O MGLE I ZLOŚLIWYM KRUPNICZKU

Mgła jest od dwóch dni jak u Kinga, a Aliexpress przysłał mi maila:

“ANNA, zasługujesz na to! Najlepsze z kategorii: części zamienne”

No proszę, już nawet Chińczycy wiedzą, że rozpaczliwie potrzebuję części zamiennych. Coraz lepsze te algorytmy, a jakie uprzejme – co prawda jesteś złomem, Anna, ale zasługujesz na NAJLEPSZE części zamienne. 

Poza tym normalnie – skoro grudzień, to chujnia, patatajnia i tym podobne. N. tak zaganiany, że widuję go sporadycznie przy stole – przełyka jedzenie jak w konkursach jedzenia na czas i jeszcze żując wstaje i leci dalej. A mnie wszystko wypada z rąk i z głowy. O mały włos paczka z jedzeniem dla Szczypawki by wróciła do nadawcy, co mi się jak dotąd nie zdarzyło NIGDY.

A Thelma i Louise, czyli dwie kury buntowniczki, dziś rano przegnały owczarka niemieckiego, który sobie wyszedł pozwiedzać okolicę, ale szybko wrócił do siebie z podkulonym ogonem. W dodatku na odległość – nie było żadnej walki ani nic – pies je zobaczył, skulił się, chwilę postał i popatrzył, zrobił w tył zwrot i zwiał do domu. W końcu, jak by nie patrzeć, kury to potomkowie dinozaurów – te dwie agregatki zachowują się jakby o tym dobrze wiedziały. Jak dwa małe T-Rexy.

I znowu zrobiłam krupniczek, i znowu wyszedł mi mocno ścięty, a raczej po prostu twardy. Ja bym wolała, żeby sernik był ścięty, a krupniczek płynny, a te mendy złośliwie wychodzą na odwrót i co zrobisz? No nic nie zrobisz. W związku z powyższym udaję się na kanapę, wkurwiać się na pandemię i oglądać „Lobstera” (jest na Netflixie, dlaczego nie wiedziałam, że „Lobster” jest na Netflixie?), bo w taką pogodę to nic innego nie ma sensu.

O TYM, ŻE JEŚLI MAMY GRUDZIEŃ, TO…

No wspaniała pogoda, codziennie łeb mi pęka. Wczoraj na pogrzebie

(bo oczywiście jeśli mamy grudzień, to nadciąga pogrzeb. Od dwunastu lat grudzień kojarzy mi się wyłącznie z pogrzebami i proszę, prawie co roku się sprawdza. Wczoraj pochowaliśmy osobę z rodziny zmarłą na COVID, niestety niezaszczepioną)

wiał taki wiatr, że ciskało zniczami z okolicznych pomników. Połowa obecnych na cmentarzu miała maseczki, i to prawidłowo założone – nie wiem, jak w kościele, bo nie wchodziłam. Weszłam natomiast w czarne spodnie, które miałam na sobie na pogrzebie dwa lata temu. Uważam, że po dwóch latach pandemii, rozlewania się na kanapie jak Jabba the Hutt i jedzenia dziwnych rzeczy (wczoraj – chrupki nietoperki z Lidla) – to spory sukces.

Z bardziej pozytywnych informacji: Kura sąsiada ma koleżankę! Namówiła jeszcze jedną kurę ze stada i chodzą teraz we dwie, chociaż ta pierwsza jednak odważniej (np. druga kura nie zapuszcza się w okolice ronda ani nie łazi środkiem drogi, tylko między drzewami i po trawnikach). Bardzo im kibicuję i oczywiście nazwałam je Thelma i Louise. 

A w Bonito jest trzecia część czeskich kryminałów pani Ivy Prohazkovej, które uwielbiam ze względu na ich czeskość oraz inspektora Mariana. Inspektor Marian niby jest dobrotliwym zagubionym misiem, ale romansuje z żonatymi babami, a na dodatek uwielbia rohliki – ja też uwielbiam czeskie rohliki i ostatnio nawet kazałam N. je sobie przywieźć w charakterze suwenira z Czech. I przywiózł całą torbę, nawet takie ciemne, z kminkiem. „Zagraj mi na drogę” się nazywa, tylko nie wiem czy go sobie wręczyć na Mikołajki, czy dopiero pod choinkę. (Tylko co to za imię dla inspektora – Marian; może w języku czeskim ono inaczej wybrzmiewa, ale czy oczekiwalibyście po jakimś MARIANIE, że rozwiąże komplikowaną sprawę kryminalną? Albo chociaż krzyżówkę w „Przekroju”?).

Chciałam w tym roku zerwać z piżamką pod choinkę, no bo ILE MOŻNA MIEĆ PIŻAM??? Ale oczywiście w handlu pracują źli ludzie, którzy wiedzą, jak złamać nawet bardzo odpornych psychicznie, a co dopiero taką galaretę jak ja – i zaatakowali mnie z flanki reklamami piżam ZE SNOOPYM. I tu oczywiście poległam i piżama ze Snoopym it is, znowu. Chociaż byłam twarda i wprowadziłam regułę – Snoopy tylko w komplecie z Woodstokiem. Nie ma Woodstoka – nie zobaczycie moich pieniędzy. 

Nagłówek z ulubionego forum: „Mój chłopak kąpie się z żółwiem”. Biedny żółw.

O EKSPERCIE OD KARPI

Oho, zaczyna się – „Ekspert o cenach karpia”.

Taki ekspert od cen karpia to musi mieć klawe życie. Przez cały rok siedzi sobie przy biurku, nikt go nie niepokoi, bębni palcami o blat oraz układa pasjansa. Pod koniec listopada i na początku grudnia udziali kilku wywiadów („O pani kochana, w tym roku drogo, za tuszkę drogo i za dzwonko też drogo”) i znowu ma na rok spokój. Umiał się ustawić po prostu. Ciekawe, jaką ścieżkę kariery trzeba mieć, żeby zostać ekspertem od cen karpia. I czy go media ściągają do telewizji i radiów śniadaniowych, żeby się wypowiadał na inne tematy – na przykład pokoju na Bliskim Wschodzie albo czy Julia Wieniawa powiększyła usta.

Chociaż w sumie co ja się będę czepiać biednego eksperta od karpi, jak we własnej rodzinie mam prezentowe szaleństwo od dobrych paru tygodni. Bo prezenty najlepiej kupić w listopadzie, taka prawda. Później są braki w rozmiarówce, wyczyszczone najlepsze zestawy LEGO i kurierzy nie nadążają z dostawami. Moja siostrzenica na przykład wybierała LEGO tyle czasu, że podejrzewałam, że czeka na opinię Kongresu USA, który musi się zebrać i odbyć debatę. I wszyscy twierdzą, że najtrudniejszy w kwestii prezentów jest MÓJ MĄŻ. Pfff, jakbym nie wiedziała.

A ja to sobie kupię na Gwiazdkę nową książkę Gretkowskiej, tę o Ćwierczakiewiczowej. Zawsze mnie fascynowała, a jej książki kucharskie to była jedna z moich ulubionych lektur (z gatunku science fiction wszakże). Na razie czytam „W samym środku zimy” Isabel Allende, z którą mam od lat skomplikowany związek – bardzo lubię jej książki autobiograficzne, a te awanturniczo – polityczno – historyczne – nie za koniecznie. Ale ta się dzieje współcześnie, więc się skusiłam i na razie nie żałuję, chociaż oczywiście natychmiast czytelnik zostaje opleciony mackami zagmatwanych losów bohaterów, bo przecież u Allende NIC nie może być po prostu. 

A dziś o wpół do piątej rano padał śnieg z deszczem i w ogóle pachnie śniegiem. Nie cierpię śniegu, ale lubię ten zapach szarego, zimnego powietrza – szkoda, że nie ma takich świec zapachowych. Bo niestety ale świece zapachowe wszystkie pachną tak samo, chociaż obiecują HO HO, JAKIE CUDA – zawsze się kończy dusznym słodkim przyprawowym smrodkiem. Najładniej pachniały PRL-owskie szyszki do kąpieli, których od lat ani widu, ani słychu. Pewnie były radioaktywne albo z azbestem, ale pachniały bezbłędnie. Ech.

O POTWORNYM SERIALU I BUŁKACH

Nad morzem byliśmy. Szczypawka dość zachwycona, bo na plaży leżały połacie fermentujących i naturalnie mocno smrodliwych wodorostów, więc się nimi zachwycała, a na dodatek – prawie za każdym razem jak wychodziła na spacerek na sikupę, to jakiś pies się w niej zakochiwał! No muszę powiedzieć, że jestem pełna podziwu – w końcu dziewczyna ma już swoje lata, a tu proszę, opędzić się od wielbicieli nie mogła. Mały potargany DEMON SEKSU (psiego).

Natomiast N. zawiedziony, bo w ogóle nie było wędkarzy i nie mógł odbyć swoich tradycyjnych wędkarskich pogawędek (uwielbiam te rozmowy: „I jak, bierze?” – „Panie, a kto w tym kraju nie bierze” i tym podobne). I chyba z tego niespełnienia urządził mi taki wieczór, że nadal nie mogę się pozbierać.

Stwierdził, że jak już jesteśmy na wczasach, to on będzie oglądał serial i wybrał sobie na HBO „Na wodach północy”. No dobrze, jak chce, niech ma. Zaczęło się obiecująco – prostytucja w brudnych, ciemnych portowych uliczkach XIX – wiecznej Anglii, alkohol, mordobicie, więcej alkoholu, w sumie cały czas ciemno; niedomyci wielorybnicy i jeden lekarz – narkoman. No i tak się akcja niespiesznie posuwała do przodu, w końcu statek wpłynął na zamarznięte wody i załoga zeszła do szalup i popłynęła POLOWAĆ NA FOKI.

OŻESZ KURWA MAĆ, o mało się nie zwymiotowałam i nie dostałam wylewu. No nie, ja wiem że to fikcja, ale NIE, nie dałam rady. Mogę oglądać jak mordują i ćwiartują ludzi, w zasadzie niechby ich nawet siekali ręcznie na małe kawałeczki, ale nie foki! I to by było na tyle, jeśli chodzi o serial „Na wodach północy”. Seans się zakończył w trzech czwartych pierwszego odcinka i nie przewiduję powrotu. Nawet gdyby zdobył wszystkie nagrody świata. 

Pozostając w temacie nadmorskim, to N. kupił w lokalnej piekarni bułki które się nazywają MONTOWE. Pierwszy raz w życiu spotkałam się z bułką montową – tak, już sprawdziłam w internetach i jestem mądra i wiem, co to znaczy, ale w moich okolicach nikt tak bułek nie nazywał. W ogóle z bułkami jest wielkie geograficzne zamieszanie, bo np. dlaczego bułka dupka nazywa się poznańska? A N. z kolei na bułkę wrocławską (znaną także jako bułka – weka) mówi ANGIELKA. A niezależnie od nazwy, smaczną bułkę coraz trudniej jest kupić – większość to puste w środku skorupy; te montowe były bardzo dobre.

Czytam „Ukochane równanie profesora”, urocza książka, więc żeby nie było za pięknie, to na zmianę z „Pięć. Nieopowiedziane historie kobiet zamordowanych przez Kubę Rozpruwacza”. Ta z kolei jest o wiele bardziej brutalna, ale nie z powodu morderstw (które są w książce pominięte), tylko z powodu opisów ówczesnej rzeczywistości. Umówmy się – życie większości ludzi w wiktoriańskiej Anglii to nie był taniec po płatkach róż. 

No i pogoda się zrobiła listopadowa, ale okej – dopóki nie ma mrozu, to niech sobie pada. 

O KURZE SĄSIADA I PODEJRZANYM ZAPACHU

No więc Jason Momoa ma COVID. A moje koleżanki bardzo by chciały, żeby spędzał kwarantannę albo chorował u nich w domu, żeby się mogły nim opiekować. Ja trochę nie rozumiem, co one widzą w tej Małej Syrence z brodą – może dlatego, że nie przepadam za brodami u facetów. W każdym razie zdenerwowałam się na wieść, że gra Duncana Idaho w nowej „Diunie” – zupełnie, ale to zupełnie mi na Duncana nie pasuje. Znajomi co już widzieli twierdzą, że mimo wszystko całkiem nieźle wyszło, ale no nie wiem. Zobaczę, to uwierzę – więc pewnie nieprędko, bo do kina się nie wybieram. Nigdy mnie do ludzi nie ciągnęło, a teraz to już w ogóle najchętniej chodziłabym w miejsca z ujemną liczbą osób.

N. ma nową obsesję w postaci kury sąsiada; sąsiad ma kury, które czasem przewietrza na pustej leśnej działce, a jedna kura jest bardzo przedsiębiorcza i sama decyduje, kiedy i dokąd wychodzi. Więc wiadomo, kiedy nagle wieczorem zaczynają się drzeć psy z całej ulicy na pierwszy rzut oka bez powodu, to znaczy, że kura wyszła na spacer. Ogrodzenia nie robią na niej wrażenia, chodzi sobie kiedy chce i którędy chce; muszę przyznać, że całkiem ją podziwiam. No i czasem N. dzwoni „Jak zobaczysz sąsiada, to mu powiedz, że jego kura spaceruje po rondzie – dzwoniłem, ale nie odbiera!” (bo może jest zajęty szukaniem kury i nie ma czasu odbierać telefonów). Naprawdę kibicuję kurze, ale trochę się też o nią martwię i założyłabym jej na szyję coś odblaskowego albo chociaż nogi pomalowała fosforyzującą farbą, bo jak już spaceruje po rondzie, to wieczorem może jej się coś niedobrego przytrafić. 

A propos kury, to sięgam dziś rano po jajko do lodówki i zaleciał mnie delikatny, acz wyraźny zapach trupa. Trochę się otrząsnęłam a trochę zdziwiłam, bo od jakiegoś czasu pilnuję kupowania, żeby nie za dużo, wędliny prawie przestaliśmy jeść, przeglądy lodówki robię systematycznie, a tu nagle taka nuta zapachowa. GDY WTEM olśniło mnie – N. był wczoraj w Ołomuńcu i przywiózł ołomunieckie twarożki! Niby wszystkie nadal są zapakowane, a nawet owinęłam je w dodatkową torbę, ale jak widać mają siłę przebicia. Już naprawdę, jak on przywiezie pamiątkę z wyjazdu…

I zupełnie znienacka nastał sezon budzenia się w środku nocy i niespania do rana z powodu panicznych analiz, CO KUPIĆ NA GWIAZDKĘ bo KOMPLETNIE NIE MAM POMYSŁÓW. Jak co roku zresztą. Po co, po co ludzie to sobie robią?…

O ŻEBERKACH I ANDRZEJKACH

Dzisiejsza prasówka:

„W jednym z mieszkań przy ulicy Koszalińskiej w Sławnie doszło do wielkiego dramatu. 42-latka zamordowała nożem swojego konkubenta podczas gotowania obiadu. Powodem zabójstwa miały być słowa 39-latka, który stwierdził, że nie lubi żeberek.”

Mam jakieś takie niepokojące wewnętrzne przeczucie, że zanim sięgnęła po nóż, to jakieś 42 razy zadała pytanie „Co chcesz na obiad?” i dowiedziała się, że a) nie wiem, b) wszystko mi jedno, a najczęściej to c) nic – zero – żadnej odpowiedzi. I to jest chyba najgorsze, kiedy NIE MA ŻADNEJ ODPOWIEDZI, świadczącej o tym, że człowieka ktoś słucha. Na przykład mnie NIKT nie słucha – ani pies, ani mąż, ani żadne inne nic. I chodzę taka niewysłuchana i zastanawiam się, jak bohaterka „Sprzątaczki” – a może mnie tak naprawdę nie ma? 

(Poza wszystkim to też nie lubię żeberek i nie jem, używam tylko do barszczu ukraińskiego).

Z innych prasowych doniesień to był świetny artykuł w El Pais o wyroku sądu w sprawie opieki nad dzieckiem. W skrócie – pani ma dziecko z panem, zamieszkiwali w Marbelli, ale ona pochodzi z Galicji. No i pewnego dnia najwyraźniej miłość im się skończyła, więc ona wzięła dziecko pod pachę i wróciła do swojej rodzinnej miejscowości. Tatuś ją podał do sądu, a sąd orzekł, że GŁĘBOKA GALICJA (w znaczeniu – to zadupie) to nie jest miejsce do wychowywania dziecka, które ma wrócić do tatusia do Marbelli. Bo tu są MOŻLIWOŚCI. Z tego wyroku, a zwłaszcza uzasadnienia i użytych przez sąd argumentów i przede wszystkim określeń regionu Galicja zrobiła się draka na pół Hiszpanii i oczywiście wszyscy galicyjscy politycy są OBURZENI.

N. twierdzi, że to tylko przykład na to, że w Hiszpanii mają jeszcze gorsze sądy niż u nas. A w Galicji faktycznie trafiają się niezłe zadupia, ale tu chodzi o miejscowość nad samym oceanem w okolicach Muros – Noia, które są przepiękne („Julieta” Almodovara była niedaleko kręcona) i ja bym sto tysięcy razy wolała mieszkać tam, niż w Marbelli z widokiem na ruskie jachty i butiki Versace. O jedzeniu nawet nie wspomnę. Mam nadzieję, że będzie ciąg dalszy tej afery – w każdym razie, zamierzam monitorować.

A w międzyczasie szatan kusiciel zaprowadził mnie za rękę do antykwariatu (bo jeszcze mam za mało książek, prawda) i zakupiłam „Zagram ci to kiedyś” – ktoś mi polecał w komentarzach (serdecznie przepraszam, ze nie pamiętam z nicka, ale mam mgłę mózgową covidowo – menopauzalną); w każdym razie – w księgarniach od dawna nie było i w Tezeuszu też nie, ale dopadłam wreszcie w SkupSzopie. Razem ze zbiorem reportaży „Takie układy” Teresy Torańskiej, no bo przecież nie będę zamawiać JEDNEJ książki, co ja, głupia jestem? (No czasem jestem, nie ma co ukrywać).

Czy można połączyć Halloween i Andrzejki, przebierając się za Andrzeja? Tylko nie za Dudę, błagam.

O PSICH PAZNOKCIACH I ŻALU

Miałam strasznie męczący sen.

To znaczy – z cyklu powracających snów mam taki jeden, że jestem tuż przed maturą, nic nie umiem, a w liceum odbywają się ostatnie lekcje, na które nie mogę trafić, bo nie mam planu lekcji ani zeszytów ani zielonego pojęcia o niczym. No więc tym razem przybył dodatkowy element – otóż nie mogę iść na te ostatnie lekcje przed maturą, bo jestem w domu NIEUBRANA. I strasznie się męczę, szukam po szafkach jakichś ciuchów, znajduję spodnie, sweter, ale za cholerę jasną nie mogę nigdzie znaleźć BUTÓW.

I tak sobie myślę po obudzeniu… Czyżby Wszechświat chciał mnie delikatnie nakłonić do kupna butów? 

Dwa dni temu po południu, jak już porządnie zaczęło wiać (i oczywiście wyłączyli u nas na wsi prąd), wybraliśmy się ze Szczypawką do Zebry na obcięcie pazurków (teraz się mówi „Iść na pazy” – nie wiem, jak Państwo, ale ja kiedy widzę napisany / słyszę ten zwrot, to mi skóra cierpnie i się marszczy; obrzydlistwo). Musieliśmy przejechać przez główne skrzyżowanie, na którym nie działały światła, więc już nieźle – a na dodatek w tę i z powrotem jeździły wozy strażackie na sygnałach i migające na niebiesko. No prawie jak świąteczna ciężarówka z Coca Colą (tylko bez Coca Coli). Samo obcinanie też było bardzo klimatyczne – po ciemku, moja siostrzenica trzymała latarkę, Zebra cięła, za oknem wyły strażackie syreny, a mój mąż oczywiście uciekł (niby „pogadać ze szwagrem” – aha, akurat). No po prostu – było jak w odcinku serialu MASH, jak ich Koreańczycy bombardowali. Bardzo klimatycznie. 

Przez ten cholerny wiatr mam ochotę pić wódkę i rzucać szklankami o ściany. Szkoda, że nie lubię wódki.

Tak, serial z rudym to „Billions”; nieźle się ogląda, chociaż te wszystkie intrygi trochę za bardzo łopatologicznie wytłumaczone. Obsada pierwsza klasa, nawet Nancy Botwina w absolutnie ohydnych szpilach na platformie się przewinęła. Na żonę rudego natomiast nie mogę patrzeć. 

A jak już jesteśmy przy aktorach, to bardzo strasznie mi żal Aleca Baldwina. To jest taki fajny gość i przez czyjąś bezmyślność będzie teraz musiał żyć z taką tragedią na sumieniu. A Beaty Kempy jakoś dziwnie mi w ogóle nie żal. Ciekawe, dlaczego.

O CZESKICH PRZEKĄSKACH

Po pierwsze, Krtek wrócił i wprowadza zmiany topograficzne na Szczypawki ulubionym trawniku do sikania. Wrócił oczywiście DOKŁADNIE wtedy, kiedy N. wyjechał do Czech – PRZYPADEK? NIE SĄDZĘ.

Po drugie, N. wyjechał do Czech (jak już wspominałam), w związku z czym to ja miałam zaszczyt wyprowadzać jaśnie panienkę o 3.47 nocą na sikupę i wąchanie kosmosu. Błagałam ją, żeby wytrzymała chociaż do piątej, bo pańcia się boi duchów, ale gdzie tam. 

Po trzecie – skończyłam ten serial i hipiska w wersji Andie MacDowell mnie denerwowała do samiuśkiego końca. Zdecydowanie wolę szalone artystki łamane na hipiski w wersji Patricii Clarkson. No i ciśnienie mi się podniosło, jak młoda pojechała sprzątać u pani zbieraczki – w beżowych spodniach i ślicznym kardiganie ecru. I nie przebrała się, nawet nie założyła żadnego fartucha na wierzch, tylko w tym sprzątała kilka godzin (i jeszcze jedna scena, jak sobie zrobiła IDEALNY warkocz dobierany nawet nie patrząc w lustro). Oczywiście to są drobiazgi i trochę żartuję, ale mam taki wniosek – super, że jej wyszło ze studiami na koniec; wychodziła ze strasznej sytuacji i dzięki determinacji udało jej się przełamać schemat (miejmy nadzieję). Natomiast w większości podobnych przypadków dramat polega na tym, że nie ma nagrody w postaci wyjazdu na studia i zmiany otoczenia. Praca za małe pieniądze w złych warunkach nie jest sytuacją przejściową, tylko permanentną, na całe życie – i wtedy pogadajmy, na ile człowiekowi wystarcza determinacji. 

No to teraz dla odreagowania oglądam serial z rudym z Homelandu, który tym razem jest obrzydliwie bogaty, i ściga go prokurator o wyrafinowanych preferencjach erotycznych (ale z własną żoną!) (którą gra Rachel z „Mad Menów”, ze trzy odcinki mnie męczyło, skąd ją kojarzę). 

A następnie N. wrócił z Czech i przywiózł mi DUPETKY (bo mu kazałam – znalazłam w internecie i mnie zaintrygowały nazwą oraz ogólnie tym, że ISTNIEJĄ, a ja ich nie próbowałam!). Są bardzo smaczne, może trochę podobne do naszych talarków, ale lepsze i bardziej chrupiące. Ale jak już jesteśmy przy słonych chrupiących przekąskach, to ujęło mnie podejście Czechów do czipsów. Otóż mają marki własne czipsów, na których widnieje napis „Nejsme chipsy, jsme BRAMBURKY” w prostych, przezroczystych opakowaniach, żeby było widać to co w środku: uczciwy smażony kartofel, a nie jakieś nie wiadomo co posypane tablicą Mendelejewa. I takiego czegoś bardzo mi u nas brakuje. Ba, w Polsce nawet nie mamy własnej nazwy na czipsy – bo „prażynki ziemniaczane” to inny produkt, „chrupki” też. 

A dwóch kolesi z Liverpool przedstawiło nową teorię, zgodnie z którą Wszechświat nie miał początku i po prostu istniał od zawsze. Z jednej strony to pocieszające, z drugiej – dosyć lubię Big Bang, ale podobno ta teoria nie wyklucza Big Bangu, tylko twierdzi, że nie był początkiem, tylko czymś w rodzaju anomalii. No jeśli tak, to w porządku.

PS. Zapomniałabym podziękować za morderców w czwartki! Bardzo, bardzo świetna – od razu zamówiłam drugą część.

O PRZYGODZIE Z ADRENALINĄ

No ale co tu pisać, jak jest coraz bardziej chujowo i na dodatek coraz zimniej?

Jak była ta awaria Fejsbuka, to nawet nie zauważyłam, natomiast następnego dnia miałam doświadczenie GRANICZNE – zapomniałam hasła do Gmaila. Coś tam ustawiałam w przeglądarce i wypolexitowało mnie ze wszystkich zalogowanych stron (sklepów też, więc to akurat bdb – ale niestety również fejsbuka i poczty). Oj, miałam kwadrans zadumy i refleksji. Robiło mi się na zmianę zimno i gorąco i prawie całe życie przeleciało mi przed oczami (za wyjątkiem tych najgorszych kawałków, które wyparłam – przedszkola, lekcji WF w podstawówce, świąt u rodziny mojego męża… takich tam). Jakie to szczęście, że Gmail się nie zawiesza po trzeciej próbie, bo mam zestaw haseł takich mnemotechnicznych co im tylko zmieniam znaki i cyferki z przodu i z tyłu (albo wstawiam pośrodku) no i W KOŃCU trafiłam. 

To jest STRASZNE, jaki człowiek jest uzależniony od głupiego konta mailowego – jak pomyślałam, ile by mnie czekało odkręcania wszystkiego, choćby samych faktur elektronicznych, to naprawdę można zasłabnąć. A jeszcze Gmail do mnie – „Nie możemy potwierdzić, że ty to ty” – spoko, od pewnego czasu też mam takie przemyślenia. 

N. z kolei wieczorami przynosi wędki, rozkłada je, składa i każe mi przeliczać długość na stopy i metry. Jak nic przygotowuje się do emigracji (jestem za, coraz bardziej) do rybackiej chaty gdzieś na północy Hiszpanii, gdzie będziemy żywić się tym co złapiemy. Czyli ja – nie oszukujmy się – będę jadła KURZ, bo niczego innego nie dogonię. No, może ślimaka, ale przecież go nie zabiję, oraz – jeśli mam być szczera – jakoś nie przepadam. Zresztą w Hiszpanii wszystko jest pyszne, więc kurz na pewno też. 

Zaczęłam „Sprzątaczkę” na Netflixie  – zacznę od negatywów: wkurwia mnie Andie MacDowell, za bardzo afektowana ta jej bohaterka, natomiast jej córka – zdecydowanie lepiej. Może tylko czasem za dużo i za nerwowo się rusza, no ale młoda jest – ludzie jak są młodzi to się szybciej ruszają, zanim zmądrzeją (i przyrosną do kanapy, jak niżej podpisana). I mimo że piszą, żę w porównaniu z książką i tak jest upiększony i wygładzony (książkę OCZYWIŚCIE zamówiłam), to i tak bardzo poruszający, bardzo. I okazało się, że mam taką samą narzutę na łóżko, jak występuje w trzecim odcinku w mieszkaniu socjalnym w pokoju dziecięcym. Hm.

(Ale to pierwsze zlecenie które dostała – posprzątać TAKĄ chałupę w cztery godziny? I jeszcze meble ogrodowe i opróżnić lodówkę i żeby nie było smug na meblach? JEDNA OSOBA w cztery godziny? I ta szefowa w ogóle nie weryfikuje zleceń? Masakra).

Przeczytałam, że we wszystkich współczesnych mediach występuje nadreprezentacja złych wiadomości i świat w rzeczywistości jest lepszy. Dlatego trzeba ograniczać sobie dostęp do minimum, wyłączać internet i wychodzić do ogródka i mniej się przejmować. BARDZO bym chciała, żeby tak było, ale jakoś kurwa nie potrafię się dopatrzeć tych dobrych intencji.

O POTRZEBIE ZAROŚNIĘCIA BAOBABAMI

Bardzo dziękuję za wszystkie podane propozycje książek – zapisuję sobie i planuję zamówić wielką, OGROMNĄ pakę, bo absolutnie muszę się zdysocjować. Bo oszaleję. Bo dostanę zapalenia mózgu, a syndrom wędrującej larwy skórnej już chyba mam. Ziołowe tabletki bez recepty nie dają rady, zostaje fuga i dysocjacja.

ORAZ zajęcie czymś rąk – na przykład, dostałam od Zebry piękny kupozbieracz; taka szczęka, żeby się nie schylać po psią kupę. No więc otóż doszłam już do takiej maestrii, że zbieram trzy kupy naraz, bez opróżniania urządzenia! Jest to powód do dumy – niech nikt mi nie mówi, że nie. Oczywiście, muszą być spełnione pewne warunki, na przykład lepiej się zbiera takie kilkudniowe, przeschnięte. Bo świeżynki – jak zgodnie z Zebrą ustaliłyśmy – strasznie się mażą.

(Obrzydliwe? Nadal nawet w ułamku nie tak obrzydliwe, jak PIS.)

Dobrze, że ten „Seinfeld” już jest (a w Elaine widzę zadatki na Selinę Meyer, nic na to nie poradzę, chociaż oczywiście jest na razie śliczna, miła i niewinna, ale chwilami są przebłyski).

Oraz, Drogi Pamiętniku, już nie wiem JAK mam z N. rozmawiać, żeby już nie kosił trawy przed zimą. A on nie dość że kosi, to jeszcze mi zarzuca, że ja to bym najchętniej zarosła. ALEŻ OCZYWIŚCIE, że najchętniej bym zarosła! Najlepiej BAOBABAMI, żeby mi dobrze zasłoniły ten piękny kraj, od którego mam migreny.

PS. I jest nowa Fannie Flagg, ale ona jest taka radosna i optymistyczna, że nie wiem, czy dam radę.