O DEPRESJI U RZEŻUCHY

Słońce wyszło! To dobrze, bo miałam wyrzuty sumienia, że wysiałam rzeżuchę i nie potrafię jej zapewnić warunków do szczęśliwego życia. Wypuściła kiełki, ale blade i anemiczne, co mnie wcale nie dziwi – no przecież ile można wytrzymać w tych mrokach średniowiecza! 

W sobotę postąpiłam bardzo niestrategicznie, ponieważ wybrałam się do sklepu naziemnego. Skończyły mi się żółte ścierki z Action, a trochę sobie bez nich nie wyobrażam życia, a w internecie raczej ich nie można spotkać. Naprawdę mogłam przewidzieć, że w sklepach trwa przedświąteczny Armageddon i prawie zostanę stratowana przez ludzką stonogę – kolejny raz dochodzę do wniosku, że przed świętami wojsko odmraża rezerwy federalne obywateli. Którzy na co dzień spoczywają w piwnicach w zbiornikach kriogenicznych i nie widać ich na ulicach, ale przed świętami wychodzą na przepustkę i / lub serwis gwarancyjny – i od razu biegną pędem PROSTO DO SKLEPÓW. I nie wiem, skąd lament nad brakiem dzietności w Polsce, bo liczba dzieci przypadających na jedną rodzinę sklepową wynosiła na oko od pięciu do siedemdziesięciu czterech – w każdym razie, przejść się nie bardzo dało. Matko Boska, brnęłam z tymi ścierkami do kasy jakbym musiała przejść przez sam środek Bitwy pod Grunwaldem, i to bez uzbrojenia. No, ale wina jest EWIDENTNIE moja – mogłam kupić wcześniej. W końcu już tyle lat mieszkam w moim kraju, że powinnam była przewidzieć odmrażanie oraz przedświąteczną padaczkę.

Obcięłam Szczypawce pazurki i przez chwilę była obrażona i się do mnie nie odzywała, ale już jest dobrze (po kilku dokładkach śniadania i obiadu, oczywiście). 

A koleżanka odkryła świetny serial na Netflixie – „Niestabilny” z Rodem Lowe. Bardzo fajny – Rob nadal jest pozytywnym świrem, jak w „Parkach i rekreacji”, tylko teraz na dodatek multimiliarderem i szefem korporacji. A sama korporacja przypomina tę ze starego, dobrego „Better off Ted” – tylko zamiast Portii de Rossi jest kochana, urocza siostra Fleabag. Tylko oczywiście jest skandalicznie krótki, jak wszystkie dobre seriale. 

Nie mam siły nawet komentować wczorajszej akcji z kremówkami w pociągach (u nas się mówiło „napoleonki”, choć jest jeszcze taka teoria, że to są dwa różne ciastka, w zależności od składu kremu). Może to i lepiej, że nie mam siły – zawsze to mniej kurw na liczniku.

A w ogóle – JEDNA CZWARTA ROKU za nami! I znowu muszę za śmieci zapłacić. No naprawdę, drogie Bravo, nikt mnie nie uprzedził, że dorosłe życie tak wygląda. 

O TYM, ŻE NIECO MI PRZESZEDŁ DOBRY HUMOR

A już prawie, PRAWIE zaczęłam być dobrej myśli – że wszystko się ułoży, jeszcze będzie przepięknie, jeszcze będzie w fontannie – kilka ciepłych dni i człowiek się robi NIEUZASADNIONYM OPTYMISTĄ. Ale już mi przeszło, spoko – wrócił mróz w nocy, a jak wczoraj zaczął padać śnieg, to z powrotem zaczęłam rozważać moje stałe opcje (skoczyć z dachu vs. udać się na emigrację wewnętrzną). To nie jest kraj ani klimat dla optymistów, tylko dla Kłapouchych. 

No nic, poczytam sobie na odstresowanie na Pudelku wyznania pań, które wszczepiały sobie implanty pośladków w tureckiej klinice i później miesiąc się z nich lała ropa. Jak słowo daję, ze wszystkich operacji plastycznych których nie rozumiem – tej NIE ROZUMIEM NAJBARDZIEJ. Ja bym się najchętniej pozbyła kupra, a nawet za to zapłaciła, a kobiety sobie POWIĘKSZAJĄ. Nie pojmuję, nie ogarniam, nie mieści się to w moim pejzażu wewnętrznym. (A w ogóle ostatnio doszłam do wniosku, że mój tyłek to kara boska za to, że się kiedyś wyśmiewałam z Jennifer Lopez. No to mam taki sam).

Szczypawka natomiast rąbie karmę z robaków, aż wióry lecą. I faktycznie nie ma po niej przebojów trawiennych (odpukać w niemalowane – czyli najprościej w moje odrosty). Czyli jednak robaki paliwem przyszłości. Jak to ujęła moja koleżanka – taka mucha to do tańca i do różańca.

A i jeszcze zamówiłam sobie dzienniki Sylvii Plath, co nie wiem, czy było dobrym pomysłem przy tej pogodzie. Chociaż nie skończę z głową w piekarniku, jak ona, bo piekarnik mam elektryczny, a nie gazowy. A przy dzisiejszych cenach prądu człowiekowi się odechciewa fanaberii.

Sałata nadal ma się dobrze, ale chyba czuje się samotna. Postanowiłam dodać jej rzeżuchę do towarzystwa.

PS. Ojej, w spamie znalazłam „Aktywator Genu Dużego Penisa w 1 Kropli” – jak miło, bo ostatnio same pożyczki i pożyczki, no jeszcze od czasu do czasu reduktor tłuszczu w kapsułkach. A tu proszę, powiększanie penisa, jak za dawnych, dobrych czasów! Ech, łza się w oku kręci.

O TYM, ŻE A JEDNAK

Informuję, że kupiłam Szczypawce lewacką karmę z insektów. Wiadomo, jak to o mnie świadczy – a jak jeszcze dodam, że najbardziej mi smakuje pad thai z TOFU (!!!) i warzywami, noooo – to już pozamiatane; nie ma dla mnie nadziei, oprócz egzorcyzmów salcesonem być może.

Byliśmy nad Bałtykiem – bardzo śmiesznie, bo przyjechaliśmy w czwartek, zimą – a wracaliśmy w niedzielę, wiosną. A pod sklepem z rybami jeden miły młody człowiek powiedział do mnie „Fajnego ma pani chomika!” – gdyż trzymałam na smyczy Szczypawkę. N. oczywiście traktował mnie później jak nierządnicę babilońską, bo przecież porządnych kobiet w średnim wieku młodzież nie zaczepia i na pewno musiałam przed tym sklepem wyprawiać nie wiadomo co! Okazuje się, że jak są z jamnikiem – to najwyraźniej zaczepia, wszyscy zaczepiają i opowiadają mi o swoich psach i swoim życiu (jedna pani emerytka ma ośmioletniego szpica i on TEŻ PROSZĘ PANI ma taki mądry wyraz twarzy) (jak ja? czy jak Szczypawka?).

W międzyczasie przewaliła się inba z lekarstwem na wrzody dla konia – facet spędził na dołku pięć godzin dzięki postawie obywatelskiej pani aptekarki. Bardzo mnie to zainteresowało, bo jakiś czas temu też kupowaliśmy lek na wrzody na receptę weterynaryjną – i też mieliśmy problemy, bo nigdzie nie można go było dostać. W końcu jednak się udało i nikt mnie nie aresztował, ale NIE MÓWMY HOP, bo przecież ta recepta jest w systemie i w każdej chwili jeszcze mogą mnie zgarnąć, prawda? Bo chyba nie sądzimy, że te okurwieńce niczego nowego w tym temacie nie wymyślą. 

Tak się ucieszyłam, że skończyliśmy „Faudę” – bardzo dobry serial i nawet nauczyłam się w końcu ich odróżniać, ale ile można?… No ale uff – dobrnęliśmy do końca czwartego sezonu. No więc od razu Netflix podsunął KOLEJNY serial z Doronem – oglądamy, a jakże! Nadal nie wychodzi mu z kobietami i teraz biega i rozrabia dla odmiany po Nowym Jorku. A na dodatek podobno już nakręcili piąty sezon „Faudy”. Aaaaa!… Ja chcę coś nastrojowego, filozoficznego i bez glocków zatkniętych między pośladkami!

A propos czegoś nastrojowego i filozoficznego: niezły jest najnowszy odcinek u Agi Rojek o zaginionej instagramerce z Tajwanu, którą (UWAGA SPOILER!) rodzina byłego męża poćwiartowała i ugotowała na niej zupę w dwóch dużych garnkach. A na dodatek to się wydarzyło miesiąc temu! Nie należy przesadnie ufać ani mediom społecznościowym, ani rodzinie męża – od zawsze to powtarzam.

Przyszło rozliczenie mediów za drugie półrocze – no, to wszyscy sąsiedzi się dowiedzieli, CO MYŚLĘ o obecnym rządzie (jeśli jeszcze tego nie wiedzieli). Tak to jest, jak człowiek otwiera korespondencję jak ten idiota – na trzeźwo!

PS. Sałata ma się świetnie.

O PRZEKLINANIU I TYM, CZEGO CHCEMY

Sąsiad chodzi po ogródku i klnie. Czy ja mu się dziwię? Zupełnie nie – też codziennie klnę, chociaż staram się ograniczać do wnętrza domu. Nie zawsze mi się udaje, niestety – co zrobić, takie czasy

A Nicole Kidman podobno przyszła lekko napruta na oscarową galę. I uwaga – TEŻ jej się nie dziwię – mnie na trzeźwo nikt by na coś takiego nie zaciągnął. A i po pijaku nie wiem, czy bym się dała namówić – zwykle wolę iść spać, niż się włóczyć po nadętych imprezach. 

A propos kląć: Zebra zalogowała się do e-pitów i jak zobaczyła, ile zapłaciła podatku w zeszłym roku, to krew ją zalała i wpadła w szał. Na co ja jej mówię, że mnie co miesiąc szlag trafia, bo płacę własnoręcznie i mam ochotę sobie za każdym razem odgryźć palce, żeby nie mieć czym zrobić przelewów (dla tych bezczelnych gnoi). No i ona się jakby trochę uspokoiła i mówi, że w takim razie woli się wkurwiać raz na rok, hurtowo, niż co miesiąc. A ja – że jednak co miesiąc, bo nie mam takiego szoku. W efekcie żadna z nas nie przekonała drugiej i pozostałyśmy każda przy swoim zdaniu. Ciekawe, co na to psychologia – jak to świadczy o naszych typach osobowości.

W zeszłym tygodniu ujęła mnie informacja o tym, że na lotnisku w Lizbonie ujęto pana, który przyleciał z Brazylii i miał a) fałszywy paszport, b) zakrwawione ubranie oraz c) kawałki ludzkiego trupa w bagażu. Zaimponowało mi jego totalne wyluzowanie w podejściu do podróżowania samolotami, naprawdę. Ja zawsze się czaję, wybieram spodnie bez metalowych elementów, żeby nie piszczały; buty takie, żeby łatwo zdjąć i założyć, no i mam stres, czy balsam do ust w tubce mi przejdzie na bramkach albo czy puszczą ser w bagażu podręcznym (puścili). Wniosek z tego taki, że… eee, chyba wniosek żaden – bo go złapali i zapuszkowali, a mnie jednak (jeszcze ciągle) nie, ale interesujący przypadek.

A i tak koleś z ludzką padliną w bagażu wydaje mi się mniej pierdolnięty, niż to stado mutantów, które grasowało w Sejmie z przenajświętszymi obrazkami. Czy to się kiedyś skończy? Bo ja naprawdę nie mam już siły, zwłaszcza na przednówku – codziennie mi się woda w chłodnicy gotuje i mam niską hemoglobinę; długo tak nie pociągnę.

Czytam naprawdę dobrą książkę – „Burze w mózgu. Opowieści ze świata neurologii” Suzanne O’Sullivan. Jeśli ktoś lubi książki Oliviera Sacksa (ja uwielbiam), to się nie zawiedzie – pani neurolog ma podobne podejście do pacjenta. Temat też ultra ciekawy, chociaż w dzisiejszych czasach ten, kto ma w miarę funkcjonujący mózg, to jest mu ciężko i smutno – nawet bez migren i epilepsji (aury migreny i epilepsji są do siebie podobne, się dowiedziałam). W kwietniu ma wyjść jej następna książka – na pewno kupię. Na marginesie – chciałabym kiedyś w życiu natknąć się na lekarza, który mnie potraktuje jak człowieka, a nie listę procedur do rozliczenia z NFZ-tem. Chodzę jak najrzadziej się da, a i tak nawet prywatnie za spore pieniądze (na NFZ przez ostatnie 25 lat byłam trzy razy – na szczepieniu na COVID) jestem traktowana jak przypadek do szybkiego pozbycia się z gabinetu. Bardzo to jest smutne i może nie będę kontynuować tematu, bo pójdę jeść masło na pocieszenie i nie zmieszczę się w dżinsy. A tego byśmy nie chcieli.

Natomiast chcielibyśmy już wiosnę. BARDZO.

PS. Sałata w doniczce – zgodnie z przewidywaniami: rośnie zdrowo i bujnie. Nie mam sumienia jej zjeść.

O KSIĘŻYCU DŻDŻOWNIC I OWCZARKACH

„Makabra w Stalowej Woli. Wyburzali budynek, gdy z sufitu spadły zwłoki zawinięte w dywan” – no już wiecie co. Z sufitu? W dywan? Przedziwny wystrój mieszkań w tej Stalowej Woli. 

Natomiast nie wiem, czy Państwo wiedzą, ale aktualnie mamy Księżyc Dżdżownic, czyli tak zwaną Robaczą Pełnię. Jestem za – lubię dżdżownice, bo są pożyteczne (nie to, co ludzie). Natomiast to, że pełnia, to było wczoraj czuć w lecznicy weterynaryjnej. Trochę było jak w XIX – wiecznym psychiatryku, a trochę jak na planie horroru.

Najpierw w poczekalni przywitało nas kilka piesków w kołnierzach typu lampka Pixara – chyba były wypisy po zabiegach chirurgicznych, bo miały obandażowane i / lub ogolone różne miejsca, a pomiędzy pieskami biegał pan doktor i udzielał wskazówek. Następnie zostałam skanalizowana do gabinetu USG, gdzie z namaszczeniem było oglądane Szczypawki wnętrze ze wszystkich stron. Wyszło, że pęcherz w porządku, a ta sraczka to po lekach na serce, i bądź tu człowieku mądry teraz. Ale to jeszcze nic, bo w międzyczasie coś zaczęło wyć jak strzyga, aż dostałam gęsiej skóry. Na co panie z lecznicy, że spoko, nic się nie dzieje, a to wyje OWCZAREK – i to nie, że coś go boli albo ma zastrzyk, nie – owczarki teraz mają takie ataki paniki. Dość głośne. Taka cecha rasy.

Matko jedyna. Dobrze wiedzieć, ale z nerwów już dostałam wytrzeszczu. Po badaniu brnęłam ze Szczypawką w objęciach po kolana w psach, które dostały od tego wycia lekkiego szału, pouciekały z gabinetów i chodziły wszystko dokładnie posprawdzać, dlaczego ich kolega jest krojony żywcem. Kurtkę i resztę odzieży miałam dokładnie usmarowaną żelem od USG i wyglądałam, jak po ataku mega ślimaka, względnie po spotkaniu trzeciego stopnia z Obcym, który się dość mocno ślinił z tego co pamiętam (ale przynajmniej nie wył!).

I tak oto tegoroczny Księżyc Dżdżownic zastał mnie z nieustaloną dawką lekarstwa na psie serduszko (będziemy eksperymentować) oraz pytaniem, dlaczego współczesne owczarki wyją jak upiory. Chociaż czy ja się im dziwię? Też dość często chce mi się wyć. Może się naczytały wiadomości w internecie po prostu. I jeszcze ten cholerny śnieg na dodatek. 

Tegoroczne kolory to pomarańczowy z czerwonym, czyli zupełnie nie moje i dobrze – nie nakupię sobie kolejnych szmat (miejmy nadzieję).

PS. O – nareszcie pozytywna informacja: “Po dwóch dekadach do ZOO w Teksasie wrócił aligator, którego ukradł jeden z wolontariuszy pomagających w ogrodzie zoologicznym. Mężczyzna, który hodował zwierzę w swoim ogrodzie, dostał dwa mandaty na łączną kwotę tysiąca dolarów”. I naprawdę nikt nie zauważył, że koleś przez dwadzieścia lat ma w ogródku aligatora?…

O MIGRENIE I ODCINKU SOUTH PARKU

Dear Diary! W tym tygodniu miałam migrenę przez dwa dni. Ale jaką! Czapki z głów i buty z nóg, majtki też można z podziwu ściągnąć. O święta Rito – była wielka, ogromna i majestatyczna. Wydawało mi się, że zamiast łba mam na szyi ogromne akwarium, w dodatku nadtłuczone i wypełnione NITROGLICERYNĄ. Jak te ciężarówki w „Cenie strachu”. I jak tylko się za bardzo poruszę, potknę albo chociaż spojrzę w bok – to ten cały sagan pierdolnie tak, że zmiecie pół wsi i zostanie krater jak po meteorycie tunguskim. A niechby i pierdolnęło – myślałam nawet, bo tak mnie bolało że leciały mi łzy – ale co z psem? Ludzi to mi w ogóle nie szkoda, ale Szczypawki bardzo. I okolicznych w sumie też, miłe pyszczki, chociaż czasem rozdarte.

Niemniej jednak – nie pierdolnęło. Ale umęczyło mnie, jakbym przeszła przez wyżymaczkę. I jeszcze do dziś kątem oka widzę jakby aureolę z ptaszków Tweety, więc ruszam się dość ostrożnie. A w drugim dniu migreny wypełniałam deklarację (niestety, nie niepodległości) podatkową – no, ciekawe ile razy się rąbnęłam i czy mnie w końcu zamkną. Mogliby zamknąć, bo już nie mam siły na to wszystko.

Z wydarzeń kulturalno – oświatowych to jest nowy odcinek South Parku o tym, jak Harry i Megan chcą prywatności. W tym celu objeżdżają cały świat prywatnym samolotem i wszędzie wpychają się z transparentami „WE WANT PRIVACY”. Następnie wynajmują domek w South Parku, po czym Harry gra na trawniku na perkusji albo w polo, puszczają po nocach fajerwerki i drą japy przez megafony, że wszyscy mają szanować ich prywatność. Żyłka mi prawie pękła ze śmiechu, kiedy Prince Harry jeździł błękitnym penisem po oknie Kyle’a, bo ten grał w grę komputerową i nie zwracał na niego uwagi. Szkoda, że ostatnio chłopaki tak rzadko wypuszczają nowe odcinki (ale rozumiem ich).

A na HBO jest kanadyjski serial „Three Pines” i po trzech odcinkach stwierdzam – jest piękny. Chociaż smutny. Ale nie można się oderwać. Pojechałabym do Kanady (ale latem, kiedy nie ma śniegu).

PS. O rany, bo zapomniałam! Jak byliśmy w Alicante i zwiedzaliśmy zamek na wzgórzu – OCZYWIŚCIE, zostałam poproszona o zrobienie zdjęcia. Tym razem była to młoda dziewczyna, ale Azjatka – śliczna jak modelka. Ominęła całą grupę i podeszła do mnie – tym razem mam wielu świadków (i świadkiń).

O KOŃCOLUTOWYM SMUTKU

Ptaszki śpiewają, jakby wiosna szła. A to chwilowo gówno prawda, niestety. O przepraszam – guzik, chciałam oczywiście napisać GUZIK, nie gówno. Przejęzyczenie. Pardą.

Z jednej strony – dobrze, że luty się kończy; z drugiej – tak koszmarnie, totalnie nie mam NA NIC SIŁY, że po protu kanał i bryndza owcza. N. mi każe łykać magnez. Magnez! Może gdybym zaczęła brać izotop uranu w pastylkach razem z witaminą D, to coś by się poprawiło. Bo od samego magnezu to niestety, ale wątpię.

Natomiast mam kolejny pomysł na odchudzanie. Otóż w książce o bombie atomowej przeczytałam, że Artur Oppenheimer miał metr osiemdziesiąt wzrostu i przez całe życie ważył nie więcej, niż 56 kilogramów. Wniosek z tego taki, że trzeba się na poważnie zainteresować fizyką kwantową – oprócz tego, że jest po prostu interesująca i szalona, to jeszcze na dodatek pozwala zachować figurę!

(Jest już do obejrzenia teaser filmu Nolana o Oppenheimerze. Faktycznie, Cillian Murphy wygląda jak szkielet).

Problem w tym, że na koniec lutego nie widzę jasnych stron. W ogóle. Żadnych. Do wiosny daleko, wojna trwa, rządzą nami osobniki, z którymi nie mam wspólnego systemu wartości ani (mam nadzieję) zbyt wielu fragmentów DNA. I czym tu się pocieszyć? Ma ktoś jakieś pomysły?…

O WYJEŹDZIE, UCZUCIACH DO SPORTU I SAŁACIE

Nie mam siły w ogóle, ponieważ byłam na wyjeździe relaksacyjno – jubileuszowym (z okazji urodzin, wiecie) w towarzystwie kobiet – równolatek bynajmniej w Hiszpanii. Bo tak sobie kiedyś zapragnęłyśmy i – o dziwo – udało się to zorganizować. W sumie cztery noce, ale LEDWO ŻYJĘ – bardzo było intensywnie, naprawdę bardzo. Codzienne spacery po dwanaście kilometrów, że nie wspomnę o dość dużych dawkach witaminy W, którą z namaszczeniem przyjmowałyśmy właściwie bez przerwy. Oraz robiłyśmy sobie zdjęcia i kupowałyśmy chustki, bo jedna koleżanka powiedziała, że OD TERAZ JESTEŚMY WYRAFINOWANE – no i trzeba było się wyrafinować. Co prawda, moja szuflada z szalikami i apaszkami przestała się domykać, ale jak jest mus, to mus.

I wszystko było naprawdę fajnie i w ogóle i nikt nikogo nie zabił (choć gdybyśmy zostali o dzień dłużej, to kto wie, kto wie) i odzywaliśmy się do siebie na lotnisku w drodze powrotnej, co uważam za SPORY SUKCES. Natomiast absolutnie ugruntował się mój pogląd o tym, że NIENAWIDZĘ SPORTU do samego centrum szpiku moich kości. Niena – kurwa – widzę.

Kiedy się spakowaliśmy w niedzielę rano, żeby złapać autobus na lotnisko – przystanek mieliśmy praktycznie pod domem – okazało się, że CAŁA DZIELNICA z dużymi przyległościami jest ODCIĘTA od świata, ponieważ odbywa się miejski maraton. I nie, taksówka też nie podjedzie, nic nie podjedzie. Trzeba wyjść z tej strefy na kolejny przystanek – tak powiedziały panie z obsługi maratonu. Więc szliśmy z ciężkimi, powrotnymi walizkami – wiadomo, pyszna sobrasada sama się do Polski nie wyślę, niestety. Szliśmy, szliśmy i szliśmy jakieś trzy kilometry na kolejny przystanek, żeby przeczytać naklejoną na nim kartkę, że TO JESZCZE NIE TEN i mamy zapierdalać kolejne dwa kilometry. Klęłam przez całą drogę naprawdę strasznie i mam nadzieję, że przynajmniej kilka osób spotkanych po drodze mnie zrozumiało, bo tam jest sporo Polaków. A z koleżanką jesteśmy umówione, że na następny maraton miejski w Warszawie zrzucamy granat (moim zdaniem granat to za mało – ja bym pierdolnęła z dużej wysokości kilka min morskich). 

Udało się nam resztką sił wyczołgać z tej ogrodzonej strefy, gdzie co chwilę biegł jakiś spocony maniak w obcisłym nylonowym ubranku i mam nadzieję, że go obtarło i dostanie liszaja. Dorwaliśmy dwie taksówki i doprawdy, nie byliśmy sami w miłości do bliźniego, który musi se pobiegać w niedzielę w centrum miasta, bo inaczej się nie liczy. Taksówkarze byli BARDZO MEGA WKURWIENI i mówili naprawdę paskudne rzeczy o władzach miasta. (A dwa dni wcześniej widzieliśmy władze miasta na jakiejś konferencji i moje koleżanki stwierdziły, że burmistrz jest przystojny – na pewno świnia, jak wszyscy politycy, ale przystojny).

Podsumowując:

– sportowcy to są kompletnie zwyrodniali psychopaci,

– kocham Hiszpanię,

– ale cieszę się, że wróciłam do Szczypawki,

– chociaż w ogóle się nie cieszę z powrotu do strefy klimatycznej umiarkowanej – czarna dupa, a nie strefa umiarkowana; od ponad doby wyje mi wiatr nad uchem i mam jakieś mroczne, poplątane sny, w których się spieszę i nigdzie nie mogę zdążyć.

A N. kupił wczoraj sałatę w doniczce i teraz, kiedy potrzebuję liść na kanapkę, to muszę ją własnoręcznie żywcem OKALECZYĆ – po prostu urżnąć jej część ciała!… Nie, nie robi mi to dobrze na psychikę. Jednak wolę zabitą sałatę (humanitarnie zabitą, oczywiście).

O TYM, CO PRZERYWA SEN

Ostatnio przeczytałam

(Psy się darły i musiałam iść zerknąć, czy przypadkiem nie jest popełniany mord w afekcie na środku ulicy, ale nie – szedł facet z reklamówką; być może miał w niej ludzką głowę – ale to już zostanie jego tajemnicą).

(Chociaż w sumie to nie wiem, po co poszłam sprawdzić, bo świadek byłby ze mnie ŻADEN – mam krótki wzrok i jestem BEZNADZIEJNIE niespostrzegawcza. Na przesłuchaniu tylko bym wprowadziła element chaosu. Może bym zapamiętała jakiś charakterystyczny element odzieży, gdyby był w wyjątkowo jaskrawym kolorze albo na przykład we wzór w jamniki, ale niewiele ponad to).

…no więc – przeczytałam ostatnio, że budzenie się w środku nocy ma głęboki sens. Gdyż nasi przodkowie spali na dwie raty – najpierw 4 godziny snu, następnie pobudka, żeby dorzucić do ognia – bo jeśli się nie palił ogień, to wzrastało prawdopodobieństwo zostania zeżartym. I po tych ratujących życie zabiegach – znowu zapadali w sen na 3 – 4 godziny. 

To jest o wiele lepsze wytłumaczenie, niż DEMON budzący nas o przeklętej godzinie, natomiast nie uwzględnia jeszcze jednego czynnika – mianowicie, psiego. Może psy jaskiniowe same wychodziły nocą na siku i nie budziły swojego pańcia – istniało niezerowe prawdopodobieństwo, że wkurwiony mógłby je zeżreć. Współczesne psy nie mają takich przemyśleń i po prostu szturchają pańcię nosem o trzeciej nad ranem; a pańcia akurat miała taki piękny sen o byciu szczupła osobą z małym tyłkiem i w ciepłym miejscu na Ziemi. Chociaż i tak nie było źle, jak na lutową noc – mogłoby być minus dwadzieścia, a tak to się przewietrzyłam w miłych okolicach zera. Ale sen już nie wrócił, ech.

I przyszły dwa NAPRAWDĘ WIELKIE rachunki za gaz. I się bardzo zdenerwowałam, bo już jeden to kupa forsy, a DWA? Puściłam zatem dosyć barokową wiązankę pod adresem rządzących – naprawdę niezłą, jestem z siebie zadowolona – po czym, po dokładniejszej analizie okazało się, że przepracowany listonosz wrzucił nam do skrzynki rachunek sąsiadki. I CO Z TEGO – niesmak pozostał, a wiązanka się nie zmarnowała; banda łobuzów z lepkimi łapami (to i tak najmilsze określenie, jakie przychodzi mi do głowy).

A wniosek z tego taki, że ludzki łeb w reklamówce jest czasem rozwiązaniem niezwykle kuszącym. 

O ZEPSUTYCH SOCZEWKACH I BUDOWANIU PIRAMID

BIlans weekendu jest taki, że:

– popsułam dwie soczewki kontaktowe, nowe, oraz

– miałam kaca w niedzielę z powodu soboty.

Soczewki to jedna była zlepiona w opakowaniu – zdarzają się takie france i czasem się uda ją rozkleić, a czasem nie; a druga dosłownie rozlazła mi się w palcach. No czasem tak bywa. Jak mawiał trener Piechniczek „Czasami się zawsze wygrywa, a czasami nigdy” (u Wilq tak mawiał, oczywiście).

A w sobotę tak jakoś wyszłyśmy z koleżankami się dowartościować, N. twierdzi, że to OCZYWISTE, bo była pełnia. On od zawsze czyni aluzje, jakobym była wiedźmą (albo czarownicą – jaka jest praktyczna różnica między wiedźmą a czarownicą?), a ja w zasadzie nie mam nic przeciwko. W każdym razie po drugim kamikaze koleżanka zdiagnozowała mi OSOBOWOŚĆ UNIKAJĄCĄ, bo nie chcę się tak luzem po amatorsku szwendać z moimi zaburzeniami psychicznymi, podczas gdy wszyscy mają stwierdzone JEDNOSTKI. Zatem poszłyśmy po symptomach i najbardziej wyszła ta osobowość unikająca (kod F 60.6). Co prawda, próbowałyśmy kombinować coś z maniem w dupie (epizod maniakalny, F 30.1), ale jednak fobia społeczna jest u mnie silniejsza. Czyli od soboty mam kod i jestem przyporządkowana i naprawdę dobrze się z tym czuję.

No i na tym kacu w niedzielę postanowiłam zrobić naleśniki i okazało się, że co? Że w wyniku nieokreślonego splotu okoliczności nie mam w domu zwykłej mąki. No pięknie. Znalazłam pełnoziarnistą razową, tempurę, skrobię ziemniaczaną oraz mąkę do ciast kruchych, która przypomina bardzo drobną kaszkę. Tak, jakbym kiedykolwiek zgrzeszyła kruchym wypiekiem, no naprawdę! Przemyślałam sprawę i wybrałam pełnoziarnistą, robiąc optymistyczne założenie, że raczej od tego nie umrzemy. Chyba. No i, Drogi Pamiętniku, nie umarliśmy! A naleśniki wyszły fajne i smaczne. A wszyscy żyli długo i szczęśliwie, chociaż mieli kaca w niedzielę (niektórzy).

Na Netflixie jest nowy serial z rudą od Ricky’ego Gervaisa, którą uwielbiam – „Świat według Cunk”, chyba się skuszę. Bo niby oglądam „Outlandera” na HBO, ale przydałoby się przekąsić czymś bardziej optymistycznym („Dlaczego mówi się, że to tajemnica, jak powstały piramidy, skoro to po prostu kupa dużych cegieł ułożonych w trójkąt?” – no i co, nie ma kobita racji?…).

PS. Ten “Outlander” to oczywiście “OUTSIDER” – według Kinga. No. Poniedziałek rano jest, moje synapsy dopiero myją zęby i wybierają sobie ciuchy na dziś.