„Mandarynka: segmenty w syropie” jest napisane na puszce. A ja, jak długo żyję na świecie, a żyję już tak długo, że zaczyna mnie to przerażać (w liczbach, bo w ogóle tego NIE CZUJĘ), to nie miałam pojęcia, że mandarynka się składa z segmentów. Dżdżownica owszem, ale mandarynka? Z cząsteczek, powiedziałabym. Może to jakaś genetycznie modyfikowana mandarynka w kształcie dżdżownicy. Albo dżdżownica o smaku mandarynki. W dzisiejszych czasach nic nie jest wykluczone. Na fejsie ostatnio wyświetla mi się na przykład arbuz a la tuńczyk, czyli wegański tuńczyk z arbuza. Trzeba go zamarynować w sosie sojowym z pastą miso, wodorostami i czymśtam i upiec i podobno tuńczyk jak malowany. Zaskakująco rybi w smaku, jak piszą w komentarzach. Hm.
Byłam w Action – człowiek wchodzi pełen nadziei i z otwartym sercem i ramionami, a tu DEKORACJE NA HALLOWEEN. Jak zobaczyłam te duchy, dynie i kapelusze czarownicy, to wszystko mi się zapadło do wewnątrz i straciłam wiatr w żaglach. I nic fajnego mi się do łapy nie przykleiło i wyszłam z żelem do WC i mleczkiem do czyszczenia, zamiast z całym koszykiem zdobyczy i odkryć. Muszą mnie wkurwiać tym widmem jesieni, no MUSZĄ po prostu.
Na Onecie uroczy kawałek o młodym, wysportowanym facecie, który grasuje po Wawrze w samej bieliźnie i włazi ludziom do domów. Czasem schowa się w szafie, czasem stoi na czworaka na środku pokoju albo czołga się do kuchni. Policja – oczywiście – rozkłada ręce, bo on tylko sobie wchodzi i nic nie niszczy ani nie kradnie. I to jest jeden z przykładów sytuacji, w jakich demokracja sobie nie radzi – jak z tym kolesiem, który przebiera się w zielony koc i czapkę, udaje gnoma i grasuje po Złotych Tarasach i też wszyscy są bezradni i nie potrafią znaleść paragrafu. Ja jestem na przykład wielką fanką przywrócenia dybów i pręgierza na głównym placu miasta specjalnie na takie okazje – jakoś wydaje mi się podskórnie, że od razu by ubyło takich gnomów, na których nie działa koncepcja paragrafu. Swoją drogą – ja bym zawału dostała na widok obcego faceta w samych gaciach w mojej chałupie, zwłaszcza wieczorem; nie wiem, dlaczego policja twierdzi, że to takie NIESZKODLIWE, kurwa mać.
Nie wiem, czy to przez zmiany klimatyczne, ale w zeszłym roku mieliśmy w ogródku od cholery ślimaków, a w tym – prawie wcale nie ma ślimaków, za to jest sporo żabek. Malutkich takich. Żabek i ropuszek. Mangusta je tropi i znajduje, a ja zabieram jej sprzed pyska i odnoszę w ciemne i wilgotne miejsca. No dobra – robię im pushbacki do sąsiada, bo tam nie ma psa, a są zarośla i cień przy płocie pod winogronami. Ale chyba przyłażą z powrotem, bo to niemożliwe, żeby codziennie było tyle nowych; dziś złapałam dwie żabki i dwie ropuszki. Wszystko byłoby fajnie, bo nie zjada tych żabek ani ich nie kaleczy, tyle że najwyraźniej za nimi tęskni w nocy i życzy sobie wychodzić i ich szukać o piątej rano. Albo i wcześniej. A pańcia w piżamie i bez szkieł kontaktowych sterczy na podjeździe i nie wie, czy się kłaniać sąsiadowi, czy to znowu kosze na śmieci (u nas komunalne co drugi wtorek).
N. mi dogryza, że wgapiam się w Dona Drapera. A ja się owszem, wgapiam – ale w kiecki Betty. Ach! Ale z drugiej strony – pomyśleć, że one nigdy nie wylegiwały się na kanapie w rozciągniętym dresie… No to chyba jednak my mamy lepiej. Ale kiecki – boskie.