska. Żebym nie była taka leniwa i aspołeczna, to powinnam się wybrać z dyktafonem kiedyś i to nagrać. Sprzedałabym za gruby szmal jako gotową ścieżkę dźwiękową do thrillerow.

A zacieki na kostkach oczywiście, że mam. Ale przynajmniej na pierwszy rzut oka nie jestem taka trupiosina. To jest takie niesprawiedliwe z tym kolorem człowieka, N. na przykład ma bardzo przyjemny kolor i błyskawicznie się opala. A ja mam paletę barw pleśni z piwnicy. Ech.

 

O TYM, ŻE ODRADZAM KUNIE POWRÓT, CHOĆ NIBY SĄ W MODZIE

 

Kuna była w nocy. Wyraźnie słyszałam ŁUP! – o dach i szuranie dachówkami. Dalej chyba nie wlazła, bo nie ma jak, po wzmocnieniu linii obronnej Maginota, ale już się czai, już krąży. Ja lojalnie uprzedzam, że DRUGI RAZ takiego poniżenia NIE ZNIESĘ. Nie dość, że robotnicy z rusztowania mi mówili DZIEN DOBRY! – od 6 rano, kiedy to niezbyt kompletnie ubrana szłam myć zęby (i po kilku dniach miałam nerwicę, polegającą na poruszaniu się po domu pod namiotem z koca), to jeszcze pieniędzy poszło tyle, że mi słabo, jak przeliczam na buty. Albo kiecki. Albo pierścionki z brylantem (tych szczególnie mi wychodzi masakryczna liczba, bo kocham się w wyszukanej biżuterii do 35 zł sztuka).

A więc – ochrona gatunku czy nie – następnej kunie wyrwę nogi z dupy i zaczekam na obrońców przyrody, którzy przybiegną jej na odsiecz. Następnie powyrywam nogi z dupy obrońcom przyrody i każę załatać dach ponownie.

Jeśli komuś się wydawało, że nie może być już większych korków w Warszawie, ponieważ zamknięto już wszystko, co było możliwe do zamknięcia, to się mylił. Z okazji początku wakacji zamknięto kolejne drogi dojazdowe i to, co się dzieje w stolicy, to już nawet nie jest korek, tylko jeden wielki postój. Zarządowi Dróg Miejskich tez bym chętnie zaoferowała usługę w postaci wyrywania nóg z dupy, z tym, że to niemożliwe, ponieważ od kilku lat pracownicy tej instytucji udowadniają swoimi działaniami, że intelektualnie znajdują się na poziomie świeżo podzielonej ameby. A ameby przecież nie mają nóg do wyrywania, chyba, że niby. Nibynóżki i nibygłówki.

W Madrycie 38 stopni do końca tygodnia. I mogą sobie pójść na zimną cidrę. Ale im dooobrzeee!…

 

O PODPROWADZONYM DŁUGOPISIE

 

Humoru za dobrego po weekendzie nie mam, albowiem szwagier podprowadził mi długopis.

Nie jestem jakaś przesadnie skąpa, wieloma rzeczami mogę się podzielić. ALE JEŚLI CHODZI O ARTYKUŁY PIŚMIENNICZE, to jestem STRASZLIWIE terytorialna i nawet z własnym, rodzonym mężem potrafię się pokłócić o to, kto jest właścicielem i prawnym opiekunem długopisu. O notesy się nawet nie kłócę, tylko wszystkie zgarniam bez pytania. A szwagier mi beztrosko podprowadził długopis i uważa, że tak po prostu mu daruję, zapomnę, przeminie z wiatrem i w ogóle O CO CHODZI, przecież to tylko reklamówka z hotelu!… On jeszcze nie wie, co go czeka. Jak mi nie odda tego długopisu po dobroci, to nie ręczę za siebie, może być dość krwawo. Zrobię mu taką mechaniczną pomarańczę, że będzie miał mdłości na widok długopisów oraz zacznie pisać kredką świecową.

A drugi tom “Hyperiona” skończył się w dobrym momencie, jeszcze z pięćdziesiąt stron i nie dałabym rady, w dodatku i tak już miałam sen, w którym goniła mnie wielka, mechaniczna kombajno – żniwiarka, najeżona żelastwem, i płakała, że gdzieś jej zginęła maleńka córeczka. Dobry jest, naprawdę dobry, ale nie w ilości większej niż dwa tomy na raz. W dodatku autor należy do tych, którzy się znęcają nad bohaterami – chwilami aż za bardzo.

Następne tomy sobie poczekają, a teraz czytam “Śnieżka musi umrzeć”. Bardzo niezły niemiecki kryminał. Z niemieckimi kryminałami mam jeden problem – nie rozróżniam nazwisk bohaterów. Każde niemieckie nazwisko jest jak zamazana, szara plama w tekście i chwilami się gubię, muszę ich sobie jakoś kodować, ale poza tym – dobrze się czyta i nawet jeszcze nie jestem na sto procent pewna, kto zabił (str. 311 z 516).

Poza tym, nic mi się nie chce, ale to raczej standard, a nie jakieś novum.

 

PS. Ta “Rzeka” wygląda obiecująco, ale trochę się jej boję.