O ZWISANIU C.D.


Przekonaliście mnie. Zwisanie od czasu do czasu nie jest złe. Ze świadomością, że można sobie pozwolić na komfort zwisania.

I bardzo serdecznie dziękuję za oświadczyny. Nie skorzystam, ale to zawsze miło, w moim wieku dość rzadko się człowiekowi ktoś oświadcza, w zasadzie to nigdy, zwłaszcza odkąd wyszłam za mąż. (To znaczy, nie wiem, czy jeśli narzeczona proponuje zastępcze poślubienie swojego potencjalnego męża, to są pełnoprawne oświadczyny, ale tak je potraktuję i co mi kto zrobi).

(Świetnie, reklamy na moim blogu – „Stabilizator kolana” i „Co z emeryturami”. A ja się tu zastanawiam, czy by nie wejść w mini w nowym roku).

Mam nadzieję, że ten przyszłoroczny koniec świata nie będzie przed premierą „Prometeusza” Ridleya Scotta, bo bym się zdenerwowała.

O ZAWISANIU


Nie chce mi sie nic. Nie mam na nic siły. Przed swietami jakos mnie trzymały swieta – ze trzeba zrobic jakas sałatke, coś ugotować, zamówić, obrus jakiś na stół narzucić. A teraz już mnie nic nie trzyma i sie rozsypałam trochę. Dokładnie, to się rozsypałam po zjedzeniu ostatniego pieroga z cateringu (ale przynajmniej były pyszne).


W Święta oglądaliśmy z małżonkiem Jamesy Bondy – te z Seanem Connery. Piękny meżczyzna, nie ma już dziś takich. (Ale błagam, w tym odcinku z PUSSY GALORE miał na sobie taki niebieski pajacyk frotte, zapinany na suwaczek z przodu… Zawsze mnie troszkę skręca, jak go w tym widzę; tylko prawdziwy mężczyzna mógł coś takiego założyć i nie skompromitować się do końca życia).


Dziecko byłam obejrzeć. Śpi. Czasem sapnie. 


Widziałam najpiękniejszy na świecie film o smutku. "Debiutanci" się po naszemu nazywa. Gra w nim Ewan MacGregor i ta Francuzka z "Bękartów wojny", bardzo piękna. I pies, który mówi (drukowanymi literami). Cudowny i wzruszający, a w mieszkaniu Ewana wiszą polskie plakaty z 60-tych lat. W sypialni "Wielka majówka", w jadalni "Siedem razy kobieta", a na schodach prowadzących do sypialni "Narkotyk". 


I "Drugą Ziemię" – też o smutku, też świetny film i piękna aktorka.


Jakoś tak nie wiem. Zawisłam.



O SERNIKU MOIM


Życzę Wam, aby wszystko Wam się tak udawało, jak mi się udał sernik. 


(Wcale nie opadł! No dobrze, troszkę pękł, ale to mu tylko dodaje charakteru).


Zebra jednak jest na lekkim hormonalnym haju. Dzwonię do niej:

– Dziękuje ci za prezent! Ale jedna tuniczka to jest taka mała, nie wiem, czy się wcisnę.


Ona naprawdę ma niezłe zdanie o swojej figurze.


– Młoda – mówię do niej (chociaż jaka ona tam młoda, stare krówsko) – to jest DLA DZIECKA kiecka. Zobacz sobie na metce, "3 – 4 anos" napisane.


Przejdzie jej, czy będzie już tylko gorzej?…


Zdrowych i spokojnych życzę.


 

ODA DO INDORA


Siedzę od rana. W nerwach cała.

Czekam na telefon.

Od indora.

Bez indora w ogóle nie mam po co do domu wracać.

Więc czekam. Gdybym paliła, to bym była w połowie drugiej paczki. Czy zadzwoni!
Czy jeszcze kiedyś komuś zaufam, jak mnie wystawi?…

Ooooo dzwonek do drzwi!

JEST.

Dwa razy większy od Zebry córki!

Dobra nasza, z głodu nie pomrzemy.

Najbardziej się bałam, ze jak indor skrewi, to będzie trzeba Szczypawkę ogolić, wysmarować masłem, i…

Co ja gadam w ogóle. To z tych nerwów.

Już jak jest indor, to z górki.

O KATARZE PRZEDSWIĄTECZNYM


(Korekta do z wczoraj: „Kochanie… To był GÓRNY ŚLĄSK, ja cie proszę, nie zabieraj więcej głosu w sprawach geografii” – serio?… ale naprawdę, SERIO?… Myślałam, ze jest na odwrót, no przecież Wrocław jest wyżej na mapie, niż Katowice?… Dobra, nie, to nie).

Mamy katar. To znaczy, na razie N. (przywiózł z tego Śląska, co nie wnikam, na jakiej wysokości leży), ale jest to kwestią wyłącznie czasu i prędkości własnej podróżowania bakterii.

U nas na wsi zaobserwowałam dwie przedświąteczne dyscypliny, w których prześcigają się sąsiedzi:

1) Liczba wywieszonych na chałupie lampek, czyli u kogo mruga wieczorem lepsza psychodela,

oraz

2) Czym by tu jeszcze można napalić w piecu bardziej interesującym niż to, czym napalił sąsiad. Sądząc z zapachu i koloru dymu są to głownie stare opony, trupy, materace, kalosze, szmaty nasączone przepracowanym olejem, trupy, kurze dzioby, łapy i pierze, świńska szczecina oraz trupy.

Chyba mnie już zaraził, bo ledwo znalazłam w sklepie cynamon do śledzia, tak mnie głowa rozbolała. No nic, jak powiadają, święta bez porządnego kataru są jak kukurydza bez puszki.

 

TEMAT ZASTĘPCZY – KRAWATY

 

Mam ochotę wczołgać się między kanapę a ścianę i zaschnąć tam sobie w taki plasterek, jak to kiedyś robiły chomiki, którym udało się spieprzyć z klateczek.

 

(Chyba, że w domu był jamnik, wtedy taki chomik nie zaschnął, bo nie zdążył).

 

N. wczoraj pojechał na Śląsk, wrócił i kazał sobie zapodać Bonda na oczyszczenie podniebienia. Wolę nie myśleć, co tam się musiało dziać. Dodam, że chodziło o Dolny Śląsk.

 

W ramach tematów zastępczych zajęłam się sprzątaniem krawatów. Krawat męski to jest najbardziej idiotyczny element garderoby, jaki istnieje (może z wyjątkiem tykwy na penisa u Papuasów). Jest nikomu do niczego niepotrzebny, no chyba, ze do maczania w jajku na miękko – bardzo lubię oglądać biznesmenów w hotelowych jadalniach, z krawatami zarzuconymi na plecy.

 

N. ma milion krawatów, ale ciągle kupuje następne, bo nie ma krawata. To taki odpowiednik mojego „nie mam się w co ubrać”, mimo, że w szafie wiszą sukienki jeszcze z metkami. I teraz, jak ja mam zapanować nad tymi krawatami? Ułożyłam je ostatnio zwinięte w pudełku, niestety – warstwami, czyli dla mojego męża istnieje tylko ta warstwa, którą widzi. Pozostałe mogę równie dobrze wyrzucić. Nie mam pomysłu na przechowywanie krawatów w jakiś w miarę logiczny sposób, który by nie zajmował pół domu (np. odpadają przeszklone gabloty jubilerskie). Poza tym, co się robi z krawatami, których JUŻ NA PEWNO nie założy?… Bo chyba wrzucanie do pojemników PCK jest lekko nie na miejscu?… Więc co, abażur do lampy? Bo do mycia okien się nie nadają, słabo leżą w dłoni.

 

Oni to robią specjalnie, żeby nas utruć. Mało im molestowania skarpetkami, to jeszcze krawaty wymyślili.

 

O wiem, choinkę ubiorę w stare krawaty N.

 

PS. No dobra, my tu gadu płazu, a tymczasem Zebra powiła (uwielbiam czasownik "powić", w pełni oddaje atmosferę tej imprezy, tjaaa). W związku z czym Hanka mnie uświadamia, że zostałam CIOTKĄ (chyba ją walnę! jak to brzmi w ogóle!). Ewentualnie cioteczka Jilly wchodzi w rachubę. Więc jak ktoś szukał okazji, zeby się napić, to niniejszym służę.

O WYJEŹDZIE I POWROCIE


…tak, że tegoroczne święta już raczej pozamiatane, kilka dni przy pierogach z kapustą i filmach o UFO i to tyle, jeśli chodzi o nastrój.

A do Madrytu o mały włos się nie spóźniliśmy. To znaczy, spóźniliśmy się, bo byliśmy na lotnisku pól godziny przed odlotem, gdyby nie N., to ja bym kazała taksówce zawrócić, bo wiadomo, w pół godziny nie ma żadnych szans, a jeszcze jak się nadaje walizkę. Wchodzimy – lotnisko PUSTE. Jak po Wielkiej Epidemii (o, właśnie – zbadać czy w mojej nowej kochanej księgarni mają ksiązki o epidemii dżumy w średniowieczu). Odprawa i bramki bezpieczeństwa zajęły nam 7 minut (i jeszcze mieliśmy kwadrans i mogliśmy sobie obiad zjeść w bufecie, żeby nie zostawać po fajrancie). Jak w amerykańskim serialu, na które dopiero co narzekałam za brak realizmu.

Natomiast przedświąteczny okres w Madrycie… Nic mnie na to nie przygotowało. Nawet coroczna ogólnopolska supermarketowa Narodowa Bitwa o Majonez nie może się równać z tym, co tam się działo na ulicach i w lokalach. A najlepsze były potworne, gigantyczne, kilkugodzinne kolejki, w dodatku każda kolejka była pilnowana przez służby porządkowe. Do loterii, okazało się. Nie wiem, ile ludzi mieszka na stałe w Hiszpanii, ale chyba mniej, niż ich stało przez te kilka dni w kolejkach do loterii.

W dodatku większość ludzi w Madrycie nosi teraz cos dracznego na głowie. Peruki we wszystkich kolorach, długościach i rodzajach fryzur, czapki – renifery, czapki – muchomory, pluszowe kapelusze, uszka, różki, atenki, światełka…

W naszym hotelu nocowało CÓŚ sławnego, bo przez cały dzień sterczały przed wejściem małolaty płci żeńskiej z komórkami gotowymi do zdjęć. Cokolwiek to było, wyjechało następnego dnia, a małolaty gdzieś sobie poszły (mam nadzieję, że do szkoły).

N. przeżył kryzys podczas jednego ze śniadań. Chciał bułkę z szynką i serem. Pani mu wytłumaczyła, że nie ma bułki z szynka i serem – może zamówić albo z szynką, albo z serem. Oczywiście, bułki nie były gotowe, tylko przygotowywał je kucharz na zapleczu i była to kwestia wsadzeni plasterka sera w bułkę z szynką, ale KAŻDA SZANUJĄCA SIĘ KNAJPA MA SWOJE ZASADY, tak? Zestaw szynka – ser mogli mu zaoferować na toście, ale nie w bułce. Nie i już. N. zazwyczaj jest twardym negocjatorem, niejednego już doprowadził do płaczu, ale tym razem z kelnerką przegrał.

A po meczu koszulki Realu Madryt w sklepach z pamiątkami WCALE SIĘ NIE CIESZYŁY specjalnym powodzeniem, ha, ha, ha.

No i taka to wyprawa z wiadomym zakończeniem. NAPRAWDĘ musze sobie kupić jakieś fajne psychotropy chociaz na tydzień, nie wiem, skąd ludzie je biorą, bo szukam w Internecie, szukam i nie ma.

(Z tego wszystkiego przeczytałam Szaszkiewiczową, co sobie kupiłam na Gwiazdkę. Wspaniała kobieta. Marzę o tym, żeby kiedyś ktoś na mój widok też zakrzyknął „Gaście światło, gaście światło! Stare próchno będzie świecić!”).

 

O MASAKRZE


Tak, w Madrycie było (jak zwykle) naprawdę bardzo, aż do niedzieli rano, kiedy to dowiedziałam się, że umarła Babcia. 

Mam niejasne wrażenie, że od jakichś stu lat moim głównym zajęciem przed świętami jest załatwianie pogrzebu. Chyba już nie polubię Bożego Narodzenia.

Szczypawka bardzo smutna, bo ubywa jej ludzi.

Naprawdę, Drogi Mikołaju, nie pokazuj mi się na oczy chwilowo.

O NAJSKUTECZNIEJSZYCH TERAPIACH


No to ten. 

Jedziemy do tego Madrytu. Co się odwlecze, to nie uciecze (ku uciesze).


Normalnie taka terapia biletami to chyba jest najlepsza terapia świata. Powinni ją wprowadzić na recepty, refundowane przez NFZ. "Panie doktorze, chyba zaraz zwariuję" – "Trudny przypadek, ale myślę, że trzy dni w Lizbonie pani pomogą". I nie, nie zmieniło mi się – nadal uważam, że jestem stara, gruba, śnieg mnie denerwuje, a na myśl o świętach chce mi się wyć. Tylko do niedzieli to jakoś w ogóle przestało mieć znaczenie.


Bilety rządzą.


I jedzenie z dzieciństwa. Na przykład, leczenie klasycznym zapieksem z pieczarkami, taką pyszną dworcóweczką z ketchupem Rybaka.


(Dowiedziałam się niedawno, że są ludzie w Polsce, którzy nie znają ketchupu Rybaka! I nigdy nie jedli "Krzepkiego Radka" ani "Słodkiej Ani"! Jak to możliwe jest w ogóle? Najlepszy ketchup świata, bez octu – LUDZIE OBUDŹCIE SIĘ!)


(Ci z Włocławka nawet próbowali mnie przekonać, że ich ketchup "Włocławek" jest lepszy od Rybaka. Wolne żarty, moi państwo. Daje octem, że ho ho. Ewentualnie jeszcze Pudliszki przejdą).


Jak wrócę, to upiekę N. każdy sernik, jakiego sobie zażyczy. Nawet dwa naraz jestem gotowa piec. Na razie na prowadzenie wysforowały się nowojorski i wiedeński (wiadomo – nie trzeba zagniatać ciasta na spód – jednak bycie abnegatem zobowiązuje).



OSTRZEGAM, ŻE SĄ WYRAZY


Wiedziałam, że ten dzień nadejdzie. WIEDZIAŁAM.

Jedziemy rano do pracy, wyglądam przez okno, PATRZĘ ŚNIEG. Pada. Sobie. Pojedyncze płateczki, ale niezaprzeczalne. Kurwa.

Nie wiem, jakoś miałam nadzieję, że nie wiem. Przejdzie bokiem ta zima?… Klaśniemy wszyscy w dłonie i będzie pachnąca wiosna?…

W ogóle cotokurwamaznaczyc, że sejwuję sobie pliki na komputerze i musze zrobić folder „12_grudzien”, jak przed chwilą robiłam „01_styczeń”? Gdzie ten rok się podział? (Z drugiej strony, DOSKONALE wiem, gdzie on się podział: w mojej dupie! Gdybym zmierzyła obwód dupy dziś i obwód dupy 12 miesięcy temu i wykonała proste działanie matematyczne pod tytułem „odejmowanie” to on by TAM BYŁ).

W ogóle proszę mnie dziś obchodzić po okręgu, bo wyjątkowo mi dzis iczingi z fengszujami nie grają i może być nieprzyjemnie.

Oko mi lata od niedzieli. Lewe.
Sny mam takie, że filmy Bunuela i „Obcy decydujące starcie” to przy moich snach Pszczółka Maja.

I jeszcze Mikołajki dziś?… W dupie mam Mikołajki, nie obchodzę.

(Powiedziała i poszła złożyć (jaja) zamówienie w księgarni ABE-IPS, w której maja wszystkie ksiązki świata, WSZYSTKIE, a księgarnię odkryłam dziś rano, ponieważ na pasie obok stał samochód z ich adresem. I nie wierz tu, człowieku, w przeznaczenie).