O ŚRUCIE NOCNEJ CISZY

(Kolęda taka, “Śrut nocnej ciszy”).

Oby Wasze pierogi się nie rozkleiły, kompot z suszu nie był za słodki, śledź – za słony, makowiec się nie kruszył, a Mikołaj dotarł ze wszystkimi prezentami.

I żeby nikt przy stole nikogo nie dźgnął widelcem z powodów polityczno – światopoglądowych.

I żeby się łańcuchy ani światełka choinkowe nie zaplątały, chociaż i tak się zawsze zaplączą, żeby człowiek NIE WIEM JAK je układał.

I w ogóle co sobie kto życzy.

Buzi w uszka (z grzybami).

PS. Jesteście team piernik czy team makowiec?

O TYM, CO TAM W GRUDNIU

I oto po raz kolejny dostałam od życia lekcję pod tytułem „Uważaj czego sobie życzysz, bo może się spełnić”. No więc życzyłam sobie schudnąć.

Ależ PROSZĘ BARDZO – powiedział Wszechświat i zesłał na mnie 48-godzinnego wirusa z gorączką 38 i pół stopnia (po pyralginie mniej; na jaki adres wysłać czekoladki z podziękowaniem za pyralginę?).

Nic nie jadłam przez ostatnie trzy dni i wyglądam naprawdę SZCZUPŁO. To znaczy – na twarzy jak szkielet, chociaż dupa nadal niestety obecna (na to by trzeba chyba miesiąca – przypomniał mi się reportaż o paniach przed ślubem chodzących z sondą w nosie, bo chciały się zmieścić w suknię ślubną, więc NIE JADŁY). Już niby lepiej, ale mam wrażenie jakbym się zeskrobywała łyżeczką z worka na zwłoki.

A kiedy byłam się w stanie podnieść i popełzłam na dół po ścianie, to okazało się co? Ano – mój mąż, NARESZCIE pozbawiony nadzoru, zamienił kuchnię w Komendę Główną Policji z elementami scenografii z Mad Maxa. I to nawet bez granatnika! Wystarczył mu garnek i kawałek wołowiny. Christ on a bike, faceci to naprawdę, NAPRAWDĘ jakieś BARDZO OBCE DNA przysłane na naszą planetę przez inteligentne kosmiczne ośmiornice, żeby eksperymentować na kobietach i sprawdzić, do jakich czynów jesteśmy zdolne. Ja na przykład wczoraj byłabym zdolna do morderstwa siekierą, ale nie miałam siły, zresztą nadal nie mam (może jak wypiję ten litorsal).

No i tyle u mnie chwilowo. Czuję się, jakby przejechały po mnie WSZYSTKIE pociągi z węglem, obiecanym przez ministra Sasina. Miałam dziś sprzątać, ale najwyraźniej Wszechświat nie chce. No to przecież nie będę się kłócić.

I tak sobie żyję w tym grudniu.

O RACHUNKACH I ZJAWISKACH PARANORMALNYCH

Powiadam Państwu, że w tym sezonie najlepsza rozrywka to otwieranie rachunków za prąd. Lepsze niż chińskie ciasteczko z wróżbą – NIGDY nie wiadomo, jaką tym razem wylosowaliśmy taryfę, czego będą dotyczyły opłaty stałe i ile wyszło w sumie. Że nie wspomnę o rachunkach za gaz – którego ceny podobno są ZAMROŻONE; moim zdaniem  – decydenci mają nader chujowe zamrażarki. Pewnie z tego samego źródełka, co respiratory.

Ale tak w ogóle to chciałam napisać o dwóch serialach i jednym dziwnym zjawisku. 

To może najpierw zjawisko – zawsze jak coś zwiedzamy z N., to podchodzi do mnie młody mężczyzna rasy azjatyckiej i prosi, żeby mu zrobić zdjęcie. No dobra, raz na plaży była to dziewczyna, ale zwykle – młody Azjata. Kompletnie nie mam pojęcia, o co w tym chodzi, bo zwykle są to miejsca, gdzie przewala się SPORA liczba ludzi i mogą poprosić każdego, na przykład kogoś zbliżonego wiekiem, a jednak proszą mnie. I zdarza się to NOTORYCZNIE – nie, że raz czy dwa. Teraz w Alicante też fotografowałam Japończyka na tle krajobrazu w średniowiecznym zamku (notabene – zwiedzanie średniowiecznych zamków na kacu – polecam każdemu, naprawdę nowa jakość w zakresie doświadczeń indywidualnych). I tak myślę – może mój anioł stróż jest młodym Azjatą i od czasu do czasu postanawia mi się pokazać, żebym się wreszcie OGARNĘŁA albo coś? Ale po co mu w takim razie zdjęcia? No nie wiem. Wszelkie teorie mile widziane.

Seriale to najpierw o „Wednesday”. Bardzo to było ładne. Garderobę Wednesday chętnie bym nosiła prawie całą (zresztą, moja specjalnie od niej nie odbiega – uwielbiam biało – czarne ubrania), co do dialogów – najlepsze były z Rączką, a zastrzeżeń prawie nie mam. No dobra, mogli zrobić potwora bardziej potwornego, bo wygląda jak pożyczony z planu „Beetlejuice”, a w międzyczasie technika poszła naprzód. No i Fred Amisen jako wujek Fester?… Nie ma mowy, w ogóle nie widziałam wujka Festera, tylko Freda Amisena. Tylko jedna scena mnie wkurwiła i uważam, że była niepotrzebna. Uwaga, spoiler: łowienie ryb granatem. No nie, proszę Państwa, NO NIE. Nie spodobało mi się. 

A drugi, to oczywiście przez Zuzankę, która mi uprzejmie doniosła, że Taika Waititi z Jermaine Clementem zrobili serial „Sekcja paranormalna” i jest do obejrzenia na HBO. Rzuciłam się na niego, jak na wszystko co tych dwóch psycholi wymyśliło – owszem, widać podobieństwa do „Co robimy w ukryciu”, ale w dobrym tego słowa znaczeniu. Prościutki pomysł – w nowozelandzkiej policji powstaje zespół, który ma się zajmować zjawiskami paranormalnymi. Oczywiście, już sam zespół jest wyjątkowo udany, a co dopiero zjawiska, z jakimi idzie im się mierzyć. Nie wiem dlaczego, ale seriale z antypodów mają szczególny klimat, który oczywiście bierze się z tego, że ludzie tam mają inne podejście do życia, jakieś takie bardziej pozytywne, i są po prostu BARDZIEJ WYLUZOWANI. I jak widzą wilkołaka, ducha czy UFO, to nadal są dość wyluzowani. Zdarzają się słabsze odcinki, ale na niektórych się płacze ze śmiechu od początku do końca, no i rozmowy policjantów. No po prostu – rozmowy policjantów najchętniej bym oprawiała w złote ramki i obwieszała nimi pomieszczenia, ku pokrzepieniu serc.

We wszystkich serwisach informacyjnych NAGŁÓWKI GROZY, ponieważ w weekend – uwaga – ma SPAŚĆ ŚNIEG i być minus dziewięć! W połowie grudnia! No KTO BY PRZYPUSZCZAŁ! Coś niesłychanego po prostu.

O TYM, ŻE ZNOWU PADAŁO

No więc kiedyś N. rozmawiał ze swoim kolegą – Hiszpanem z Alicante i tamten mu opowiadał, jaki to mają u siebie świetny klimat, zwłaszcza zimą, a przede wszystkim nie pada. Są dzieci, które już mają skończone trzy lata i jeszcze ani razu nie widziały deszczu!

No więc informuję, że WSZYSTKIE DZIECI w Alicante ZOBACZYŁY DESZCZ.

Dzieci, ich rodzice i dziadkowie, a także koty, psy i papugi. Wszyscy widzieli deszcz i mogli go sobie DOKŁADNIE POOGLĄDAĆ ze wszystkich stron, albowiem na nasze cztery dni pobytu, padało przez TRZY! No – nie cały czas. Ale też nie symbolicznie, tylko tak porządnie. Pan taksówkarz, który nas odwoził na lotnisko, cmokał i kręcił głową, jakie to panie dziejku niespotykane zjawiska pogodowe w tym roku i że tak tu w ogóle NIE BYWA.

Ja już nie mam siły tego wysłuchiwać, serio. Ani opowieści o nienormalnej pogodzie, ani deklaracji mojego męża, iż mnie udusi oburącz. Chciałabym się udać w jakieś sprawdzone miejsce, gdzie zdejmą ze mnie urok – z referencjami i gwarancją. Jeśli ktoś ma jakieś namiary, to bardzo uprzejmie bym prosiła. Bo zwariuję i trzeba mnie będzie owijać w mokre prześcieradła na koszt państwa, a państwo NAPRAWDĘ ma sporo wydatków i beze mnie.

Oczywiście było świetnie, jak to w Hiszpanii. Tam się człowiek nie ma czasu nudzić, bo cały czas się coś je, pije albo chodzi po mercado i ogląda dziwne rzeczy jadalne. Na deptaku wystawili OGROMNE figury Trzech Króli oraz Maryi i Józefa z dzieciątkiem, które jest w kolorze blond i całe miasto tam wieczorami chodzi robić zdjęcia. Stan posiadania powiększył mi się o 1 długopis (hotelowy) i wróciliśmy na łono zimnej ojczyzny. Jakby ktoś się wybierał do Alicante, to w tym i następnych tygodniach ma być PIĘKNA słoneczna pogoda i ponad 20 stopni (zaraz mnie coś trafi).

A w drodze powrotnej w samolocie N. się zajął liczeniem, kto ile razy idzie do toalety (jeden pan był sześć razy). A ja czytałam biografię Miriam Margolyes, którą kupiłam na lotnisku (dojechałam do studiów, jest nieźle).

Czyli teraz co? Zimno, szaro i czarna dupa z prezentami gwiazdkowymi. I zaczyna się histeria okołoświąteczna – „W czym najlepiej moczyć śledzie”. Chyba kiedyś gdzieś czytałam, że jedni państwo moczyli w bidecie. 

Dobrze, że przynajmniej mam „Wednesday” na pocieszenie. Catherine Zeta – Jones wygląda po prostu obłędnie – w ogóle serial jest wizualnie bardzo przyjemny, jak to u Burtona, ale Zeta – Jones zamiotła parkiet.

Nic mi się nie chce, Drogi Pamiętniku.

PS. Ale przynajmniej muszki owocówki gdzieś wywiało!

O SNOOPYM I SERIALACH

Powitajmy sezon popękanej skóry na rękach – ledwo przez kilka dni było na minusie, i to niewiele, a ja już mam łapy jak stary krokodyl. Na dodatek Wszechświat, chyba żeby mnie ukarać za narzekactwo – w sensie, żebym nareszcie miała na co narzekać – zesłał plagę muszek owocówek. OBŁOK MAGELLANA złożony z muszek owocówek. Gdyby ktoś miał pomysł, jak ich się pozbyć w pokojowy sposób, to chętnie wysłucham. Na razie stawiam słoiczki z wodą z octem, ale niechętnie, bo dosyć już tej przemocy na świecie; z drugiej strony – muszki owocówki w herbacie i na pieczywie to już jest przekroczenie pewnej granicy. No i tak się miotam.

Z dobrych wiadomości: Snoopy poleciał dookoła Księżyca w misji Artemis 1 jako zero gravity indicator – SpaceX woził w tym celu cekinowego dinozaura. To miło, tym bardziej, że w H&M są śliczne bluzy ze Snoopym, a w Intimissimi piżamy. Oczywiście, NIC NIE SUGERUJĘ, tylko po prostu zamieszczam taką informację – tym bardziej, że zbliża się Gwiazdka, a Snoopy jest BARDZO Gwiazdkowy. Wielogwiazdkowy, lepszy od koniaku czy tokaju – w końcu poleciał do gwiazd, a koniak nie! (No chyba, że o czymś nie wiem).

Po raz kolejny okazało się, że BARDZO opłaca się mieć sklerozę. Na przykład – sprzątałam jedną szafkę i znalazłam śliczne sweterki, jeden nawet z metką! Puchaty, z alpaką w składzie i we wzór cable knit. Ile tam przeleżał, zapomniany – Buka raczy wiedzieć. A w innej szafce odkryłam przepiękny pisak pędzelkowy Kuretake, który mi N. przywiózł z Japonii, a ja go oczywiście włożyłam do szafki, żeby nie zgubić. No i nie zgubiłam! 

Moje koleżanki zachwycone, że rzucili „BIały lotos”, drugi sezon, a ja obejrzałam pierwszy sezon i nie rozumiem, gdzie ta błyskotliwa satyra. Wszyscy są owszem, wkurwiający, ale poza tym zupełnie przeciętni i bez polotu. Za to trzeci sezon „Już nie żyjesz”, na który czekałam z utęsknieniem… zaczęłam oglądać, ale wyłączyłam. Po Christinie widać prawdziwą chorobę i naprawdę, dodatkowe wpierdolenie raka do akcji nie jest fair wobec widza, tym bardziej w listopadzie. Nie jest. Nie dam rady tego pociągnąć.

Natomiast serial z kobietą – petardą w roli głównej, rozgrywający się w czasie rzeczywistym, ma chyba zakontraktowanych kilka sezonów do przodu, bo rozwija się bardzo dynamicznie. Owszem, mam chwilami refleksję #cojaczytam oraz #mojeoczy, ale… No. 

O TYM, ŻE MI WSTYD

A więc, Drogi Pamiętniku, po pierwsze – urwałam taśmę od żaluzji. To znaczy ona już dawno się wytarła w jednym miejscu, ale to MOJE pociągnięcie spowodowało kolaps funkcji falowej. A po drugie chciałam zauważyć, że słomka ptysiowa TO DZIEŁO SZATANA. Człowiek się poczęstuje jedną, a za chwilę pół opakowania zjedzone nie wiadomo kiedy! No coś okropnego.

„The Crown” nowego jeszcze nie zaczęłam, ponieważ na HBO wsiąkłam w zupełnie niereklamowany serial „Miasto na wzgórzu” z Kevinem Baconem, którego uwielbiam, i on jest prześwietny. Stylizowany na lata 90-te, ale jakoś tak nie całkiem, bo niby te ciuchy i fryzury były wtedy okropne, a jednak panie wyglądają bardzo dobrze. I klimat taki dość noir, więc mimo że wojny gangów, które zazwyczaj mało mnie ruszają, to oderwać się nie mogę. Królowa stoi chwilowo w kolejce, za co bardzo przepraszam, ale mam tylko jedną parę oczu (a mogłam się urodzić pająkiem). 

Natomiast chciałam się przyznać do czegoś bardzo, BARDZO okropnego i sama nie wiem, bo aż się wstydzę, ale to moja najnowsza guilty pleasure. Wiem, że źle robię, ale nie mogę się powstrzymać – to jest tak jak się kiedyś miało strupa na kolanie i mama mówiła „NIE RUSZ TEGO”, ale i tak się skubało. No więc… codziennie sprawdzam, co tam nowego wymyśliła Paulina Smaszcz odnośnie byłego męża i jego nowej miłości, Kasi. Pani Paulina ogłosiła się kiedyś „kobietą petardą” i to jest takie smutne i prawdziwe – dużo hałasu i nieprzyjemnego zapachu. Chociaż akurat w tej jatce to nie stoję po NICZYJEJ stronie, bo tamtych dwoje to dla mnie wyjątkowo oślizgłe towarzystwo. I jestem z siebie mało dumna, ale w człowieku są jakieś takie atawizmy – kiedyś się chodziło oglądać egzekucje albo chociaż publiczną chłostę, a teraz na pocieszenie zostały wynurzenia byłych żon na Pudelku.

Having said that – jest mi BARDZO WSTYD i obiecuję nad sobą pracować – wrócić do kwarków i wykładów Feynmana. Na swoją obronę mam tylko tyle, że to LISTOPAD – a w listopadzie króluje beznadzieja; może stąd ta nagła zapaść moralno – intelektualna. Jeszcze raz przepraszam. Mam nadzieję, że mi się nie pogłębi, nie założę sobie konta na Instagramie i nie zacznę obserwować influencerek, bo wtedy to już tylko humanitarny odstrzał.

Listopad ssie, a ja nie mam prezentów gwiazdkowych W OGÓLE.

O TYM, CZY PIES URAŻA

W pierwszych słowach mojego listu chciałam zaznaczyć, że Kanionek jak to ma w zwyczaju słusznie prawi: jak JA w listopadzie nie narzekam na pogodę, to koniec świata jest prawdopodobnie TUŻ ZA ROGIEM. Byliśmy nad morzem w weekend i pogoda jak na Teneryfie, a nawet lepsza, bo jak ostatnio byłam na Teneryfie to potwornie zmokłam. Ludzie w swetrach, zamiast opatuleni pikowanymi płaszczami jak maskotka MIchelina, stoliki na zewnątrz pozajmowane, kwiaty kwitną. No owszem, było kilka stoisk z gluhwein, ale żeby przy nich stały kolejki, to nie. Więc zjadłam gofra (i dorsza) i wypatrywałam symptomów nadchodzącej apokalipsy.

A N. to tak się zrelaksował, że cały wieczór stał na balkonie i robił zdjęcia Księżycowi. Bardzo ładne, muszę przyznać, prawie widać ślady butów Armstronga i porzucone aparaty Hasselblada.

A teraz będzie kontrowersyjnie. Nie, nie o tym, że kobiety nie chcą dzieci, bo wolą pić alkohol (czy też – jak to w pięknej polszczyźnie zawarł zbawca narodu polskiego – „dają w szyję”).

No więc, N. kupił Szczypawce miskę Bolesławca. Nie wiedziałam, że oni robią miski dla psów i pierwszy raz je zobaczyliśmy, no i oczywiście pancio natychmiast taką miskę kupił. I mam nadzieję, że nikogo to nie URAŻA – bo ostatnio przeczytałam na forum, że jedna pani spotkała psa w centrum handlowym i ten pies siedział w kawiarni na fotelu obok pana i ją to URAŻA. Bo tego psa to jeszcze by przeżyła, w sensie obecności w centrum handlowym, ale na tym fotelu to już nie. Obawiam się, że mój pies nie dość, że śpi w łóżku i chodzi z nami po kawiarniach, restauracjach i do notariusza, owszem – siada na krześle (a raczej leży, jeśli wygodne – bo jak nie, to u mnie na kolanach), to teraz jeszcze je z flagowej polskiej ceramiki. Jeśli ktoś się czuje URAŻONY, to możemy podyskutować – ale niezbyt długo, bo z cierpliwością ostatnio u mnie nie najlepiej. 

No i wróciliśmy do domu i przywitała nas temperatura 70 stopni Celsjusza w sypialni. Aż się zatoczyłam, jak weszłam.

Dawno żadnej afery z piecem nie było.

O ZJAWISKACH POGODOWYCH

Dzisiejsza noc była naprawdę piękna, ciepła i gwiaździsta. Informacje te powzięłam metodą wielokrotnej obserwacji osobistej, PONIEWAŻ co pół godziny wychodziłam ze Szczypawką. A to dlatego, że MÓJ MĄŻ stwierdził, że Szczypawce na pewno się ZNUDZIŁ ten pasztecik, po którym nie boli ją brzuch i nie ma sraczki i ogólnie dobrze go trawi, ale to monotonnie tak jeść ciągle to samo i może ma ochotę na coś innego – i w związku z tym zafundował jej ODMIANĘ w postaci puszki. 

No i nie było monotonnie. O NIE.

Biedna psina krążyła przez pół nocy po trawnikach, a za nią pańcia – zombie z latarką, a o czwartej rano wetknęłam jej do gardła pół nospy. W trakcie tych wycieczek wizualizowałam sobie, jak będę cięła zamordowanego N. nożycami do drobiu – na kawałki, które zmieszczą się do torebek do zamrażarki. A później te torebki poroznoszę po okolicy i pochowam w różnych miejscach i ogłoszę w internecie scavenger hunt. I kto znajdzie i przyniesie najwięcej kawałków, to dostanie JEGO GŁOWĘ na pamiątkę. Tylko zanim go zamorduję, to musi mi naostrzyć te nożyce do drobiu, bo to jest jednak kawał roboty i tępymi nie dam rady.

No i od rana huczy mi w głowie i widzę na fioletowo. 

Przeczytałam ostatnio takie zdanie o kwarkach: „Kwarki są cząstkami uwięzionymi i nie występują jako cząstki swobodne”. I teraz bardzo mi żal kwarków, bo one na dodatek są pozlepiane po trzy, a może wcale nie lubią? Może chciałyby pobyć same, ale nie mogą, bo materia Wszechświata tego nie przewidziała. 

Oraz – od kilku dni widuję wiszącego za oknem Ulricha, ale nie ma Grubasi. Proszę, powiedzcie mi, że Ulrich jej NIE ZEŻARŁ, tylko zwyczajnie ona sobie gdzieś poszła w jakieś inne miejsce! A swoją drogą, pajęczyn jest tyle, że boję się wyjść nawet na taras. 

W ogóle jest tak piękna pogoda, że to aż PODEJRZANE.

O PRZEBIMBANYM WEEKENDZIE

Zebry jamniczki zeżarły jej ogórki. Oraz bułki – znalazły, ukradły i zeżarły, ale bułki to akurat zrozumiałe. ALE OGÓRKI? Jakie psy jedzą surowe ogórki? 

Ciężki weekend był, ciężki, mieliśmy małe spotkanie w zasadzie chyba biznesowe? Bo N. z jednym kolegą omawiali możliwości wykorzystania CO2 w produkcji różnych rzeczy. Na przykład alkoholu. Niestety za każdym razem wychodziło im za dużo tlenu, a za mało węgla – a może odwrotnie, nie pamiętam już. W każdym razie efekty były nie za bardzo spektakularne, a następnego dnia bolała mnie głowa od tej wiedzy, no bo przecież nie od wina. Bo ROZSĄDNE KOBIETY wiedzą, ile wina mogą wypić, żeby nie bolała głowa – PRAWDA?

Narzekałam ostatnio na nudny spam – no więc najpierw dostałam mailing „Komputer Dla Seniora” i ciśnienie mi się trochę podniosło – ale to akurat pozytywnie, bo z natury rzeczy mam niskie. A później zaczęłam dostawać maile od Jaguara, Mercedesa Benz i Range Rovera. Ho ho – myślę sobie – ktoś sprzedał moje dane do jakiejś luksusowej rozsyłkowni. Oczywiście kompletnie nie trafili w segment (ja = segment), ale poczułam się taka wiecie. No Jaguar do mnie napisał. Każdy by się czuł połechtany, nes pa? 

A poza tym co? Można zrobić galicyjską empanadę z tuńczykiem na cieście francuskim i to jest dla mnie ODKRYCIE – i wychodzi całkiem smaczna. Oraz podobno Wielki Wybuch mógł być białą dziurą. Bardzo interesująca teoria, ale i tak przez pół niedzieli na kacu oglądałam „Trawkę”. Nancy Botwina to kompres na ból istnienia.

O NIEUDANYM KOLORZE

Mailing od Mango: „Szykujemy się na śnieg i mróz!” – super. Naprawdę super, chłopaki – to mnie podnieśliście na duchu. Na razie pogoda zadziwiająco ładna, odpukać w niemalowane. TAK, WIEM, że ten dobrobyt za chwilę się skończy – aż tak głupia nie jestem.

Apropos niemalowane: poszłam w końcu do fryzjera. Nie chodzę na rzęsy, na paznokcie, no ale te włosy od czasu do czasu trzeba, żeby nie wyglądać już całkiem jak Nell z buszu. No i kurde cały zakład pogrążony był w dyskusji o tuszach do rzęs (i tak nieźle, poprzednim razem na tapecie były pogrzeby) i co? I KOLOR MI NIE WYSZEDŁ. Fryzjerka zostawiła za mały odrost, jest jakoś tak za jasno i w ogóle wyglądam jak zza krzaka. Dowodem niech będzie fakt, że jak wróciłam do biura, to pan ochroniarz mnie NIE POZNAŁ i pyta, do którego lokalu! (Do tego najweselszego, panie Staszku). 

No i tak siedzę od kilku dni i się sobie nie podobam.

Mam nadzieję, że toner się zacznie wymywać i przynajmniej trochę wrócę do old self. 

Z innych ciekawostek (tjaaa), to przeglądam stare pamiętniki – jako przyszłość narodu byłam OKROPNA; najchętniej sama bym siebie udusiła albo przymusowo zresocjalizowała. „Na statystyce dziś było nudno. Mam dosyć życia” albo „Nie mam szczęścia, a do mężczyzn to już w ogóle”. Ponadto połowę studiów przesiedziałam w Hadesie! Państwo łożyło na moje wykształcenie, a ja zrywałam się z drugiej połowy zajęć (albo całych) i siedziałam w Hadesie, grałam w bilard, jadłam słone paluszki i piłam kawę albo O ZGROZO ALKOHOL (pod stolikiem). I nawet w Bibliotece Narodowej myślałam tylko o podrywaniu. Naprawdę, to jakiś cud, że nie skończyłam pod mostem.

Oglądam na HBO „L – word: Generation Q” – Beth, Shane i Alice wyglądają przepięknie, nic się nie zmieniły, albo na lepsze. Ale fabularnie jest delikatnie mówiąc cienki jak nieudany barszcz. Jednak oryginał miał o wiele fajniejszy klimat. 

PS. O pobycie w Zakopanem: “Góry jak góry, bez przesady”.