W niedzielę miałam naprawdę wypasioną migrenę. Full komplet – z aurą, orkiestrą symfoniczną i chyba nawet serwisem obiadowym na dwadzieścia cztery osoby. Zresztą – przy tej pogodzie to powinnam się cieszyć, że to TYLKO migrena, a nie po prostu czaszka mi eksplodowała, bo byłoby znacznie więcej sprzątania (chociaż w sumie – nie ja bym sprzątała, więc czym się przejmuję?).
A w poniedziałek walnęłam się w kolano. Ale jak! Od razu resztki migreny mi przeszły i wykluł się piękny, dorodny, szeroko rozlany siniak. Coś pięknego, akurat znowu idą upały i będzie jak znalazł do szortów, zwłaszcza dżinsowych. Fioletowy z niebieskim się bardzo dobrze komponuje.
„Motherland”, jak wszystkie rewelacyjne seriale, za szybko się skończył. Czwarty sezon „Killing Eve” też podobno ostatni. Dlaczego? DLACZEGO to już koniec Vilanelle i jej obłędnych ciuchów? Jak ja teraz będę żyła i skąd czerpała inspirację (do kolejnych morderstw)?… Ech.
A poza tym co? Japończycy piszą w poważnych gazetach, że idzie wielka recesja. Hiszpanie też piszą, że idzie recesja. Robi się trochę straszno – wolałabym, żeby się tym razem mylili. Koleżanka mi poleciła „Smutek i rozkosz” – bardzo, bardzo dobra książka. Tylko ostrzegam – zdecydowanie więcej smutku. Teraz czytam „Niespokojnych ludzi” – zacnie się zaczęło i rozwija; a w kolejce czeka „Billy Summers” Kinga. Wiem, wiem, sto lat za wszystkimi, ale lato jest, tak? Latem człowiek jest usprawiedliwiony.
A Szpilmanowa rąbnęła mi szydełko! No już wiecie co. A już miałam napisać, że taki spokój ostatnio, że chyba się wyprowadziła. No więc wszystko wskazuje na to, że nadal z nami mieszka.
Idę smarować kolano żelem z arniki.