Przez te ostatnie deszcze pranie mi nie schnie oraz chleb pleśnieje. I oczy też mam ciągle wilgotne, trochę od pogody a trochę nie. Jak zwykle wyrocznia Madame Kanionek ma rację: Jak się kogoś kocha, to chujnia z grzybnią.
Ale jak się nie ma nikogo z ogonem do kochania, to też jest okropnie.
Robię sobie powtórkę z Marian Keyes o siostrach Walsh. Taki komfort dla duszy, poczytać o tych wariatkach, poza tym większość mam w języku language, co się liczy jako stymulacja mózgu (liczy się, prawda? Bo na samych podcastach o zbrodniach się daleko nie zajedzie i demencja w wieku 52 lat jak malowana).
Próbowałam czytać ambitną książkę o zaletach terapii pod tytułem „Grupa. Jak jeden terapeuta i kilkoro nieznajomych uratowali mi życie”, ale chyba nie trafiłam najlepiej z nastrojem, czy coś. W każdym razie ugrzęzłam na stronie 167 z wrażeniem, że chyba nie mam pojęcia, jak ta terapia ma działać i raczej bym się na nią nie zdecydowała. Co prawda nie mam takiego problemu, jak autorka / narratorka (głównie zaburzenia jedzenia – chyba żeby zaliczyć obżeranie się podczas wyjazdów do Hiszpanii), ale no naprawdę.
A N. z kolei pokochał kulinarne show i teraz oglądamy „Finał Table” na Netflixie i naprawdę, jestem pod wrażeniem. Głównie chodzi o to, że uczestnicy mają godzinę na to, żeby wymyślić, przygotować i zaserwować w cholerę skomplikowane dania, od podstaw. W GODZINĘ. I potrafią np. w tej godzinie upchnąć pieczenie chleba albo robienie kiełbasy (ze zmieleniem mięsa włącznie), podczas gdy ja przez godzinę wyrobiłabym się z jajecznicą. Bardzo smaczną oczywiście i z dodatkami, niemniej jednak.
W każdym razie – mam głęboki podziw i szacunek do uczestników i ich umięjętności, mimo, że serwują haute cuisine, która niezupełnie jest w moim guście, bo za dużo tam haute, a ja wolę jednak przewagę cuisine (no i ajmsory, ale pianki molekularne wyglądają dla mnie jak psie rzygi – bez wyjątku). Jestem zdecydowanie rodzajem konsumenta w stylu „porcja smażonych boquerones w malutkiej knajpie w drugiej linii od plaży”. Przy czym ostatnim razem w Hiszpanii pokłóciliśmy się (oczywiście!) z przyjacielem N. o smażone boquerones, bo ja wolę patroszone, a on z flakami. Dla mnie flaki i krew dają za dużo goryczki, a on twierdzi, że to jest właśnie TEN SMAK i wypatroszone są za suche i w ogóle. No więc prawdopodobnie w ogóle się nie znam na prawdziwych delikatesach i trudno.
Mam wrażenie, że gdzie się nie ruszę, to wpadam w pajęczynę (tak, w domu też). Z sypialni wieczorem wynoszę od 2 do 5 pająkow dziennie. Czyli – lato minęło.
Przytulcie ode mnie swoje kudłacze i futrzaki.