Z całego serca chciałabym podziękować za Norsemen. To jest dokładnie to, czego nam było trzeba w tych smutnych, szarych czasach bez kawałka słońca. N. zachwycony, bo są łucznicy, a ja tak ogólnie – właściwie wszystko mi się podoba, z mocno niewybrednym humorem sytuacyjnym włącznie. Chociaż chyba najgłośniej kwiczałam że śmiechu przy czytaniu deseczek runicznych w wygódce, ale może to jakaś kumulacja była. I jestem wielbicielką i fanką Freyi.
A co poza tym – otóż kilka dni temu miałam niezłego stracha, jak Szczypawka prawie przestała chodzić; ledwo kuśtykała na siku i dopadła mnie rozpacz, że znowu problem z kręgosłupem, a może tym razem wypadł jej dysk – no, niewesoło w każdym razie. I znowu zjadłam pół blistra tabletek z walerianą, które na mnie w ogóle nie działają i nie wiem po co je kupuję (a, bo nic innego sensownego bez recepty nie ma). PO CZYM OKAZAŁO SIĘ, że…
Mamy przed domem lipę i wzmiankowana lipa ma co roku nasionka – takie skrzydełka i pośrodku kuleczka. Dość twarda. I oczywiście jak to cholerstwo spada, to cały trawnik pokryty jest lipowymi kuleczkami. I ta mała biedula wlazła na trawnik i kuleczki wbiły jej się w obie łapy z tyłu, pomiędzy poduszeczkami. Nie wiem dlaczego od razu nie sprawdziliśmy łap – bo zwykle sprawdzamy, a teraz jakiejś pomroczności dostaliśmy. No i najczęściej te kulki są płytko i w jednej łapie, a tu w DWÓCH NARAZ i to dość głęboko wbite. W każdym razie wydłubałam, pies ożył i natychmiast zażądał jedzenia, a ja sobie cichutko dostałam zawału w kąciku.
UFFF.
Podsumowując: waleriana to syf i lipowe kuleczki to syf. Dosyć tego ziołolecznictwa – w przyszłym roku już na poważnie muszę się rozejrzeć za dilerem. To będzie numer jeden na mojej TO DO list.
I jeszcze prowadziłam poszukiwania na ostatnią chwilę formy do pieczenia typu sarni grzbiet – miałam kupić przed świętami, oczywiście wyleciało mi z głowy – ale to już zupełnie inna historia.