O TYM, ŻE MIEWAŁAM LEPSZE TYGODNIE

Dość okropny tydzień, ten co minął.

Dowiedziałam się na przykład, że pies może zemdleć. Zwykle jestem za zdobywaniem wiedzy, ale w tym przypadku wolałam moje życie zanim się tego dowiedziałam. Doświadczyłam, w zasadzie. 

(Ja wiem, że Szczypawka ma siedemnaście lat. Wiem, co to znaczy dla psa. Ale nie jest przez to łatwiej).

Gdyby weterynaria działała tak jak ludzka ochrona zdrowia (OCHRONA ZDROWIA, no chyba dostanę czkawki ze śmiechu), to już bym była w żałobie. Na szczęście jest inaczej i mamy zwiększoną dawkę leków na serce i polecenie liczenia oddechów w czasie snu. Chwilami mam ochotę się rozpłakać, ale na szczęście nie ma miejsca na moje histerie – trzeba się opiekować małym stworzonkiem. Małym, ukochanym, dzielnym wojownikiem. 

Oglądam „Mare of Easttown” – drugi raz, ale nie szkodzi, bo pozapominałam szczegóły i lubię Kate Winslet. No i – jest drugi sezon „Good Omens”. Zaczyna się po prostu wspaniale, ale na kolejne odcinki nie miałam głowy. Jak tylko ją odzyskam – zamierzam kontynuować.

I jak tu nie zwariować, Droga Redakcjo? Pytam w zasadzie retorycznie.

O SPODNIACH I FINEZJI

W ten weekend największą atrakcją były kurki na zupę (kurki grzyby, nie mały drób żeński). Małe korytko (tzw. trumienkę) kurek myłam ze CZTERDZIEŚCI MINUT, a wcześniej moczyłam w wodzie z solą. Bo widziałam instrukcję, że jak się je posypie solą i zaleje wodą, to spadnie z nich brud. Fakt – część się odmoczyła, a i tak każdą kurkę musiałam doczyścić pod mikroskopem, bo kurkowy piach w zębach jest OKROPNY. Uwielbiam dania z kurkami, ale nie zamawiam ich w restauracjach, bo (prawie nie bywam w restauracjach, bo pies – taka prawda) wolę nie ryzykować zgrzytania piasku. Dlaczego do mycia kurek nie zatrudnia się WIĘŹNIÓW? To by była świetna resocjalizacja. Pod warunkiem, że umyliby porządnie, oczywiście. Powinni myć kurki i czyścić frytkownice, a nie tylko całymi dniami wydrapywać sobie tatuaże grzebieniem i fermentować wino w stalowym kiblu, takie jest moje zdanie, którego jak zwykle nikt nie wysłucha.

A w ogóle w kwestii gotowania najbardziej podoba mi się maksyma „Kobieta powinna umieć dobrze gotować i robić to rzadko”. Nie pamiętam, czyjego to autorstwa (Samozwaniec?), ale popieram. Najgorzej to stworzyć precedens – zrób człowieku nieopatrznie obiad w weekend i od razu będą tak chcieli co tydzień. No ludzie! Co ja jestem, bar „Pieczarka”? 

Teraz będzie o modzie. Jestem zachwycona tegorocznym trendem szerokich, luźnych, kolorowych portek. Z bawełny albo z wiskozy, czasem w naprawdę obłędne wzory, ze sznurkiem w pasie albo w gumkę – więc wygodne. Najfajniejsze bywają w sklepach z piżamami, ale kto mi zabroni chodzić w spodniach od piżamy? Więc sobie jestem taka zachwycona i od czasu do czasu oczywiście nabywam kolejne. 

No i parę dni temu wyskakuje news o Hannie Lis, która jest cała połamana i przyznała się, że otóż PRZEZ SPODNIE. Bo miała szerokie i długie, oczywiście pędziła do samochodu i przydepnęła nogawki i się przewróciła. 

No więc po pierwsze: Nie pędzimy. Pędzenie w życiu jest bez sensu, chyba że uciekamy przed Godzillą. Co też nie ma sensu, bo ona jest większa i nas dogoni. 

Po drugie: długość do kostek albo skracamy. Te za długie wlokące się za człowiekiem to nie wiem, kto wymyślił – czasem jak widzę na zdjęciach STYLIZACJE, to one są wyłącznie do stania i bycia fotografowanym. Bo może to i ciekawie wygląda, ale nie da się w tym nawet poruszać, a co dopiero chodzić. 

Ale i tak kolorowe piżamowe spodnie rządzą.

Na HBO fajny miniserial z Anną Maxwell Martin (bardzo ją lubię) – „Hollington Drive” (jedna rzecz mnie wkurzyła lekko, ale nie będę spoilować). A N. z kolei zażyczył sobie oglądania netflixowego konkursu kucharzy „Gotowanie na 5 gwiazdek” – no dobra, prowadzi Michel Roux, ten co napisał całą książkę kucharską o jajkach – i słusznie, bo jajko to jest cud świata. Nie żeby jakieś porywające, ale można obejrzeć – chociaż wolałabym kamery w kuchni, niż osobiste wynurzenia. No ale to ja, widocznie szersza publiczność woli inaczej. Ale no kurczę – te ich FINEZYJNE dania, bo jurorzy cały zaś podkreślają, że to jest super elegancka restauracja i wymagana jest FINEZJA – to żadne do mnie nie przemówiło. Wszystkie wyglądają na przeładowane i wymęczone. Przystawki u Basków do mnie przemawiają, a te piętrowe wygibasy z kropką sosu redukowanego przez siedem godzin – nie. No nie i już, nic na to nie poradzę. 

I lato się popsuło. Może upały nie były najfajniejsze, ale teraz jest za zimno i proszę w tej chwili coś z tym zrobić. Jeszcze nie zdążyłam założyć wszystkich sukienek, dopiero się rozkręcałam! 

O BĄBLACH I MARKETINGU

No więc, Drogi Pamiętniku, jak zapewne wiesz, nie po drodze mi z aktywnością fizyczną – ale staram się przełamywać moje lenistwo. No i ostatnio przełamałam i poszłam do paczkomatu. Nogami. Nie mam daleko, ale błąd polegał na tym, że założyłam tenisówki na gołe stopy, a zrobił się tego dnia popołudniowy upałek. Wróciłam z nową książką Marian Keyes oraz z bąblami na małych palcach u stóp – no jak w mordę, mój model fizyczny nie został stworzony do PORUSZANIA SIĘ. Prawie za każdym razem zaliczam jakiś fakap.

Poza tym od jakiegoś czasu algorytmy internetowe chyba mają problem ze sklasyfikowaniem mnie. Czego absolutnie nie mam im za złe – sama się nie umiem sklasyfikować i to od właściwie zawsze, a teraz to już W OGÓLE (w moim wieku to już powinnam mieć w szafie naszykowaną bluzkę z koronkowym kołnierzykiem do trumny właściwie, a nie jakieś nie wiadomo CO). Wracając do naszych baranów – wyskakują mi przedziwne zestawienia reklam, ostatnio to była parka – środki na wzdęcia oraz naklejki na sutki. Po prostu aż skłoniłam głowę z podziwem dla speców od marketingu, którzy wychodzą z siebie, żeby upchnąć jak najwięcej towaru mojej grupie wiekowej. Na razie podziękowałam za jedno i drugie, ale kto wie, kto wie. Na pewno mnie zaintrygowali, a to pierwszy cel reklamy, z tego co pamiętam.

(Dziś dla odmiany od rana świeca „BĄK PSA – Zapal, gdy piesek puści bąka”, z nutą piwonii i irysów. Lubię zapach piwonii).

Cytat na dziś: 

“A gentleman is someone who can play the accordion, but doesn’t.” 

(Pełna zgoda).

A dziś znowu impreza, tym razem świętuje N. Idę obierać ziemniaki.

Żartowałam! Będą małe bez obierania, a la kanaryjskie papas arrugadas. O właśnie – może ona się wychowała na Kanarach? Tam się je ze skórką. 

Nic mi się nie chce i muszę być w klapkach, no bo te bąble. 

O POSZERZANIU HORYZONTÓW

Od zawsze powtarzam, że najlepiej się uprawia filozofię, robiąc coś konkretnego rękoma. Jak się pranie rozwiesza, kuchenkę czyści mleczkiem, ponieważ mąż smażył sobie kotlet i na dobrą sprawę wszystko w promieniu dwóch metrów od płyty kuchennej jest do wyburzenia, no ale spróbujemy mleczkiem… STOP – miało być o rozmyślaniach. I na przykład wycierając kurze z kuchennych blatów. Wtedy się dochodzi do najlepszych, konkretnych wniosków, wnoszących wiele do światopoglądu.

Na przykład dzisiejszy wniosek po posprzątaniu kuchennego blatu z barkiem: PO JAKĄ CHOLERĘ człowiek kupuje tyle tego szklanego i ceramicznego gówna, ustawia, nigdy nie używa i tylko później się z tym trzeba optykać, myć, czyścić i wycierać – najlepiej byłoby to wywalić na kupę przed domem i PODPALIĆ. Szkoda, że szkło się słabo pali.

Chociaż ja w zasadzie chciałam dziś się wypowiedzieć o tym, jak Almodovar mną wstrząsnął. 

Oglądam sobie „Matki równolegle” (Penelopa – przepiękna). I w sumie, jak na Almodovara, to wydarzenia z gatunku dość zwykłych, nudnych nawet. I dochodzimy do sceny, w której do mieszkania Penelopy przychodzi koleżanka. Sporo młodsza – poznały się w szpitalu, kiedy obie rodziły dzieci, leżały w jednym pokoju. Później się trochę straciły z oczu, ale odnalazły, no i Penelopa zaprosiła tę młodą. Młoda przychodzi w porze kolacji, Penelopa do niej: „Robię tortillę. OBIERAŁAŚ KIEDYŚ ZIEMNIAKI?” (co za idiotyczne pytanie – myślę sobie). A tamta jej odpowiada – „NIE!”.

Aż normalnie musiałam zatrzymać seans! Bo mi się to nie zmieściło w pejzażu wewnętrznym – kobieta, dwadzieścia parę lat (chyba?), mieszka w kraju tortilla de patatas. Urodziła dziecko, ale nigdy w życiu nie obierała ZIEMNIAKÓW? Ja bym chyba zemdlała, gdybym usłyszała takie wyznanie. Penelopa nie zemdlała, tylko ją uczy obierać, no i fajnie. Najwyraźniej jest bardziej tolerancyjna. A ja zaściankowa! Bo mi się we łbie nie mieści, żeby nie umieć obrać ziemniaka. I jeszcze się tym afiszować! 

Naprawdę, Carmen Maura karmiąca tygrysa przy akompaniamencie gry na bębenku zrobiła na mnie mniejsze wrażenie, niż ta laska, co nie umie w ziemniaka. Nie wiedziałam, że tacy ludzie w ogóle ŻYJĄ! Czyli – jak by nie patrzeć – Almodovar mi poszerzył horyzonty.

A poza tym to upały – ja nawet lubię, ale Szczypawka się męczy. Dobrze, że przynajmniej noce chłodne. No i znowu jest jakaś plaga ciem. Zatrzęsienie ciem! Czy to już oznaka zbliżającej się apokalipsy, Droga Redakcjo?

O MAGICZNYCH TABLETKACH I PRZESADZIE

Nareszcie prawdziwe lato. Człowiek wstaje rano – bez kaca, bo nie jest na wakacjach, tylko w domu – czyli o wiele fajniej, bo są tu wszystkie moje rzeczy i nie trzeba wieczorem pić alkoholu; w dodatku jest ulubiona herbata i lodówka pełna lodów Kaktus. Nie wiedziałam, że one są takie fajne! Tylko nie wiem po co mają paskudną polewę na czubku, no ale to można oskrobać. I kanapa na tarasie i książki – chociaż akurat czytam dość smutną i męczącą czeską powieść „Sprawy, na które przyszedł czas”. O dwojgu ludzi, którzy od początku nie mają ze sobą wiele wspólnego, ale pobierają się i mają dwójkę dzieci. I te dzieci, proszę sobie imaginować, nie naprawiają MAGICZNIE związku – ani kiedy są małe, ani później, coraz starsze. I cały czas żyją obok siebie i mają do siebie pretensje. Jestem w trzech czwartych książki i zmęczona tym wszystkim jak jasna cholera. To już bomba atomowa była mniej męcząca. (To znaczy – książka jest napisana naprawdę dobrze, jeśli ktoś nie ma uczulenia na zapis dialogów bez myślników, ale temat męczący, i to bardzo. Tym bardziej, że taki życiowy i autentyczny).

A teraz będzie niepoprawnie politycznie, ostrzegam. Ale po prostu nie mogę się powstrzymać.

No więc, pies koleżanki dostał tabletki na serce. Starsze pieski dostają, Szczypawka też bierze – dużo lepiej znosi upały i ogólnie jest żywsza, więc chyba weterynarze wiedzą, co robią. No dobra – tamten też jest żywszy, ale przy okazji tabletki zmieniły mu orientację seksualną. Gdyż bez tabletek był homoseksualny i miał ukochanego z tej samej ulicy, powiedzmy – Gucia. A teraz, kiedy zażywa tabletki, dotychczasowy narzeczony poszedł w odstawkę, a pies zaczął się interesować suczkami! Biedny Gucio, podobno siedzi i wyje, kiedy tamten obojętnie mija jego posesję i biegnie podrywać dziewczyny.

NO WIDZIELI PAŃSTWO TAKIE CUDA?

Żeby tylko PIS się nie dowiedziało, bo leku w hurtowniach zabraknie i psy się pochorują. 

(Szczypawce nic się nie zmieniło – najbardziej na świecie kochała swojego pańcia i nadal tak jest).

Natomiast wczoraj rano musiałam wynieść z wanny aż dwa pająki – jeden długonogi i jeden mały, włochaty i nabuzowany. I to już, uważam, jest lekka przesada.

PS. Szpaki kradną sąsiadowi czereśnie i przylatują je zeżreć DO NAS. Mnóstwo pestek leży na podjeździe, przy miskach z wodą i powrzucane do misek też. Chcą nas wrobić we współudział, mendy jedne.

O NALEŚNIKACH I ŻYCIU WIECZNYM

A przedwczoraj z kolei przyśnił mi się Paul Newman. Był taki piękny – rozmawiał oczywiście z N. i oglądali sprzęt wędkarski i woblery. W pewnym momencie poprosił mnie o kawę ze śmietanką, a ja nie miałam śmietanki. Nie miałam śmietanki do kawy dla Paula Newmana! To było naprawdę upokarzające. Na szczęście przypomniałam sobie o pudełku lodów w zamrażarce i zaproponowałam, że zrobię mu affogato. Paul Newman się uśmiechnął (tym swoim UŚMIECHEM) i powiedział, że chętnie. Wszyscy odetchnęli, a ja się obudziłam.

W dobrym humorze, bo koniec końców nie zawiodłam Paula Newmana. Bym sobie nie darowała.

Tymczasem moje gospodarstwo domowe wzbogaciło się o naleśnikarkę – kiedyś mruknęłam pod nosem, że może by warto, po czym N. oczywiście natychmiast kupił, bo faceci uwielbiają sprzęty SPECJALISTYCZNE. Skoro tak, to zrobiłam naleśniki – nawet fajnie, szybko, równo się grzeje, nie przywiera, tylko wychodzą DUŻE. To znaczy, patelnię do naleśników miałam mniejszą. No i trzeba za każdym razem czyścić patyczek do rozprowadzania ciasta, bo inaczej zostają kluski na końcu i z naleśnika robi się galaktyka spiralna Andromedy z frędzlami dookoła. Ale dobra, fajnie, zrobiłam zdjęcie i wysłałam koleżankom, na co od jednej dostaję odpowiedź „Skoro ci się nie chce robić naleśników jak Bóg przykazał”.

A podobno to ja się wszystkiego czepiam! No więc – osobiście nie posiadam informacji, jaką techniką Pani Bóg smaży naleśniki. Najwyraźniej ominął mnie ten rozdział w Biblii, więc nie czuję, żebym naruszała rzeczoną naleśnikarką jakieś ustalenia na najwyższym szczeblu. Jak ktoś ma jakieś wąty, to niech mi przytoczy cytat dosłowny, w który będzie mowa o patelni. I czy patelnia do naleśników to też jest fanaberia i musi być zwykła? A co z patelniami teflonowymi? A najlepiej nie zaczynać tematu „naleśniki a życie wieczne”, bo do niczego dobrego to nie prowadzi.

„Black mirror” obejrzałam i z wyjątkiem odcinka o aktorce i paparazzi – beznadziejnego –  pozostałe mi się podobały. Sezon w porównaniu z poprzednimi raczej taki soft, ale i tak warto.

A wczoraj wieczorem wleciała nam do chałupy pleszka. Dobrze, że okazała się na tyle bystra, że po zrobieniu rundy honorowej dookoła chałupy wyleciała drzwiami balkonowymi, ponieważ byłam już po lampeczce wina i hm… z łapaniem ptaszyny mogłoby być RÓŻNIE. Zwykle sobie radzę, bo najczęściej wpadają rano, kiedy jeszcze mam świeży umysł i niezły refleks. Chociaż i tak wolę jak wpadają ptaszki, niż te ogromne komary, fuj.

No i pół roku za nami. Znowu trzeba zapłacić za śmieci i pomyśleć, w której piżamie zamierzamy spędzić Sylwestra.

O KOLEJNYM EUROPEJSKIM MIEŚCIE

Śniło mi się, że N. przyniósł chomika w plastikowej torbie. Powiedział, że znalazł go na ulicy, ponieważ chomik był strasznie brzydki i ktoś go z tego powodu wyrzucił – no więc on się nim zaopiekował. Poszedł nawet do weterynarza i brzydki chomik dostał całe wiadro tabletek, które zostało mi wręczone wraz z instrukcją podawania chomikowi.

Nie wiem, jakie powinnam wyciągnąć wnioski z takiego snu. „Podawać tabletki brzydkiemu bezdomnemu chomikowi – zwariujesz niechybnie i dość szybko”.

Natomiast w miniony weekend byliśmy w kolejnym europejskim mieście – w samym centrum Polski, nazywa się Łódź. Kompletnie nie miałam siły ani ochoty na weekendową imprezę, no ale umówiliśmy się jakiś czas temu z kuzynką koleżanki, przygotowania i rezerwacje zostały poczynione i nie można było tak po prostu zostać w domu i iść spać o dwudziestej. O WIELKIE MI CO – stwierdziłam – pojedziemy, przejdziemy się Piotrkowską, usiądziemy na dwa kieliszki wina i spać do hotelu.

AHA, AKURAT (zauważyliście, że imprezy na które nie chce się iść zawsze okazują się najlepsze?) – po pierwsze, kuzynka jest od nas MŁODSZA. Mam dla wszystkich dobrą radę (z gatunku tych, które wszyscy mają głęboko w dupie): nie imprezujcie z młodszymi. Nie. Imprezujcie. Z. Młodszymi. Bo to się kończy BARDZO NIEDOBRZE – to znaczy, dopóki trwa, to jest super i w ogóle, ale następnego dnia na śniadanie zeszła GROMADA ZOMBIE w różnych odcieniach zieleni i fioletu, a młoda kuzynka wysyłała nam zdjęcia porannej rosy na trawce i ogólnie była radosna, świeża i pełna energii.

Po drugie – spacer był zaplanowany precyzyjnie: jedna atrakcja typu podwórko kamienicy (Pasaż Róży albo obrazy Siudmaka albo kino Polonia) i jedna lufa cytrynówki. I powtórka. W ten sposób zrobiliśmy jakieś piętnaście kilometrów, odwiedziliśmy tyle barów, że nie jestem w stanie policzyć – i nikt się nie upił. To znaczy, wszystkim włączyła się nieśmiertelność i alkohol W OGÓLE NA NAS NIE DZIAŁAŁ. Dopiero następnego dnia nie mogliśmy się doliczyć rąk, nóg ani głów.

I naprawdę przez cały wieczór (wieczór? Prawie do drugiej w nocy!) czułam się jak w jakiejś Lizbonie – mnóstwo ludzi, ale z jakąś dobrą energią. Przekrój wiekowy – pełne spektrum, nie, że tylko młodzież. W jednym pubie siedziała panna młoda w welonie w otoczeniu gości, każda zagadnięta osoba robiła nam zdjęcia zbiorowe, a jeden pan w barze „Jabberwocky” nawet polaroidem! (Bardzo fajne zdjęcie, bo małe i nikt nie wyszedł źle, bo nie widać). Jedyny punkt nieodhaczony na liście to dupa Tuwima – jakoś nie udało nam się odnaleźć tego pięknego pomnika. Może dlatego, że cytrynówka pomieszała się z tequilą i jakoś straciliśmy zmysł orientacji w terenie, a może po prostu musimy przyjechać drugi raz.

Podsumowując – wszystko mi się podobało, z jednorożcem (połową jednorożca właściwie) włącznie. I jak ten Osioł ze Shreka – JA CHCE JESZCZE RAZ! Ale nie w najbliższej przyszłości, o nie. Teraz kefir, woda (co najwyżej gazowana) i medytacje (nad własną osobistą głupotą).

A teraz będzie wyznanie. Nie zjadłam w tym roku jeszcze ani jednej truskawki. A czereśnie – trzy sztuki. Wychodzi na to, że z owoców najlepiej mi wchodzi cytrynówka.

I czytam Feynmana. Na takie upały nie ma jak Feynman. Ale już do mnie jadą opowiadania Almodovara – też się komponuje z pogodą. I mogłoby więcej padać.

O STRASZLIWEJ AWANTURZE

Droga Redakcjo, od kilku dni pies śpi mi na głowie – układa się na poduszce jak pałąk od słuchawek i tak śpi. A wiadomo, że psy się przytulają do tych części ciała, które są chore. Czyli w mojej głowie nie dzieje się dobrze.

(Ale jak ma się dziać dobrze, zapytam retorycznie? Przez to, co się ostatnio odpierdala – i to codziennie przybywa coraz więcej coraz gorszego syfu – zaczynam rozumieć morderców. Że taka codzienna tortura sprawia, że człowiek jest tak umęczony, tak zestresowany, że psychiczna guma rozciąga się i rozciąga, a któregoś dnia po prostu pęka. I wtedy bierze się ten przysłowiowy nóż do ręki, bo zwyczajnie nie widać innego wyjścia. Jeszcze nie jestem na etapie noża, jeszcze nie. Ale czy daleko? Tego się oczywiście nie wie do ostatniej chwili).

A nawiązując do psa, bo pies jest zawsze milszym tematem niż ludzie – to byłyśmy wczoraj u fryzjera ze Szczypawką. I to, jaki MAYHEM ona odwaliła, to będzie mi się śniło jeszcze długo. Do tej pory nie było z nią żadnych problemów, no – nie lubiła, jak się jej strzygło nóżki, bo ogólnie nie lubi dotykania nóżek, zwłaszcza przednich. Natomiast wczoraj… po całej awanturze doszłyśmy z fryzjerką do wniosku, że to musiała być reakcja na buczenie suszarki. Bo ona mówi, że starsze pieski, zwłaszcza te głuchnące, mają takie reakcje na dźwięki – a Szczypawka w końcu ma siedemnaście lat (tak, skończyła siedemnaście na początku maja). W każdym razie – nie byłam przygotowana na AŻ TAKĄ AWANTURĘ z wyciem, bieganiem i innymi elementami, o których nie wspomnę, bo może Szczypawka sobie tego nie życzy. Było tak grubo, że w pewnej chwili pomyślałam – NO TRUDNO, będę miała psa ostrzyżonego do połowy. Dobrze, że pani fryzjerka była fachmanką i uspokoiła mnie, że nie takie rzeczy się tu wyprawiają – i dała radę małego wyjca ostrzyc do końca.

MATKO JEDYNA. Wyszłam stamtąd cała mokra, rozdygotana i z mocnym postanowieniem obalenia litra – ale z ostrzyżonym pieskiem! Bo idą upały od przyszłego tygodnia. Piesek się otrząsnął, zjadł podwójny obiad i walnął się spać, a ja – no cóż, trochę mi się trzęsły ręce i długo w nocy czytałam na uspokojenie „Moją kuzynkę Rachelę” i słuchałam deszczu. Dobrze, że spadł deszcz, bo wszystko schnie.

A teraz dla odstresowania i całkowitego zdysocjowania od rzeczywistości, jaką fundują nam te prostackie karły moralne, poczytam o LHC, bo to jest absolutnie fascynujące, co tam się wyprawia. Na przykład – samo schładzanie elektromagnesów ciekłym azotem i helem trwa około sześciu tygodni. 

Wnioski mam takie, że… eee, nie mam żadnych wniosków. Przeżyć następny dzień w jednym kawałku – to już będzie sukces. Ale przynajmniej pies ostrzyżony. 

O DESZCZU I MIEŚCIE PEŁNYM KANAPEK

No więc – nie, nie straciłam mocy, jak się ostatnio obawiałam (a raczej – miałam nadzieję). Otóż byliśmy w Bilbao i było bardzo pięknie, ciepło i co chwilę lało, a nawet były burze. Więc – wszystko na swoim miejscu, a w domu zostawiliśmy uchylone okno. No cóż – BYWA I TAK. Chyba nic przez to okno nie wlazło pod naszą nieobecność, w każdym razie – nic dużego. 

Byłam w Bilbao kilka lat temu, ale z poprzedniego pobytu pamiętam tylko POTWORNE ZIMNO – bo to było jakoś w marcu – i straszny deszcz. Zapamiętałam głównie knajpy, do których się chowaliśmy przed zimnem i deszczem i muzeum Guggenheima (do którego się schowaliśmy przed zimnem i deszczem). Więc tym razem przynajmniej było ciepło i na przykład okazało się, że Bilbao leży nad rzeką! Jakoś w ogóle tego nie odnotowałam poprzednim razem, może dlatego, że chodziłam skulona i z naciągniętym na maksa kapturem. Chociaż pamiętam, że były mosty, ale rzeki jakoś nie zauważyłam. A teraz spacerowaliśmy pięknym nadrzecznym bulwarem i tylko N. się wściekał, że niewygodnie się trzyma parasol, a mi zmokło ramię od zewnętrznej. Ale to nic, bo było ciepło, a nawet upalnie i kiedy przestawało padać, to wilgoć nadal wisiała w powietrzu.

I kwitły lipy, a ulice pod nimi są całe zalane lipową spadzią i jak się po nich chodzi, to buty mlaszczą. Piękną Gran Via przeszliśmy ze cztery razy, mlaszcząc butami i nawet nie chcę sobie wyobrażać, ile roboty mają z myciem podłogi w sklepach (bo przy tej ulicy są głównie sklepy). No ale przynajmniej pięknie pachnie, a lipy dają wspaniały cień (i trochę mniej pod nimi pada).

W muzeum Guggenheima dostałam ataku śmiechu, zwiedzając ogromną instalację z zardzewiałej blachy, z uwagi na to, że tam się głównie chodzi w kółko, żeby wejść do środka tych spiralnych kształtów z na pewno bardzo interesującym przesłaniem. I tak szłam i szłam i szłam ciągle w prawo i nagle dotarło do mnie, że jeden facet sobie wymyślił, a teraz codziennie przychodzą tłumy i posłusznie drepczą w kółko, no i jak mnie dopadło, to nie mogłam przestać się śmiać. W dodatku N. nie pomagał („Ty się nie śmiej, bo ja nie wiem, jak stąd wyjść”).

No i oczywiście żarliśmy, bo po to się jedzie do Kraju Basków, sztuka nowoczesna swoją drogą – a kanapeczki swoją. Matko jedyna, ile tej drobnicy zeżarłam!… A i tak o wiele mniej, niż miałabym ochotę – bo każdy bar ma te swoje cuda na patyczkach i człowiek by spróbował WSZYSTKIEGO, ale fizycznie tyle się nie upchnie, chociaż podobno żołądek jest rozciągliwy. I za barem stoją głównie faceci, chociaż w jednym koło muzeum archeologicznego były dwie baskijskie dziewczyny. Bardzo ładne, zupełnie bez makijażu (kobiety się tam mało malują, ale wyglądają bardzo ładnie – może to ta wilgoć w powietrzu dobrze robi na cerę), w czarnych ciuchach i obie złe jak osy. W ogóle się nie uśmiechały i jedna się ożywiła dopiero, kiedy N. zagadnął ją o wielkie, grube plastry boczku leżące na barze – rozmarzyła się, kiedy mu opowiadała, jak się je podgrzewa i z czym podaje. Tak więc, sporo stereotypów na temat baskijskich dziewcząt z filmu „Ocho apellidos Vascos” ma niestety odzwierciedlenie w rzeczywistości. No – stereotypy jednak SKĄDŚ się biorą.

To, co tam się wyprawia w knajpach, barach i na ulicach w piątkowy i sobotni wieczór, to jest coś po prostu NIE DO OPISANIA. Nawet N. zbladł i się mnie pytał „Ale oni czasem wracają do domu? Czy wszyscy siedzą w knajpach cały czas?” – no więc, nie wiem. Było jasno tak gdzieś do jedenastej w nocy i całe rodziny przy stolikach jadły, piły, a dzieci siedziały zwykle na ziemi w kółeczku pod stołem, bawiły się jakimś kolorowym glutem albo patykiem i tak to wyglądało. Pewnie, że nie ma sensu iść do domu gotować, jak się ma taką wyżerkę na mieście. Też bym nie wracała.

W ogóle N. niepokojąco często mówił „Chodź się tu przeprowadzimy!”. Cudo po prostu, ale po miesiącu ważyłabym sto kilo, co najmniej.

Więc tak, było pięknie, a jednak wróciliśmy jak ten bumerang i teraz siedzę i kombinuję, w zasadzie PO CO my wracamy. Wystarczyło mi kilka pierwszych niusów z portali, żeby dobry humor się gdzieś rozwiał i zapachniało zgnilizną. Ech, kurwa mać, że tak sobie pozwolę streścić ten wątek.

Oraz przywieźliśmy solniczkę. Bo nie mieliśmy takiej zwykłej, kuchennej solniczki. No to już mamy (choć wolałabym zamiast solniczki przywieźć kilku tych kolesi od przystawek i kanapek, taka prawda).