O FAWORKACH I POGODZIE

Wspaniała pogoda ostatnimi dniami. Idealna do wymyślania sobie napisów na nagrobek. Jak to w styczniu – ledwo ciągnę i znikąd nadziei na nic, a Szczypawka ma sraczkę po tabletkach na serce – i bądź tu człowieku mądry (albo chociaż WYSPANY).

(Oczywiście, że mieliśmy na czym ugotować herbatę, chociaż wszystko w domu na prąd. Mój mąż – w odróżnieniu ode mnie – jest zawsze przewidujący i przygotowany i okazało się, że mamy gazową kuchenkę turystyczną i była herbata i jajecznica i ogólnie full wypas. Jedynym kataklizmem w jego życiu, z którym sobie nie do końca radzi, jestem JA).

Historia jest taka, że oglądamy „Faudę”, bo N. musi mieć AKCJĘ. On się łatwo rozprasza i koniecznie musi być dużo zamieszania, strzelanina i pościgi. Zebra mnie namawiała już od jakiegoś czasu – no to wrzuciłam na ruszt, tym bardziej, że „Homeland” bardzo lubię, to dam radę i „Faudę”.

No i faktycznie, serial jest bardzo dobry, tylko że… Po ekranie ganiają się te złodupce, a ja ich nie odróżniam. Problem jest taki, że ja mam lekutką ślepotę twarzy, a oni tam naprawdę wszyscy wyglądają JEDNAKOWO (z wyjątkiem Dorona, co mu się chwali). Gdyby się chociaż jakoś inaczej czesali! Ale nie, oczywiście NIE. I tak siedzę lekko zdezorientowana, a w dodatku co się nauczę któregoś odróżniać od pozostałych, to zaraz go wysadzają i – nomen omen – krew w piach.

N., ten zdrajca, przyniósł do domu pudełko faworków, bo panie w piekarni bardzo go namawiały, bo środki ze sprzedaży idą na jakiś szczytny cel. Oczywiście MÓJ szczytny cel pt. SCHUDNĄĆ w ogóle się nie liczy w obliczu argumentów pań z piekarni. Skończy się odchudzaniem przy pomocy tasiemca, bo wszystkie inne pomysły są torpedowane oraz nie zdają egzaminu (a propos – ZNOWU mi się śniło, że jutro matura, a ja nic nie umiem).

Na luty zapowiadają mrozy nawet poniżej minus dwudziestu. Nie no, jasne – jeszcze kopnijcie mnie w nerkę i wbijcie mi nóż w wątrobę, zapraszam, proszę się nie krępować.

PS. Znowu składałam prześcieradło z gumką i znowu wyszedł mumin – porady z jutuba sobie, a życie (i prześcieradła) sobie. No trudno, widocznie zdolności manualne z obszaru składania bielizny pościelowej nie zostały mi zesłane.

O ZNACZENIU RYTUAŁÓW

Przez dwa dni i jedną noc nie mieliśmy prądu, ponieważ spadł śnieg. W styczniu spadł ŚNIEG!

Shocking!

No dobra, niech będzie – spadło go sporo i był wilgotny i ciężki. Ale padał pięć godzin, a prądu nie mieliśmy godzin CZTERDZIEŚCI i już naprawdę intensywnie szukałam maczety i rzucałam przedmiotami w ściany, bo co mi zostało. Że nie dostałam wylewu, to lokalny cud – chociaż mogę dostać z opóźnieniem, reakcje na stres i wkurwienie bardzo często się pojawiają po jakimś czasie. 

Zebry jamniczki dostały wdzięczna ksywę „siostry Pierdolec” i od czasu do czasu dostaję od szwagra biuletyn, co tam u nich nowego. Ostatnio – zjadły 70 deko kiszonych ogórków (ale bez torby! Torba leżała na kanapie). Bardzo słusznie dziewczyny wykombinowały – kiszonki zimą są wskazane. Ja im się nie dziwię, że szukają urozmaicenia – gdybym codziennie miała w misce w kółko ten sam suchy granulat, to też bym szukała. Może niekoniecznie rozkładających się zwłok małych ptaszków i gryzoni… chociaż w sumie, taki kurczak z KFC to jest CZYM, hę? HĘ? No właśnie.

Czytam „Zelda i Scott Fitzgeraldowie” – dorwane w Tezeuszu za niecałe 11 żyli, a męczę już trzeci wieczór i jeszcze mi zostało. Bardzo dokładna i skrupulatna kronika małżeńska, ze szczególnym uwzględnieniem wszystkich przyjaciół i znajomych, z którymi Fitzgeraldowie balowali, wraz z ich (kolejnymi) małżonkami i biografiami. Chwilami się gubię w tym gąszczu, a prawie cały czas jestem wyczerpana samym opisem przyjęć i imprez – kiedyś to ludzie mieli zdrowie. Chociaż może właśnie niekoniecznie, w końcu Scott zmarł w wieku 44 lat. W każdym razie – bardzo interesująca książka, tylko jedna rzecz mnie wkurza: „flapper girl” jest przetłumaczona jako „podlotek”, co IMHO kompletnie nie pasuje. Dużo lepsze byłoby „chłopczyca”.

Jak się wam podoba lajfstajlowy trend, że teraz nic się nie robi po prostu, tylko są RYTUAŁY? Mycia włosów, na przykład. Pielęgnacji cery. „Rytuał poranny, który pozwoli ci dobrze rozpocząć dzień”. Ja na przykład miałam już dziś rytuał prania ręczników, robienia herbaty (z torebki, więc nie wiem, czy się liczy), karmienia jamnika, a przede mną rytuał robienia pomidorowej. Może faktycznie, jak się używa takiej terminologii, to się okazuje że TYLE się w naszym życiu dzieje. A my jesteśmy takie w ogóle. A nie tam, że umyłyśmy gębę tonikiem i wcisnęłyśmy guzik pralki. 

Natomiast niby kobieta – petarda wypuściła filmik, na którym tańczy z mopsami (!) w samej marynarce bez biustonosza, ale jakieś to takie… No sama nie wiem, nie ma tego ciężaru gatunkowego, co poprzednie występy. Tego jedynego w swoim rodzaju je ne sais quoi. Chyba czas się rozejrzeć za innym serialem z życia wyższych sfer.

O ZACHOWANIU U FRYZJERA

Tymczasem skończył się rajd Paryż – Dakar, co jest o tyle interesujące, że nie miałam świadomości, że się zaczął. Jakoś nikt tego ze mną nie uzgodnił i mi umknęło. 

Ale co kogo obchodzi jakiś RAJD – u fryzjera byłam! Znowu u nowego (nowej), ponieważ po poprzednim rozjaśnianiu miałam na głowie jajecznicę w paski i co spojrzałam w lustro, to popadałam w szezlong. Jestem wielką fanką jajecznicy, ale nie na głowie, na miły Bóg. No chyba że ktoś lubi i ma takie życzenie – ja osobiście pas. Fryzjerkę poleciła mi Zebra i wysyłała mi SMSy „NIe narób mi obciachu”, „Bądź grzeczna, żebyś mi miejscówki nie spaliła” i tym podobne. Nie wiem dlaczego, bo jak żyję, nie zrobiłam obciachu u fryzjera (w innych miejscach owszem, zdarza mi się, ale też nie jakoś nagminnie – nie wiem, dlaczego się czepiła). WIĘC POSZŁAM.

I zachowywałam się grzecznie i wyszło BARDZO ŁADNIE! Zero jajecznicy, elegancki odcień, odżywione włosy (czarny rozjaśniacz! No widziały panie?). Tylko następnego dnia obudziłam się z POTWORNYM bólem karku i zaczęłam kartkować w głowie wydarzenia z wczoraj i przypomniało mi się, dlaczego. Otóż, kiedy siedziałam z TYM WSZYSTKIM na łbie przy umywalce, to pani fryzjerka NAGLE włączyła fotelowy masaż. Ja nie wiem, dlaczego teraz koniecznie wszyscy muszą mieć fotele z masażem do mycia głowy, w każdym razie fotel zaczął dygotać, a ja przywaliłam z wrażenia szyją w kant umywalki. Masaż był ustawiony na dość intensywny tryb, trochę jak zagęszczarka do gruntu – ciekawe, czy zagęściło mi cellulit (z konsystencji rozłażącej się gąbki do, na przykład, porządnie ściętych zimnych nóżek; fajnie by było, nes pa?).

Skończyłam „Dziewczyny z tylnych ławek” – dziękuję za polecenie, warto było. Oczywiście na początku się poryczałam and all that jazz, pierwsze dwa odcinki dynamiczne, później trochę takie bardziej przegadane, ale i tak mi się podobał. No i teraz CO? Netflix poleca mi „Mścicielkę” – czytam opis i sama nie wiem, doprawdy. Odrażające sekrety miejscowej społeczności. Czy ja jestem gotowa na odrażające sekrety miejscowej społeczności? Austriackiej, dodajmy, żeby obraz był pełny.

(Koleżanka mówi, że niezłe sceny gadania z trupami na stole sekcyjnym).

Na razie kontynuuję romans z „Sekcją paranormalną”. Na trupy muszę nabrać apetytu. Oraz odrażające sekrety.

Na razie, standardowo, nie mam na nic siły oraz styczeń mnie wkurwia. Pogoda mnie wkurwia. Rachunki mnie wkurwiają. Czyli – nic nowego pod słońcem.

O PRZEŚCIERADŁACH Z GUMKĄ

Nie cierpię składać prześcieradeł z gumką. Nigdy mi nie wyjdzie równy prostopadłościan, tylko zawsze tobołek typu MUMIN. Takie coś, co pod pachą niesie zapłakana służąca, wyrzucona z porządnego XVI-wiecznego holenderskiego domu za uwodzenie cudzego męża. W ogóle podoba mi się teoria, że duchy – takie klasyczne – to ludzie, którzy zmarli akurat wtedy, kiedy próbowali złożyć prześcieradło z gumką. I tak wolę prześcieradła z gumką od zwykłych, ale co sobie poprzeklinam przy ich składaniu, to moje. Zawsze to jakaś adrenalina.

Nie mam siły ostatnio NAWET się wkurwiać (to znaczy – owszem, wkurwiam się, ale jakoś tak… na pół gwizdka z tłumikiem; to już nie to, co kiedyś). Doszłam do wniosku, że wyglądam jak skład opon i zakupiłam suplement diety „Slim Coffee”, bo pamiętam, że kiedyś to piłam i było fajne. NO WIĘC JUŻ NIE JEST – kiedyś to była zwykła rozpuszczalna kawa, nawet smaczna. A teraz – jakieś dziwne błotko, które nie jest przezroczyste, nie smakuje jak kawa, a pachnie SKOSZONĄ TRAWĄ. Bardzo, bardzo dziwny i zagadkowy produkt. W dodatku sprzedawany w sporej puszce, a proszek nie zajmuje chyba nawet połowy opakowania. NIe znoszę takiego dziadostwa. 

O, Netflix do mnie napisał: „ANNA! Dodaliśmy właśnie dokument, który może Ci się spodobać”. No dobra, otwieram maila. Tytuł rzeczonego dokumentu: „Autostopowicz z siekierą”. No czy ja wiem, czy ja wiem. Doceniam dobre chęci, ale chyba wolałabym coś bardziej wyrafinowanego, siekiera jest taka OCZYWISTA. Chociaż chwilami sama bym po nią sięgnęła, wiadomo.

Czytam opowiadania Cixin Liu (to ten od „Problemu trzech ciał” – całą trylogię uważam za wybitną) „Wędrująca Ziemia”. O matko, jaka jestem nimi zdołowana. Zagłada Ziemi, zagłada Ziemi, zagłada Ziemi… O, to się jakoś inaczej zaczyna – może jest jakaś nadzieja?… E, nie – nadal zagłada Ziemi. Jakby ktoś szukał czegoś bardziej optymistycznego, to polecam „Lekcje chemii” – bardzo ładna książka i pozytywna, chociaż oczywiście troszkę nierzeczywista. Ale za to z psem. No nic, skończę te opowiadania, skoro już zaczęłam, ale nie będzie to moja ulubiona książka – lubię mroczne opowieści, ale NIE DO TEGO STOPNIA. 

Apropos mroczne opowieści – przeczytałam artykuł o tym, że u pani Gessler w restauracji jest brudno (ze zdjęciami na dowód). Smacznie, ale brudno. Powiem szczerze, że gościłam u pani Gessler zaledwie kilka razy i to co jadłam raczej mi smakowało (acz bez fajerwerków i confetti), brudu nie widziałam, ale co mi u niej przeszkadza, to taki natłok dekoracji. Wszystko wszędzie – kosze, owoce, świeczniki, draperie, patery, kolumny jońsko – doryckie, cały festiwal drobnoustrojów i w każdym kącie COŚ. I nie ma siły, żeby te wszystkie rogi obfitości nie zbierały kurzu, a nie wierzę, że dzień w dzień ktoś to pierze, prasuje, czyści i odkłada na miejsce, musiałaby zatrudniać chyba batalion więźniów. I nie, nie jestem fanką knajp o wystroju sterylnego laboratorium, ale takich fantazyjnych pierdolników, żeby trzeba było przechodzić do stolika bokiem, żeby czegoś nie zrzucić, a jak się usiądzie, to coś człowieka smyra po szyi – TEŻ NIE. 

Bardzo mi się nic nie chce, Drogi Pamiętniku. Klasyczny styczniowy marazm i zgnilizna.

O TOŻSAMOŚCI NA POCZCIE

Informuję niniejszym, że już na dobre zakotwiczyłam w nowym roku, ponieważ musiałam odebrać polecony. Gdzie – jak wiadomo – trzeba się podpisać z datą. Nawet napisałam bez błędu, więc 2023 można uznać (w moim przypadku) za oficjalnie rozpoczęty, na co dowód znajduje się w placówce pocztowej.

Inna sprawa, że polecony przyszedł na moje nazwisko i adres, ale inne imię, więc odbyłam długą i szczerą rozmowę z panią w okienku. Prawie musiałam przysięgać na Biblię, że taka kobieta nie istnieje, a przynajmniej nie mieszka łeb w łeb za mną pod tym samym adresem, no ale nie było na poczcie Biblii (dziwne, prawda?). W sumie mogłyśmy wykorzystać przepisy siostry Anastazji, nie wiem, czemu na to nie wpadłam od razu. Ale tak to jest, że błyskotliwe rozwiązania przychodzą do głowy o te kilka godzin za późno (l’esprit de l’escalier, nieprawdaż).

N. twierdzi, że widział klucz dzikich gęsi przelatujący nad naszą chałupą i pyta mnie, co to za wróżba. Słyszałam, że jak gęś przejdzie po naszym grobie, to ma się dreszcze, ale o latających słowo ludowe nie wspominało. Ani chińskie przysłowia. 

Ja natomiast w ramach postanowień noworocznych zdecydowałam, że będę w tym roku wspierała trendy, których rozwój uważam za pożądany (tak, ściągnęłam z Connie Willis). Na przykład – bojkotowanie produktów z tłuszczem palmowym (nie zawsze się da – chyba nie ma ciasta francuskiego bez tego syfu i uważam, że to jest skandal). Czytanie książek. Mówienie „Dzień dobry” i „Dziękuję”. Ograniczenie spożycia mięsa. Wspieranie osób i organizacji, zajmujących się bezdomnymi psami. NO I OGRANICZENIE KONSUMPCJI DÓBR jako takich – chociaż to akurat nie jest proste, bo co ze wspieraniem gospodarki, zwłaszcza lokalnej i zagrożonej kryzysem? Hę? Takie to wszystko skomplikowane.

Na Netflixie wsiąkliśmy z N. w hiszpański serial „Samce Alfa”. Jest fajny, śmieszny, kolorowy, dynamiczny i ma ŚWIETNE teksty. Naprawdę znakomite – z zakresu relacji damsko – męskich. Dodatkowy plus – albo minus – to uliczki i knajpy w Madrycie, na widok których szarpie mnie tęsknota, ale co zrobić. Naprawdę bardzo, BARDZO relaksujący serial.

Strasznie dziś wieje od rana i przyszła styczniowa podwyżka czynszu. To się nazywa miło rozpocząć rok.

O TYM, ŻE DOSTAJĘ DZIWNE MAILE

Ogłaszam, że konkurs na najpopularniejsze świąteczne ciasto pozostaje nierozstrzygnięty, ponieważ próba statystyczna okazała się niezdyscyplinowana i rozpasana kulinarnie (wskazano odpowiedzi spoza zakresu, na przykład „ŚLEDŹ”). 

N. zakończył rok barwnie – jak to on. Pojechał na jakieś mega ważne spotkanie, po czym dzwoni do mnie, że w hotelu na śniadaniu była drużyna siatkarzy – przyszło pięciu chłopa jak dęby i ZJEDLI WSZYSTKIE JAJKA, jakie były w kuchni. Hotelowa gastronomia załamała ręce, bo nie mieli z czego zrobić jajecznicy dla pozostałych gości i reszty drużyny – no nie wiem, w dzisiejszych czasach nie mogli skoczyć po jajka do sklepu na rogu? Poza tym, w poradnikach z czasów PRL piszą, że można zastąpić jajko łyżką octu. To co, octu też nie mieli? Jacyś mało kreatywni są.

I dostałam arcyciekawego maila „Well Fitness WELCOME! Trenuj przez 3 miesiące za 59 zł/mies”. Od dawna dostaję mailing zupełnie do mnie niedopasowany, ale TAK niedopasowanego to jeszcze chyba nie było. W dodatku doczytałam, że to JA miałabym IM zapłacić te 59 zyli. Bardzo śmieszne. Bardzo.

Netflix dodał „Biały szum”, a koleżanka naraiła mi czeski film „Zabita na śmierć”, co to niby detektywistyczny, ale na śmiesznie. Jeśli o mnie chodzi, to czeskie filmy mogę WIADRAMI, więc bardzo chętnie.

Co do Sylwestra to obawiam się, że będę spała już o 18.30, bo ostatnio nie mam siły NA NIC. No ale kto obchodzi Sylwestra w grudniu – bez sensu, o wiele lepiej latem. Nes pa?

O ŚRUCIE NOCNEJ CISZY

(Kolęda taka, “Śrut nocnej ciszy”).

Oby Wasze pierogi się nie rozkleiły, kompot z suszu nie był za słodki, śledź – za słony, makowiec się nie kruszył, a Mikołaj dotarł ze wszystkimi prezentami.

I żeby nikt przy stole nikogo nie dźgnął widelcem z powodów polityczno – światopoglądowych.

I żeby się łańcuchy ani światełka choinkowe nie zaplątały, chociaż i tak się zawsze zaplączą, żeby człowiek NIE WIEM JAK je układał.

I w ogóle co sobie kto życzy.

Buzi w uszka (z grzybami).

PS. Jesteście team piernik czy team makowiec?

O TYM, CO TAM W GRUDNIU

I oto po raz kolejny dostałam od życia lekcję pod tytułem „Uważaj czego sobie życzysz, bo może się spełnić”. No więc życzyłam sobie schudnąć.

Ależ PROSZĘ BARDZO – powiedział Wszechświat i zesłał na mnie 48-godzinnego wirusa z gorączką 38 i pół stopnia (po pyralginie mniej; na jaki adres wysłać czekoladki z podziękowaniem za pyralginę?).

Nic nie jadłam przez ostatnie trzy dni i wyglądam naprawdę SZCZUPŁO. To znaczy – na twarzy jak szkielet, chociaż dupa nadal niestety obecna (na to by trzeba chyba miesiąca – przypomniał mi się reportaż o paniach przed ślubem chodzących z sondą w nosie, bo chciały się zmieścić w suknię ślubną, więc NIE JADŁY). Już niby lepiej, ale mam wrażenie jakbym się zeskrobywała łyżeczką z worka na zwłoki.

A kiedy byłam się w stanie podnieść i popełzłam na dół po ścianie, to okazało się co? Ano – mój mąż, NARESZCIE pozbawiony nadzoru, zamienił kuchnię w Komendę Główną Policji z elementami scenografii z Mad Maxa. I to nawet bez granatnika! Wystarczył mu garnek i kawałek wołowiny. Christ on a bike, faceci to naprawdę, NAPRAWDĘ jakieś BARDZO OBCE DNA przysłane na naszą planetę przez inteligentne kosmiczne ośmiornice, żeby eksperymentować na kobietach i sprawdzić, do jakich czynów jesteśmy zdolne. Ja na przykład wczoraj byłabym zdolna do morderstwa siekierą, ale nie miałam siły, zresztą nadal nie mam (może jak wypiję ten litorsal).

No i tyle u mnie chwilowo. Czuję się, jakby przejechały po mnie WSZYSTKIE pociągi z węglem, obiecanym przez ministra Sasina. Miałam dziś sprzątać, ale najwyraźniej Wszechświat nie chce. No to przecież nie będę się kłócić.

I tak sobie żyję w tym grudniu.

O RACHUNKACH I ZJAWISKACH PARANORMALNYCH

Powiadam Państwu, że w tym sezonie najlepsza rozrywka to otwieranie rachunków za prąd. Lepsze niż chińskie ciasteczko z wróżbą – NIGDY nie wiadomo, jaką tym razem wylosowaliśmy taryfę, czego będą dotyczyły opłaty stałe i ile wyszło w sumie. Że nie wspomnę o rachunkach za gaz – którego ceny podobno są ZAMROŻONE; moim zdaniem  – decydenci mają nader chujowe zamrażarki. Pewnie z tego samego źródełka, co respiratory.

Ale tak w ogóle to chciałam napisać o dwóch serialach i jednym dziwnym zjawisku. 

To może najpierw zjawisko – zawsze jak coś zwiedzamy z N., to podchodzi do mnie młody mężczyzna rasy azjatyckiej i prosi, żeby mu zrobić zdjęcie. No dobra, raz na plaży była to dziewczyna, ale zwykle – młody Azjata. Kompletnie nie mam pojęcia, o co w tym chodzi, bo zwykle są to miejsca, gdzie przewala się SPORA liczba ludzi i mogą poprosić każdego, na przykład kogoś zbliżonego wiekiem, a jednak proszą mnie. I zdarza się to NOTORYCZNIE – nie, że raz czy dwa. Teraz w Alicante też fotografowałam Japończyka na tle krajobrazu w średniowiecznym zamku (notabene – zwiedzanie średniowiecznych zamków na kacu – polecam każdemu, naprawdę nowa jakość w zakresie doświadczeń indywidualnych). I tak myślę – może mój anioł stróż jest młodym Azjatą i od czasu do czasu postanawia mi się pokazać, żebym się wreszcie OGARNĘŁA albo coś? Ale po co mu w takim razie zdjęcia? No nie wiem. Wszelkie teorie mile widziane.

Seriale to najpierw o „Wednesday”. Bardzo to było ładne. Garderobę Wednesday chętnie bym nosiła prawie całą (zresztą, moja specjalnie od niej nie odbiega – uwielbiam biało – czarne ubrania), co do dialogów – najlepsze były z Rączką, a zastrzeżeń prawie nie mam. No dobra, mogli zrobić potwora bardziej potwornego, bo wygląda jak pożyczony z planu „Beetlejuice”, a w międzyczasie technika poszła naprzód. No i Fred Amisen jako wujek Fester?… Nie ma mowy, w ogóle nie widziałam wujka Festera, tylko Freda Amisena. Tylko jedna scena mnie wkurwiła i uważam, że była niepotrzebna. Uwaga, spoiler: łowienie ryb granatem. No nie, proszę Państwa, NO NIE. Nie spodobało mi się. 

A drugi, to oczywiście przez Zuzankę, która mi uprzejmie doniosła, że Taika Waititi z Jermaine Clementem zrobili serial „Sekcja paranormalna” i jest do obejrzenia na HBO. Rzuciłam się na niego, jak na wszystko co tych dwóch psycholi wymyśliło – owszem, widać podobieństwa do „Co robimy w ukryciu”, ale w dobrym tego słowa znaczeniu. Prościutki pomysł – w nowozelandzkiej policji powstaje zespół, który ma się zajmować zjawiskami paranormalnymi. Oczywiście, już sam zespół jest wyjątkowo udany, a co dopiero zjawiska, z jakimi idzie im się mierzyć. Nie wiem dlaczego, ale seriale z antypodów mają szczególny klimat, który oczywiście bierze się z tego, że ludzie tam mają inne podejście do życia, jakieś takie bardziej pozytywne, i są po prostu BARDZIEJ WYLUZOWANI. I jak widzą wilkołaka, ducha czy UFO, to nadal są dość wyluzowani. Zdarzają się słabsze odcinki, ale na niektórych się płacze ze śmiechu od początku do końca, no i rozmowy policjantów. No po prostu – rozmowy policjantów najchętniej bym oprawiała w złote ramki i obwieszała nimi pomieszczenia, ku pokrzepieniu serc.

We wszystkich serwisach informacyjnych NAGŁÓWKI GROZY, ponieważ w weekend – uwaga – ma SPAŚĆ ŚNIEG i być minus dziewięć! W połowie grudnia! No KTO BY PRZYPUSZCZAŁ! Coś niesłychanego po prostu.

O TYM, ŻE ZNOWU PADAŁO

No więc kiedyś N. rozmawiał ze swoim kolegą – Hiszpanem z Alicante i tamten mu opowiadał, jaki to mają u siebie świetny klimat, zwłaszcza zimą, a przede wszystkim nie pada. Są dzieci, które już mają skończone trzy lata i jeszcze ani razu nie widziały deszczu!

No więc informuję, że WSZYSTKIE DZIECI w Alicante ZOBACZYŁY DESZCZ.

Dzieci, ich rodzice i dziadkowie, a także koty, psy i papugi. Wszyscy widzieli deszcz i mogli go sobie DOKŁADNIE POOGLĄDAĆ ze wszystkich stron, albowiem na nasze cztery dni pobytu, padało przez TRZY! No – nie cały czas. Ale też nie symbolicznie, tylko tak porządnie. Pan taksówkarz, który nas odwoził na lotnisko, cmokał i kręcił głową, jakie to panie dziejku niespotykane zjawiska pogodowe w tym roku i że tak tu w ogóle NIE BYWA.

Ja już nie mam siły tego wysłuchiwać, serio. Ani opowieści o nienormalnej pogodzie, ani deklaracji mojego męża, iż mnie udusi oburącz. Chciałabym się udać w jakieś sprawdzone miejsce, gdzie zdejmą ze mnie urok – z referencjami i gwarancją. Jeśli ktoś ma jakieś namiary, to bardzo uprzejmie bym prosiła. Bo zwariuję i trzeba mnie będzie owijać w mokre prześcieradła na koszt państwa, a państwo NAPRAWDĘ ma sporo wydatków i beze mnie.

Oczywiście było świetnie, jak to w Hiszpanii. Tam się człowiek nie ma czasu nudzić, bo cały czas się coś je, pije albo chodzi po mercado i ogląda dziwne rzeczy jadalne. Na deptaku wystawili OGROMNE figury Trzech Króli oraz Maryi i Józefa z dzieciątkiem, które jest w kolorze blond i całe miasto tam wieczorami chodzi robić zdjęcia. Stan posiadania powiększył mi się o 1 długopis (hotelowy) i wróciliśmy na łono zimnej ojczyzny. Jakby ktoś się wybierał do Alicante, to w tym i następnych tygodniach ma być PIĘKNA słoneczna pogoda i ponad 20 stopni (zaraz mnie coś trafi).

A w drodze powrotnej w samolocie N. się zajął liczeniem, kto ile razy idzie do toalety (jeden pan był sześć razy). A ja czytałam biografię Miriam Margolyes, którą kupiłam na lotnisku (dojechałam do studiów, jest nieźle).

Czyli teraz co? Zimno, szaro i czarna dupa z prezentami gwiazdkowymi. I zaczyna się histeria okołoświąteczna – „W czym najlepiej moczyć śledzie”. Chyba kiedyś gdzieś czytałam, że jedni państwo moczyli w bidecie. 

Dobrze, że przynajmniej mam „Wednesday” na pocieszenie. Catherine Zeta – Jones wygląda po prostu obłędnie – w ogóle serial jest wizualnie bardzo przyjemny, jak to u Burtona, ale Zeta – Jones zamiotła parkiet.

Nic mi się nie chce, Drogi Pamiętniku.

PS. Ale przynajmniej muszki owocówki gdzieś wywiało!