Wczoraj znowu oglądałam „Między słowami” (N. nie było w domu – jedyna okazja, bo on już tego nie chce oglądać. Nie wiem, dlaczego. Bourna i Bruce Willisa może, a „Między słowami” – nie! Zastanawiające).
I się wzruszałam i tak dalej – myslicie, ze jakie zyczenie Charlotte zawiązała na drzewku w tej świątyni?… Co tam napisała?…
Ale.
Co do mnie dotarło.
Ze O MATKO.
Ja jestem tą ŻONĄ!
Tą, co bez przerwy dzwoni i wysyła faksy, i zawraca dupę „Kochanie, dywan w kolorze burgunda” – podczas gdy kochanie siedzi przy barze i dwudziestoletnia blondynka wnosi własnie w jego szarą egzystencje ożywczy powiew, chodzi do japońskich klubów i odkrywa świetna japońska muzykę, i musi zaopiekować się blondynką, kiedy ta ma stłuczony paluszek. DZIZAS.
I jakos tak troche inaczej na to wszystko spojrzałam. Od nowa jakby.
I lekko jestem tym ogłuszona.