O TYM, DLACZEGO NIE MA SENSU KUPOWAC KREDENSU

 

Już. Zjadłam oscypek. No dobra, połowę. A dupa nie gęsi, nie wyemigruje na zimę, przynajmniej będzie mi cieplej. Poza tym, jak sobie pomyślę, OD CZEGO się najszybciej chudnie, to nie, jednak dziękuje. Teraz już nie chodzi za mną oscypek, tylko buraki. Uwielbiam buraki, była kiedyś pyszna sałatka w Coffee Heaven z burakami i serem pleśniowym, ale oczywiście już jej nie mają.

 

Tak, czasem w życiu się tak robi, jakby nam do mieszkania wpadł zdechły gołąb zza klimatyzatora na oknie, z mnóstwem robaków, i te robaki nam się rozpełzły po mieszkaniu i trzeba je później łapać przez ścierkę i wyrzucać (to jest METAFORA, naturalnie, absolutnie nie znam nikogo, komu by się cos takiego przytrafiło, prawda?).

 

W związku z kiepskim nastrojem, obejrzałam trzecie Transformersy. Od razu lepiej się człowiekowi robi na duszy, jak pomyśli, że żeby nie wiem co Deceptikony wyprawiały, i nie wiem jaka miały przewagę liczebną i technologiczną, to i tak przyjdzie Optimus Prime i im wpierdoli, bo jest DOBRY. Nie wiem co prawda w jakim celu w tym filmie znajdowali się aktorzy i udawali, że grają, ale to już szczegół. A już najlepsza była ta blond bździagwa, przy której Megan Fox grała jak dramatyczna aktorka szekspirowska, w dodatku ona wygląda jak nieudany eksperyment ostrzykiwania ciała olejem silnikowym i do końca byłam PRZEKONANA, że w ostatnich scenach wylezie z niej WIELKA KOSMICZNA METALOWA LICHA i zacznie wszystkich rozrywać na kawałki. Bo wyglądała jak UFO, i to kiepsko zrobione, a nie jak człowiek z krwi i kości. Ale nie wylazła i mam w związku z nią niedosyt fabularny.

 

Nowy odcinek South Parku także jest w pytkę, gdyby ktoś pytał.

 

Mam nadzieję, że w związku z powyższym udało mi się przekonać wszystkich niezdecydowanych, że nie ma sensu kupować kredensu.

 

O OSCYPKU


C.d. lektury: Szympans bonobo obiecująco wykitował na obrzęk mózgu, spowodowany zmutowanym wirusem grypy. Są też pierwsze ofiary w ludziach.


Zastanawiam się, czy by jednak nie spróbować z tym spirytusem z miodem i cytryną, bo miód w herbacie (przestudzonej! – to do Zebry, która mnie zwyzywała od mózgów elektronowych w temacie dodawania miodu do gorących napojów; powyżej 40 stopni miód traci własciwości antybakteryjne, informuję P.T. Społeczeństwo) nie daje rady. Mam w środku sopel lodu i niczym nie mogę się ugrzać. Najchętniej ugrzałabym się oczywiście tygodniem na Kanarach (wybuchł podwodny wulkan koło Hierro) albo spacerkiem po Madrycie, ale nie zapowiada się chwilowo. Chwilowo zapowiadają się ryby. W całym salonie mam rozwłóczone wędki, przynęty, spławiki, żyłki oraz mapę z łowiskami. Kurwa mać…


Stop. Myśleć pozytywnie. Myśleć o oscypku w lodówce, którego można wpierdzielić na ciepło z patelni (z cebulką i żurawiną). Tłuszcz w roli pocieszyciela jeszcze nigdy mnie nie zawiódł.


 

O MEDYCYNIE I PRĄDZIE


No to jadę ten „Ostry dyżur” jednym okiem (bo leżę, gdyż albowiem mnie zmogło i wygięło w spinacz, więc mam czynne naraz jedno oko, albo prawe, albo lewe, na zmianę). Diagnozuję tętniaki i kamienie żółciowe praktycznie jednym rzutem oka (jednego). Hemopneumotoraks i asystolię mam w małym palcu, tracheotomię zrobię długopisem Bic po omacku, jedną ręką. Odmę opłucnową tez spokojnie opanuję tym samym długopisem (który uprzednio wyjmę z przebitego gardła). Nie wiem, po co ludzie medycynę studiują- chyba z nudów.

Tylko to jest strasznie niesprawiedliwe, bo w Ostrym mają lupusa praktycznie w co drugim odcinku, a biedny House może ze dwa razy miał, chociaż bardzo lubi.

Oprócz wirusa przywiozłam sobie z Krakowa dwie ksiązki autorstwa panów Douglasa Prestona i Lincolna Childa. Wyszła seria ich kryminałów, i to w wydaniu kieszonkowym – małe i niedrogie – więc capnęłam dwie. Zaczęłam od „Laboratorium” – ledwo pięćdziesiąta strona, a Ruskie już wyhodowały patogen na bazie wirusa opryszczki, który (KŁI! KŁI! KŁI!) zabija TYLKO LUDZI i widać to z satelity. Zabija normalnie tam gdzie stoją. Ech, te Ruskie – nudno by bez nich było na świecie. Na razie nie wiem, co dalej, ale zaczyna się nieźle (tajne laboratorium na pustyni). Powoli mi idzie, bo literki mi spadają w dół, jak w Matrixie, nawet po drugim teraflu.

Ale to i tak nic, bo dotarło do mnie, ze jest POŁOWA PAŹDZIERNIKA. Dynie przy drodze mi to uświadomiły. Ja nie wiem, gdzie ten czas się podziewa i dokąd tak pędzi (i prąd; nie wiem, gdzie podziewa się prąd, kiedy się go wyłączy). 

 

O PŁACZLIWEJ JESIENI


Bardzo mi smutno, że umarł pan w czarnym golfie, twórca najfajniejszych zabawek na świecie.

A w ogóle wolałabym mieć, jak kiedyś, PMS-a z takim fajnym wkurwem, żeby mnie denerwowało wszystko i wszyscy, i żebym toczyła krwawym okiem i ostrzyła noże (o swój język). A nie taki PŁACZLIWY, jak mam od jakiegoś czasu. No ludzie, poryczałam się na kapuście pekińskiej ze śliwką węgierką. LITOŚCI. Gdybym była samicą łosia (klępą) (ha, ha – „gdybym była”), to już bym się kwalifikowała do odstrzału. Stara skapcaniała purchawka.

Jedyne światełko w tunelu jest takie, że Merlin przysłał mi „Ostry dyżur”, a pan Andrus z panią Czubaszek (którą kocham miłością wiernego kundla od tylu lat, że nawet nie powiem, od ilu, bo pani Czubaszek jest za młoda na takie wyznania) napisali książkę i za chwile będzie można ja kupić.

Kryminały mi się skończyły. Zamówiłam tę „Tarantulę”, ale ją przeczytam i co?… Na samym "Ostrym dyżurze" daleko nie zajadę.

O TUSTYM KURZU


Wczoraj zjadłam rydze (by nie rzec: rydzyki) z patelni na masełku, po czym moja wątroba chciała samodzielnie udać się na czarny rynek do Meksyku. Twierdziła, że znajdzie tam sobie lepszego właściciela, który nie będzie jej tak po świńsku poniewierał.


Ledwo ją uprosiłam, żeby dała mi jeszcze jedną szansę.


A dziś w poszukiwaniu zaginionego sensu życia wchodzę na forum i widzę wątek "Tłusty kuchenny kurz". Więc to chyba oczywiste, że od kilku godzin śpiewam pod nosem:


Tłusty kuchenny kurz,

tyle mi opowiedział,

dałaś mi go bez słów, 

jednak on dobrze wiedział…


(Choć moim ulubionym wątkiem w rankingu wszechczasów, w kategorii "za tytuł" wciąż pozostaje "Czym zastąpić amoniak do aniołka").


Cały czas mucha próbuje po mnie chodzić. Muszę być pyszna.


 

O NICIACH


Z tego wszystkiego skończyłam następną serwetkę, która dopiero co zaczęłam. To jak z narkomanem, który potrzebuje coraz większych dawek – kiedyś jedna serwetka starczała mi na uspokojenie na całe tygodnie, a teraz macham jedną na cztery dni. Najgorsze będzie, kiedy zabraknie mi nici. Kwadrans po tym, jak zabraknie mi nici nad spokojna osadą zaobserwowany zostanie rozbłysk, następnie grzybek, a na koniec przybyła w skafandrach ekipa będzie mogła obejrzeć głęboki na kilometr dół w miejscu, gdzie Niegdyś Znajdował się Nasz Dom.

Nie może mi zabraknąć nici. NIE MOŻE MI ZABRAKNĄC NICI!…

Ponieważ na dodatek od rana kicham, można mi składać adekwatne życzenia: „Zdrowie na budowie” oraz „Na zdrowie starej krowie”.

Nie może mi zabraknąć nici.

O MOIM ULUBIONYM ODGŁOSIE


Piękna pogoda, więc wykipiał mi rosół (rosół! Po wszystkim bym się spodziewała, że wykipi, ale żeby rosół? I to jak, na pół kuchni!) oraz pies spożył był gąbkę spod obicia kanapy. Już kiedyś ją napoczęła i dziś powróciła do dawnego hobby. Jedyne, co mi pozostaje, to odbić flaszkę i zaczekać na jutro, bo to dziś jest jakieś awaryjne. 


Uwielbiam odgłos wyciąganego korka. Bardzo mnie uspakaja i napawa optymizmem.


 

O IZBIE PRZYJĘC I KAWIE


Zupełnie zapomniałam o jednej książce, którą też skonsumowałam na plaży (właśnie mi się z niej wysypał piasek na stół), a zdecydowanie warto. Składa się z rozdziałów, każdy rozdział to opowieść innego bohatera, a wszyscy mieszkają w jednej dzielnicy Madrytu – Levapies (nie, nie byłam tam nigdy). "Kosmofobia" Lucii Etxebarria to świetna książka o multi-kulti, współczesnym społeczeństwie, gdzie ludzie pochodzący z różnych miejsc świata, kultur i o różnych poglądach żyją obok siebie, chodzą do tych samych knajp, klubów, sklepów. Bardzo madrycki klimat, troszkę Almodovara, dosłownie i w przenośni. Szkoda, że mało u nas literatury współczesnej europejskiej, nie-anglojęzycznej, ale za to tłumaczy się na bieżąco wszystkie potworki z USA. Przecież kulturowo Hiszpan czy Czech jest nam o wiele bliższy, niż uesyjczyk. 


Za to jeśli chodzi o seriale, to uesyjczycy nie mają sobie równych i własnie obywatelka Haniuta zaklopsowała mnie dokładnie do 2015 roku. Serialem (proszę sie nie smiac na głos) "Ostry dyżur". Oooo, zakochałam się w nich. Oczywiście, że jadę od pierwszego sezonu, gdzie George Clooney ma (z twarzy sądząc) jakieś 17 lat, wszyscy palą w stołówce szpitalnej, a połowa pacjentów (w tym dzieci) ma AIDS. Szalone lata 80-te, gdzie jeszcze nie zaczęła obowiązywać poprawność polityczna. W dodatku ten pierwszy sezon sposobem realizacji przypomina mi "Ósmego pasażera Nostromo". A przerób zgonów na odcinek mają chyba nawet lepszy, niż Jack Bauer. W porównaniu ze współczesną nędzą serialową w tym zakresie, gdzie w Housie co najwyżej jakiś czterolatek pokrwawi z odbytu przez chwilkę, jest to zdecydowany rarytas.


A teraz – żeby była klamra kompozycyjna, skoro zaczęliśmy od klimatów ibero – podzielę się przepisem na cafe bombon, czyli kawę cukierek. Jak się jest na Wyspach Kanaryjskich, to trzeba ją zamawiać na deser, bo pyszna.


Do małej szklaneczki, najlepiej przezroczystej, lejemy słodzone (to ważne, żeby było słodzone) skondensowane mleko.Podstawiamy pod ekspres i robimy małe espresso. W wersji bezekspresowej wlewamy ostrożnie – np. po łyżeczce – zaparzoną kawę, z tym zastrzeżeniem, że ma jej być mało i mocna. Tak na oko 2, 3 razy tyle, co mleka. Jeśli szklaneczka jest przezroczysta, otrzymujemy dwie warstwy – białą i czarną. Przed wypiciem trzeba to naturalnie rozbełtać, ale na początku jest ładnie.


Smakuje tak, jak się nazywa – jak kawowy cukierek (dodam, ze nie znoszę kawy z mlekiem, to zupełnie inny smak).


Smacznego, a ja wracam na izbę przyjęć.

 

O KUNIE I BOZYM NARODZENIU

 
(Widzę, że krzyk jednostki we Wszechświecie pozostał niezauważony, a ja NAPRAWDĘ mam jedno oko mniejsze i wyglądam jak Alex z „Mechanicznej pomarańczy”).

Fajny film widziałam. Momenty były, ale mało. „Adjustment Bureau” się nazywa, więc przetłumaczyli go na „Władcy umysłów”, oczywiście. Po piętnastu minutach poleciałam czytać opis na okładce, czy ten film to aby nie jest na podstawie opowiadania Dicka (bo kupiłam go, bo gram Matt Damon, którego mój mąz uwielbia, a i ja nie pogardzam). Jest na podstawie. Jest BARDZO Dickowski w klimacie. To się twórcom udało świetnie. Spartolone zakończenie, naturalnie, no ale. Warto obejrzeć dla klimatu, dla Matta, który – coraz starszy, z coraz bardziej perkatym nosem – jest bardzo dobrym aktorem i zupełnie fajnym facetem, dla zdjęć Nowego Jorku.

Taka sobie w tym wszystkim jest Emily Blunt, która kiedy gra, to gra nieźle, ale kiedy tańczy, to chyba nikt się nie nabierze, że jest profesjonalną tancerką. Wygina się i miota, a nie tańczy (tak jak Natalka Portman w ogóle mnie nie przekonała tańcem w „Czarnym łabędziu”, może i nauczyła się wygibasów, ale nie tańca; jedyny porywający taniec w tym filmie to końcowy Czarny Łabędź, czyli dublerka).

Podoba mi się ta fala powrotu do starego, dobrego sci-fi.

Na plaży udało mi się przeczytać (choć tam raczej wieje i sypie piachem) nową Tracy Chevalier, idiotycznie przetłumaczona jako „Dziewczyna z muszlą”, choć żadna dziewczyna tam żadnych muszli nie zbiera, tylko skamieniałe dinozaury. Nie jest to jej najlepsza ksiązka, a może to czasy były takie surowe, ale czyta się dobrze.

Oraz Vievegha – „Zapisywacze ojcowskiej miłości”, na którym płakałam ze śmiechu od pierwszej do ostatniej strony, i „Aniołowie dnia powszedniego” – mniej śmieszna, ale tez znakomita.

Wczoraj znajoma powiedziała „Tylko patrzeć, jak będzie Boże Narodzenie”, więc dziś w nocy przyśnił mi się ogromny supermarket, pełen gwiazdkowych ozdób, ubrań i prezentów. Obudziłam się zlana zimnym potem.

Aaa, i mamy kunę! Mówiłam już może?… N. odprawia codziennie wieczorem przepiękny staropolski Rytuał Wypędzania Kuny – biega z kijem do otwierania okien dachowych, wywiesza się z otworów i wali nim w dach – a i tak budzą nas nocne harce i tupanie.

Poza tym boli mnie gardło (aklimatyzacja) i chwilami mam ochote wejść pod stół i wyć. Ale nie zrobię tego, bo boli mnie gardło (a wycie raczej nie poprawi tego stanu) oraz musiałabym się zgiąć i wczołgać pod ten stół, a z moją dupą to już jest wyzwanie. Nie lubię wyzwań. Lubię leżeć.