O ŻABKACH I PORAŻKACH DEMOKRACJI

„Mandarynka: segmenty w syropie” jest napisane na puszce. A ja, jak długo żyję na świecie, a żyję już tak długo, że zaczyna mnie to przerażać (w liczbach, bo w ogóle tego NIE CZUJĘ), to nie miałam pojęcia, że mandarynka się składa z segmentów. Dżdżownica owszem, ale mandarynka? Z cząsteczek, powiedziałabym. Może to jakaś genetycznie modyfikowana mandarynka w kształcie dżdżownicy. Albo dżdżownica o smaku mandarynki. W dzisiejszych czasach nic nie jest wykluczone. Na fejsie ostatnio wyświetla mi się na przykład arbuz a la tuńczyk, czyli wegański tuńczyk z arbuza. Trzeba go zamarynować w sosie sojowym z pastą miso, wodorostami i czymśtam i upiec i podobno tuńczyk jak malowany. Zaskakująco rybi w smaku, jak piszą w komentarzach. Hm.

Byłam w Action – człowiek wchodzi pełen nadziei i z otwartym sercem i ramionami, a tu DEKORACJE NA HALLOWEEN. Jak zobaczyłam te duchy, dynie i kapelusze czarownicy, to wszystko mi się zapadło do wewnątrz i straciłam wiatr w żaglach. I nic fajnego mi się do łapy nie przykleiło i wyszłam z żelem do WC i mleczkiem do czyszczenia, zamiast z całym koszykiem zdobyczy i odkryć. Muszą mnie wkurwiać tym widmem jesieni, no MUSZĄ po prostu.

Na Onecie uroczy kawałek o młodym, wysportowanym facecie, który grasuje po Wawrze w samej bieliźnie i włazi ludziom do domów. Czasem schowa się w szafie, czasem stoi na czworaka na środku pokoju albo czołga się do kuchni. Policja – oczywiście – rozkłada ręce, bo on tylko sobie wchodzi i nic nie niszczy ani nie kradnie. I to jest jeden z przykładów sytuacji, w jakich demokracja sobie nie radzi – jak z tym kolesiem, który przebiera się w zielony koc i czapkę, udaje gnoma i grasuje po Złotych Tarasach i też wszyscy są bezradni i nie potrafią znaleść paragrafu. Ja jestem na przykład wielką fanką przywrócenia dybów i pręgierza na głównym placu miasta specjalnie na takie okazje – jakoś wydaje mi się podskórnie, że od razu by ubyło takich gnomów, na których nie działa koncepcja paragrafu. Swoją drogą – ja bym zawału dostała na widok obcego faceta w samych gaciach w mojej chałupie, zwłaszcza wieczorem; nie wiem, dlaczego policja twierdzi, że to takie NIESZKODLIWE, kurwa mać.

Nie wiem, czy to przez zmiany klimatyczne, ale w zeszłym roku mieliśmy w ogródku od cholery ślimaków, a w tym – prawie wcale nie ma ślimaków, za to jest sporo żabek. Malutkich takich. Żabek i ropuszek. Mangusta je tropi i znajduje, a ja zabieram jej sprzed pyska i odnoszę w ciemne i wilgotne miejsca. No dobra – robię im pushbacki do sąsiada, bo tam nie ma psa, a są zarośla i cień przy płocie pod winogronami. Ale chyba przyłażą z powrotem, bo to niemożliwe, żeby codziennie było tyle nowych; dziś złapałam dwie żabki i dwie ropuszki. Wszystko byłoby fajnie, bo nie zjada tych żabek ani ich nie kaleczy, tyle że najwyraźniej za nimi tęskni w nocy i życzy sobie wychodzić i ich szukać o piątej rano. Albo i wcześniej. A pańcia w piżamie i bez szkieł kontaktowych sterczy na podjeździe i nie wie, czy się kłaniać sąsiadowi, czy to znowu kosze na śmieci (u nas komunalne co drugi wtorek).

N. mi dogryza, że wgapiam się w Dona Drapera. A ja się owszem, wgapiam – ale w kiecki Betty. Ach! Ale z drugiej strony – pomyśleć, że one nigdy nie wylegiwały się na kanapie w rozciągniętym dresie… No to chyba jednak my mamy lepiej. Ale kiecki – boskie.

O BABACH PRUSKICH I POWROCIE SERIALU

Nie mogę się jakoś do kupy pozbierać wcale, bo wróciliśmy z tygodniowego wyjazdu nad jezioro. Właśnie rozwiesiłam trzecie pranie, a zostało jeszcze ho ho i jeszcze więcej i naprawdę nie wiem, dlaczego, bo nie przebieraliśmy się trzy razy dziennie, bo to nie Monte Carlo, tylko Warmia (na szczęście). No – ręczniki i psie prześcieradło, ale skąd tyle ciuchów?

Tegoroczna miejscówka była w innym klimacie, bo z infrastrukturą turystyczną. Co oznacza, że można było iść po świeże bułeczki na śniadanie na piechotę trzy minuty, a w zasięgu małego spacerku były knajpy, frytki, jagodzianki, świetna smażalnia, plaża miejska, wypożyczalnia sprzętu wodnego, baby pruskie i bożęta w wielu rozmiarach oraz pub naprzeciwko. Pierwszego wieczora mieliśmy koncert heavy metalowy, a ostatniego – więziennego bluesa, bardzo, ale to BARDZO słaby. Chyba wykonawca nie był w prawdziwym więzieniu. Nie, żebym mu tego życzyła, ale na przyszłość powinien poćwiczyć, i to naprawdę porządnie.

Po analizie kosztów i korzyści takiej lokalizacji doszliśmy do wniosku, że trochę Mielno i my jednak wolimy w tak zwanej dupie, nawet, jeśli nie ma we wsi sklepu ani knajpki z przepysznymi rybami. 

Działka dochodziła do samego jeziora, które było czyściutkie, płytkie i kąpiaszcze (podobno z ciepłą wodą, do której jednakowoż nie weszłam, no bo w końcu bez przesady). Mieliśmy na nie przepiękny widok z tarasu, co oznacza, że Mangusta też miała dobry widok i uznała, że jezioro jest NASZE i każdy, kto po nim pływa, musi dostać wpierdziel. A pływało sporo osób – na szczęście strefa ciszy, więc żaglówki, rowery i deski paddle. Jak się nietrudno domyślić, Mangusta doszła do wniosku, że jej strefa ciszy nie obowiązuje i darła się NA WSZYSTKICH. A najbardziej darła się w Olsztynie w restauracji z hamburgerami – nie pamiętam co jadłam, co piłam, jak smakowało, bo trzymałam na kolanach tego padalca, który wydzierał się w niebogłosy i że nas nie wyprosili, to naprawdę był cud i wielka tolerancja wszystkich, od kelnerów po gości. 

Ryby brały, grzyby brały, pogoda była (chociaż deszcz też był, a jedna ulewa złapała nas w tej uroczej smażalni i najpierw woda z zadaszenia kapała do galaretki z sandaczem, a później musieliśmy brodzić w kałuży DO PÓŁ ŁYDKI, bo inaczej nie można było przejść i to było strasznie traumatyczne, chociaż oczywiście teraz jest co wspominać). Przez cały wyjazd dyskutowaliśmy z N., czy kupić do domu babę pruską i jakiej wielkości, przy czym baby pruskie – jak sama nazwa wskazuje – są zwykle facetami.

To już rok, jak nie ma Szczypawki. Ciągle na Mangustę od czasu do czasu mówię Szczypunia i cały czas ją porównuję – na szczęście jest zupełnie inna z wyglądu (z charakteru to na zmianę wydaje mi się, że identyczna albo totalnie różna). Bardzo za Szczypawką tęsknię i ciągle jeszcze z nią rozmawiam albo się skarżę na tego małego łobuza. Cały czas mam poczucie winy, że tak szybko Mangusta z nami zamieszkała, chociaż wiem, że bez niej byłoby nam o wiele, wiele gorzej. Dwa Szczypuni kocyki ciągle nie są uprane i leżą odłożone poza zasięgiem małej. 

A dobra wiadomość jest taka, że na Netflixie znowu można oglądać Mad Men! To jest serial TOTALNY, uwielbiam go; N. oczywiście uważa, że ze względu na Dona Drapera – oczywiście też, ale jest wiele, wiele, wiele innych powodów. Mniam!

O JEŻU W ZASADZIE

Spieszę donieść, że w sobotę wieczorem mieliśmy w naszych skromnych włościach wizytę jeża, tak w okolicach dwudziestej drugiej. Jeża podjęło na trawniku konsylium w składzie: N., Mangusta i ja. Mangusta na szczęście potraktowała go rozrywkowo, a nie spożywczo, jak kiedyś rude jamniki u moich rodziców – to dobrze, bo chodziły później z igłami powbijanymi w pyski, a jeż też nie czuł się najlepiej i był rehabilitowany na werandzie i robił naprawdę okropne kupy. Ponieważ jednak się darła, to zgarnęłam ją do domu, a N. został i serwował jeżowi napoje. W sumie wyszło bardzo miło, a Mangusta do dziś chodzi w to miejsce, wącha i pyta mnie, gdzie poszedł jej kumpel taki fajny. A jeż spoko. Nawet ryjka nie schował, widocznie takie małe rozdarte pieski to ma w pompie. 

Poza tym chciałam zauważyć, że jesienne ciuchy w sklepach w POŁOWIE LATA to jest jednak przesada, a nawet nękanie. A w Action podobno jesienne dekoracje – jakieś grzybki i bombki. Nie dość, że lato jest najkrótsze ze wszystkiego, to jeszcze sklepy KONIECZNIE muszą nam przypominać, że właściwie już się kończy i żeby kupić swetry i ciepłe gacie i drewnianego grzybka. Mam taki pomysł, żeby pozwać handel detaliczny za obniżanie nastroju z premedytacją i w celu osiągnięcia korzyści majątkowych, ale muszę poczekać, aż mecenas wróci z urlopu. 

Wyszła nowa Kate Atkinson (niestety, nie z Jacksonem Brodie, ale na pewno też dobra) i znalazłam zajawkę, że pisze się kolejna część Cormorana Strike – „The Hallmarked Man”. Komunikat jest co prawda z marca, ale te książki mają po tysiąc stron, więc chyba nie ma co się jej spodziewać przed końcem roku?… Chociaż może pani autorka wyrobi się na Gwiazdkę, bo marketing to ona ma w małym paluszku. 

Nadal nie upiekłam drożdżówki. A jest sierpień. Zaczynam się denerwować, czy zdążę. 

PS. Jakoś nie potrafię wyobrazić sobie wymiernych korzyści z przewleczenia kabla od żelazka przez ten drut, za to już kilka razy bym sobie wydłubała nim oko. Może za mało prasuję, żeby docenić takie UDOGODNIENIA, ale chyba nie chcę tego zmieniać.

O AWARII I DESCE

Z cyklu „Gdzie byłeś, kiedy na całym świecie zabrakło Microsoftu?”. Ja mam Maca, ale Zebrze wywaliło dwa pecety. Mojemu mężowi jeden plus zegarek. W dodatku N. był w Japonii i cała się denerwowałam, czy lotu do domu mu nie odwołają, a w tym przypadku tobym już zwariowała, bo cały tydzień siedziałam z Mangustą sama i naprawdę już czułam się jak potępiony duch w opuszczonym zamczysku. Tylko że duch nie musi wyprowadzać psa na siku o trzeciej w nocy.

Ale dobra, nie odwołali mu lotu, a ja mam teorię, kto ten Microsoft na całym świecie rozjebał. Bo jeden rabin mówi, że programiści testowali na produkcji, drugi znowuż, że hakerzy, a ja – że MOJA CIOTKA. Moja ciotka jest osobą zaawansowaną cyfrowo, śmiga rachunki i zakupy przez internet, ale z drugiej strony – ma MAGICZNE zdolności w zakresie technologii i potrafi jednym palcem zrobić nieodwracalne szkody nawet dużym urządzeniom. Ostatnio zablokowała mój numer w telefonie i przysięgała na kolanach, że NIE MA POJĘCIA, jak to zrobiła, musiała coś trącić palcem, ale kompletnie nie wiadomo CO, nie dało się tego nijak odkręcić i trzeba było mnie wykasować i wpisać na nowo. I ja podejrzewam, że pykała sobie w internecie, bluzki oglądała czy tam cos innego, i nagle (oczywiście NIECHCĄCY) kliknęła jakiś skrót na klawiaturze, który był znany tylko kilku wąskim specjalistom na świecie, a miał na celu GLOBALNY RESET systemu. Naprawdę tak myślę, bo ona ciągle takie rzeczy odwala. Jak chcemy globalnego rozbrojenia, to zaprośmy moją ciotkę do centrali z czerwonym guzikiem – na sto procent go popsuje.

Na dodatek moja deska do prasowania dostała garba, w związku z czym poddałam się i pozwoliłam N. kupić nową. Analogowo, w sklepie naziemnym. Jak wrócił z tą deską, to o mało nie zemdlałam – TAKA JEST WIELKA. Jest OGROMNA, hangar można na niej postawić, a na dodatek ma ANTENĘ (na cholerę desce do prasowania antena z drutu, taka stercząca? Radio Maryja będzie mi odbierać?). N. twierdzi, że wybrał najmniejszą z tych, które były w sklepie. A ja twierdzę, że jakby Elon Musk kiedyś wpadł w odwiedziny, to może na niej wylądować swoim helikopterem, ale niechętnie, bo coś za nim nie przepadam. Na Teneryfie widziałam replikę Ra II, na której Thor Heyerdahl przepłynął Atlantyk, i otóż moja nowa deska do prasowania jest WIĘKSZA. 

Mogłam nie wysyłać N. do sklepu i zamówić na TEMU, to bym dostała mniejszą (może nawet mniejszą od samego żelazka, bo podobno z TEMU wszystko przychodzi dużo mniejsze).

A dziś w nocy lało i to było bardzo miłe, mimo, że mieliśmy otwarte okna dachowe i nalało się na podłogę. Nie szkodzi. Letni deszcz to jest coś wspaniałego. 

O DROŻDŻÓWCE I ODGŁOSACH LATA

W pierwszych słowach mojego listu chciałabym bardzo, bardzo, BARDZO podziękować za „Kulawe konie” – bo Cormoran dobiegł końca i pozostawił po sobie czarną dziurę i myślałam, że nic, NIC jej nie będzie w stanie załatać. A tu bardzo proszę, na scenę wchodzi Gary Oldman w dziurawych skarpetkach w zapyziałym gabinecie – i wsiąkłam całkowicie. I jeszcze odkryłam, że są książki! Oczywiście, że zamierzam zamówić. Ach.

(Swoją drogą – co takiego ma Cormoran, że wszystkie baby lecą na niego jak posokowce bawarskie za rannym dzikiem? Oczywiście, bardzo go lubię, ale nie przesadzili z tym jego powodzeniem? W dodatku traktuje te swoje randki dość szorstko, żeby nie powiedzieć – krótko przy pysku, a one się na niego rzucają jak te latające wiewiórki. Przejść ulicą nie może, żeby nie musiał z siebie nie strząsnąć kilku bab).

Mangusta nauczyła się kopać doły. Jest zachwycona swoją nową umiejętnością i kopie najchętniej na wypielęgnowanym trawniku pańcia. Pańcio na razie chodzi za nią i delikatnie odsuwa łapki i przydeptuje dołki, zobaczymy, na ile mu starczy cierpliwości, ha ha. 

A ja pierwszy raz w życiu mam do dyspozycji cukinię z WŁASNEGO KRZAKA – to znaczy, właściwie są to krzaki N. On je powołał do życia, a ja je teraz zeżrę. Są prześliczne jasnozielone, a jeden krzak żółtych. Szukam jakiegoś wyuzdanego przepisu, ale nie na słodko (bo nawet babeczki i ciasto czekoladowe są z cukinią, ale wolę wytrawnie). Jedna grecka zapiekanka z fetą mi się na oko podoba. 

I przypomniało mi się, że POŁOWA LIPCA, a ja nic nie zrobiłam w temacie drożdżowego ciasta! No nie, zrobiłam – mam kupiony zapas suszonych drożdży. Jak ten czas leci, za chwilę Boże Narodzenie, a ja z drożdżówką w czarnej dupie. Chociaż chwilowo sama się czuję jak drożdżówka – podwajam objętość w te upały. 

W nawiązaniu do lata, to mam pytanie – jakie letnie odgłosy lubimy najbardziej?

a) ptaszki, śpiewające o świcie;

b) pierwszy grzmot burzy, na którą czekamy od trzech dni, czy też

c) maszyny do piłowania betonowej kostki, kiedy sąsiad z tyłu piłuje rzeczoną kostkę CAŁYMI GODZINAMI, bo robi sobie wjazd. I ja mu oczywiście współczuję, bo to nie jest nic przyjemnego, piłować kostkę w taki upał, ale SOBIE TEŻ współczuję, że muszę tego słuchać, a od czasu do czasu wiatr przywieje ten ohydny kurz i już w ogóle jest komplet – światło i dźwięk. I mój wkurw w roli zabawki dołączanej do Happy Meal.

Odpowiedzi prosimy przysyłać na kartkach pocztowych. To straszne, aie nie pamiętam, kiedy ostatnio wysłałam pocztówkę!…

O ALERCIE RCB I MAGICZNEJ KAWIE

Jestem po „Sercu jak smoła” i w jednej trzeciej „Wartkiej śmierci” i w zasadzie czuję, że Robin, Cormoran i ich bliscy to prawie jak moja rodzina. Znam ich lepiej, niż podszewkę własnego żakietu (tym bardziej, że nie pamiętam, kiedy ostatnio nosiłam żakiet), wiem, co lubią, czego nie znoszą i powinnam na dobrą sprawę wysyłać im kartki na urodziny i Boże Narodzenie. Co Brytyjczycy mają z tymi kartkami, niech mnie ktoś oświeci. Leży w szpitalu – szafka przy łóżku zastawiona KARTKAMI. Kompot by mu przynieśli albo rosołek, a nie.

Ostatnio przeczytałam kilka opinii, z którymi się utożsamiam, że SMS-y od Alertu RCB to już stały element życia niektórych osób. W sensie, że Alert kontaktuje się z nimi częściej niż własna matka rodzona i że w zasadzie powinni mieć na fejsbuku status „w związku”. I ja mam podobnie! Jak nie dostanę SMS-a od Alertu przez tydzień, to zaczynam odczuwać dziwny niepokój w okolicy śledziony – zwłaszcza, kiedy we wszystkich serwisach informacyjnych są artykuły „Koniec świata, pogodowy armageddon, służby rozsyłają alerty RCB” (a są prawie codziennie). A wiecie, jakie to uczucie, jak w grupie znajomych osób jest się JEDYNĄ, która nie dostała Alertu RCB? Nie będę ukrywać – STRASZNIE. Ta gonitwa myśli – dlaczego? DLACZEGO? Czyżby nie warto mnie ostrzegać ani ratować, bo nic nie wnoszę do społeczeństwa? A może zostałam wylosowana i będę złożona w ofierze? Chociaż odwrotna sytuacja też nie jest komfortowa – nikt nie dostał Alertu RCB oprócz mnie. Kolega mówi, że oni mają targety i muszą rozesłać określoną liczbę na miesiąc czy tam na tydzień – no i to by się zgadzało, bo te burze, przed którymi ostrzegają, to zwykle są albo ich nie ma, zupełnie tak samo, jak bez ostrzeżeń. No powiadam państwu, że ktoś to sobie nieźle wykombinował. Taka wielka, ogólnokrajowa GRA W ZGADYWANKĘ. Kiedyś w danych czasach były losowania bonów Pekao i drukowali numery w gazecie, a teraz mamy Alert RCB. 

I jeszcze mam wspaniały tytuł wątku z mojego ulubionego forum: „Czy rybiki mogą wejść do nosa?”. No chyba… mogą, bo kto im zabroni? Ale to by było trzeba leżeć na podłodze w łazience, bo u mnie one występują tylko w łazience i to nielicznie. Pamiętam, jak kiedyś pojawiły się dwa i byłam bardzo zdziwiona, ale okazało się, że miałam już bardzo brudne szkła kontaktowe i po ich zmianie na nowe rybik przestał się rozdwajać i okazał się jeden. Z drugiej strony – mam schizę, że kiedy śpię, to coś mi wlezie do ucha (najbardziej się boję oczywiście pająka), więc może ktoś tak ma z rybikiem w nosie. NIE OCENIAM.

Z cyklu filmiki na fejsie – ostatnio wyświetla mi się, jak różni ludzie robią taki fikuśny numer z kawą rozpuszczalną. Biorą łyżkę granulek kawy, łyżkę cukru, trochę wody i spieniaczem do mleka ubijają na pianę i robi im się taki mus kawowy. To jest naprawdę czy jakieś oszustwo? Nie mam takiego kręcioła do spieniania mleka, bo nie piję kawy, a nie chce mi się wywlekać miksera. Ale wygląda to fajnie, trochę jak czary. 

I w ogóle jest przepiękne lato, a większość przedpołudnia (jak nie jadę do biura) muszę spędzać, pizgając po ogródku gumowego kurczaka, żeby Mangusta wytraciła trochę swojej niespożytej energii, bo inaczej nie mam życia.

O POZIOMIE KORTYZOLU I PREZENCIE DLA PIESKA

Te Cormorany – książki mają ponad tysiąc stron każda! Kupiłam dwie ostatnie, te, co jeszcze nie zrobili serialu. Czyta się wyśmienicie, a pamiętam jak próbowałam Harry’ego Pottera i kompletnie nie zażarło. No to Cormoran zażarł. Tylko strasznie się uśmiałam (ale to chyba wina tłumaczenia), jak jeden akapit zaczął się od tego (przybliżę akcję – Robin z Cormoranem w pubie, ona poszła do toalety): „Zrobiwszy siku” – no nie, serio?… „Zrobiwszy siku”?… Trochę parsknęłam. Ale dobra, czepiam się. Czyta się nader przyjemnie.

W Dzień Psa poszłam z Mangustą na spacer – ona z okazji swojego święta, a ja z okazji mojej grubej dupy. No i idziemy sobie, moja ulubiona droga spacerowa z lasem po jednej stronie, a tu co? Panowie z kosami spalinowymi (hałas & smród) koszą trawniki wzdłuż chodnika. Śliczne, zielone, pachnące trawniki z koniczynką. Nie wiem, jak inni, ale kiedy ja widzę faceta z kosą spalinową (z jakiegoś powodu są to zawsze faceci, nie widziałam jeszcze kobiety z tym załącznikiem), to mam ochotę sprawdzić, czy dałoby się nią przeciąć gardło. Chociaż oczywiście oni zostali wynajęci przez urząd gminy i robią co im kazano, a w domu wykluwają fasolki na mokrej gazie i wystawiają poidełka dla pszczółek (uhm, na pewno). No i miał być relaksujący spacer, a zupełnie nie był i po raz kolejny nie udało mi się obniżyć poziomu kortyzolu. Co za ludzie, że im trawa przeszkadza, to naprawdę.

W ogóle to jeszcze mam wspomnienie z Portugalii, bo poszliśmy na obiad do malutkiej tawerny – taka na sześć – siedem stolików, menu na kartce, wino domowe z kija. Zamówiliśmy, gadamy i nagle dociera do nas, że ten miły pan, który nas powitał w wejściu, jest jedynym personelem w całej tawernie i robi WSZYSTKO SAM. WSZYSTKO! Wita gości, zbiera zamówienia, przynosi chleb, ser i oliwki na przystawkę, GOTUJE – tak! On wszystkie zamówione dania robił SAM – za barem miał malutką kuchnię z płaską płytą – grillem i te wszystkie ryby i steki tam zasuwał, na tej płycie. A obok we wnęce – frytki, ziemniaki i dodatki. I jeszcze miał czas gadać z gośćmi, proponować desery, robić kawę i przynosić kieliszki z wiśniówką na zakończenie posiłku. A knajpa była PEŁNA, zajęte wszystkie miejsca, i wcale nie czekało się dłużej, niż w innych miejscach. I na dodatek ten facet był przez cały czas uśmiechnięty i sympatyczny – albo genialnie udawał, albo naprawdę lubi swoją robotę. Fenomen, po prostu fenomen. 

A Mangusta dostała w prezencie z Portugalii gumowy pączek z dziurką (kupiony na promocji w Pingo Doce, czyli u mamy naszej Biedronki) i teraz muszę tym cholernym pączkiem kilka razy dziennie po pół godziny rzucać po ogródku, a ona go gania i przynosi. A mogłam jej gumę do żucia kupić.

PS. Jeszcze co do spaceru – u sąsiada na rogu czerwona jarzębina. CZERWONA JARZĘBINA pierwszego lipca! Kolejny wzrost kortyzolu. Kiedyś Pani Jesień przynosiła czerwoną jarzębinę, ten świat zmierza zdecydowanie w kierunku, który mi się nie podoba. Wcale mi się nie podoba!

O SŁODYCZACH I PIESKU

Noga naprawiła mi się po sześciu tygodniach, prawie co do dnia – tak, jak pisali, że ścięgna się regenerują w sześć tygodni. Jednego dnia jeszcze bolała, a następnego już nie – tak po prostu. Od razu poszłam z Mangustą na spacer, a dwa dni później pojechaliśmy do Portugalii. Chociaż o mało co NIE POJECHALIŚMY, ponieważ…

Jak to bywa z dziećmi i psami – na dzień przed wycieczką Mangusta dostała takiej jazdy, że natychmiast pogalopowaliśmy z nią do weterynarza. Temperatura i ciąża urojona, plus morfologia, czy aby stan zapalny nie szaleje. Ja oczywiście stan przedzawałowy i mówię, że nigdzie nie jadę. Tym bardziej, że dostała antybiotyk i trzeba z nią przychodzić co dwa dni. No jak mam zostawić Zebrze na głowie chorego psa? Ale Zebra jak to Zebra – zostałam sprowadzona do parteru, że jestem gorsza od porąbanych mamusiek, co siedzą u lekarza z dziećmi po 48 godzin na dobę, a ona ma więcej psów ode mnie i jakoś żyją (no żyją, nie przeczę). I mam nie zawracać ludziom dupy, tylko jechać.

No to pojechałam. I było oczywiście bardzo pięknie, bo to Portugalia, ale cały czas się martwiłam, więc tak na pół gwizdka. I wypisywałam SMS-y z zapytaniami o stan zdrowia Mangusty i otrzymywałam odpowiedź w stylu „Dobrze”. Więc cały czas miałam czarne myśli, że coś się stało, pies im uciekł albo leży w klinice pod kroplówką, a oni nie chcą mi powiedzieć – bo ja zawsze wyobrażam sobie najgorsze. Oczywiście nie uciekła i nie miała kroplówek, ale zastrzyki i krople na laktację (znaczy, ANTY – laktację) już owszem. Biedactwo. 

Byliśmy w  Aveiro – to jest niby portugalska Wenecja (ile tych różnych Wenecji jest po całej Europie, to oczywiście inna historia), trzeba przyznać, że urokliwe. Faktycznie przecięte kanałami, po których można popływać kolorową łódką albo pospacerować wzdłuż i w poprzek po mostach. Do mostów można przywiązać kolorową wstążkę z napisanymi życzeniami, które mają się spełnić – nad jednym kanałem jest kilka mostów obwieszonych tymi wstążkami, które powiewają na wietrze i bardzo ładnie to wygląda. Są domy wykładane azulejos i jaskółki, które drą paszcze od świtu, ale jakoś mi to w ogóle nie przeszkadzało, bo bardzo lubię jaskółki. No i wszędzie, na każdym kroku sprzedają potwornie przesłodzone portugalskie ciastka, z czego najwięcej ovos moles – coś jak strasznie słodki, przesuszony kogel – mogel zawinięty w opłatek. W ogóle co krok jest cukiernia, a w niej całe lady wszystkiego, co tylko się da zrobić z cukrem. I ten cukier w Portugalii jest jakieś pięć razy słodszy od naszego. Nie wiem, jak oni to robią.

Ale zjadłam kilka dań z dorsza i były dobre (a jedno dziwne i dekadenckie, okrągły chlebek nadziany dorszowym farszem i zapieczony). Byliśmy w Coimbrze – ładne miasto, chociaż ciągle pod górę, na dodatek był TRIATLON i cała starówka pozagradzana; naprawdę, czy sportowcy nie mają wstydu i muszą uprawiać ten swój sport PUBLICZNIE i to koniecznie w samym centrum miasta? Mają te swoje stadiony za miliardy, nie mogą się tam szwendać? Nie – muszą ludziom odebrać całą przyjemność ze spacerowania. Ugh. Nad oceanem też byliśmy i widziałam domki w paski, które wyglądają, jakby w nich mieszkały Muminki. I o dziwo padało tylko przez dwa dni (i to niecałe), a poza tym było ładnie i słonecznie – do wieczora, bo wieczorem zaczynał wiać TAKI ZIMNY WICHER, że zamiast spacerować po pięknym Aveiro albo siedzieć nad kanałem, to musieliśmy się chować do dziury. Poza tym N. miał ciężkie chwile, bo on żyje z zegarkiem w ręku, a wycieczka była bardzo NIEZDYSCYPLINOWANA i np. wybranie knajpy na kawę / kielon wina zajmowało jakieś pół godziny, a on dostawał apopleksji. I jadłam ser, chociaż naprawdę nie powinnam i później nie spałam całe noce.

Na szczęście już wróciliśmy; Manguście zostały jeszcze dwa dni z kropelkami i zobaczymy, co dalej (a dalej to ja poproszę o jakieś tabletki, po których będę siedziała cały dzień uśmiechnięta, a w nocy spała jak bóbr).

Aha, widziałam taki film, że prawie spadłam z krzesła: „Gentlemen Broncos”. Nie mam słów właściwie, żeby go opisać. TO TRZEBA ZOBACZYĆ, że tak pojadę komunałem. A Cormorana już tylko trzy odcinki mi zostały. I to już? Więcej nie nakręcą?…

O BLISKICH SPOTKANIACH

Miałam męczący sen – śniło mi się, że muszę zapłacić jakiś POTWORNY VAT. Suma była po prostu kosmiczna, a na dodatek nie mogłam znaleźć maila od księgowego, w którym była konkretna kwota jaką mam zapłacić i tak się motałam, szukałam, obudziłam się zmęczona, przygnębiona i pół dnia do dupy przez to.

Niby czerwiec to tez jest bardzo w porządku miesiąc, ale jak sama nazwa wskazuje – strasznie robaczywy. W sobotę wydarłam się na tarasie, bo chodził po mnie pająk – nieduży, szary, ale z tych włochatych. TAK się wydarłam, że przez dwa dni później bolało mnie gardło – bałam się, że to może znowu COVID, ale po dwóch dniach przeszło. Nie wiedziałam, że potrafię wrzeszczeć AŻ TAK.

A wczoraj wróciłam ze spacerku z Mangustą, robiłam sobie herbatę i poczułam, że cos mnie łaskocze w szyję z tyłu. Machnęłam ręką i usłyszałam PLOP! – o podłogę. Patrzę – a to spadł ze mnie WIELKI CZARNY ZUK, aż dziwne, że nie czułam go na plecach, bo ważył z pół kilo! Nie miałam czasu wrzeszczeć, bo musiałam go szybko wyeksmitować, zanim Mangusta się nim zaopiekowała paszczowo i zrobiła w nim dziury. Udało się, ale najchętniej bym kliknęła „NIE LUBIĘ TO” jako podsumowanie całej sytuacji.

Uważam, że niniejszym wyczerpałam pulę spotkań trzeciego stopnia z robalami i chciałabym, żeby się ode mnie odczepiły!

Dziękuję za wszystkie serialowe podpowiedzi („Podróżników” nawet miałam na liście w Netflixie, tylko jakoś się nie zebrałam). Na razie odkryłam Cormorana Strike na HBO – nooo, zacny. Z tym, że na jednym forum przeczytałam komentarz, że intryga kryminalna to w sumie schodzi na drugi plan, bo wszyscy się zastanawiają, kiedy Cormoran się spiknie z Robin. I ja też tak mam! Został mi ostatni sezon, niestety.

I odkryłam stary brytyjski serial „Cold Feet”. No – to jest niezła jazda!

I teraz wszystkie filmiki na fejsie mi mówią, że mam gruba dupę, ponieważ mam wysoki kortyzol. Czyli teraz muszę obniżyć kortyzol. Czyli nie powinnam czytać przed snem książek o mordercy znad Green River?…

O ZNIKANIU

Drogie Bravo – w zeszłym tygodniu rozważałam amputację nogi. Bo ciągle boli i boli, utykam, nie mogę iść z Mangustą na spacer, a obie byśmy bardzo chciały – no to trudno, niech mi utną i dadzą protezę. Pistorius maratony wygrywał na dwóch protezach w końcu. A nawet zaczęłam namawiać koleżankę, co się zsunęła ze schodka pomiędzy pociąg a peron (bo to jest NIEMOŻLIWE DO ZREALIZOWANIA w XXI wieku, żeby peron i schodki pociągu były na jednym poziomie, no po prostu AI jeszcze się nie zajęła kolejnictwem w Polsce, może ona coś poradzi, bo jeśli nie, to się nie zapowiada) i też miała pokaleczoną nogę i posiniaczoną – może jak pójdziemy we dwie, to nam dadzą zniżkę? Obcinamy dwie nogi w cenie jednej. Albo chociaż druga 60% taniej. Albo 40% taniej – bądźmy ludźmi! Ale ona nie wyrażała entuzjazmu, a ja sama to niechętnie gdziekolwiek chodzę, najwyżej do spożywczaka. No chyba że z psem, ale na salę operacyjną psa nie wpuszczą. I tak na razie nogi mam obie, z czego sprawną jedną, ale co dalej – to nawet najstarsi górale nie wiedzą (bo nie zamierzam się ich pytać, chciwych dziadów).

Niejako przy okazji doszłam do wniosku, że chętnie bym oddała około połowy tyłka. No bo tak – wszędzie spodenki z wkładkami powiększającymi dupę, ćwiczenia na powiększenie pośladków – a ja ręce załamuję, bo swojej najchętniej bym się pozbyła, a tu ludzie (kobiety) pieniądze płacą, żeby mieć większą. I pomyślałam, że przydałaby się jakaś fundacja, z rodzaju tych, co się do nich człowiek zgłasza, a oni mu szukają psa. Takiego, żeby pasował charakterem i stylem życia i w ogóle. Więc może taka fundacja by się podjęła kojarzenia w pary – oto przychodzi pani z dużą dupą (ja), której chce się pozbyć, a inna pani chętnie przygarnie. I wtedy wilk syty i Manchester City. I tylko producenci odzieży ze sztucznymi pośladkami niezadowoleni. Zresztą, może to przez ich lobby takie organizacje nie powstają, bo komu by wciskali swoje obrzydliwe spodenki!

A wczoraj w pracy chciałam napisać datę płatności faktury i patrzę, którego to my mamy maja. A TU JUŻ NIE MA MAJA! MAJ JUŻ MINĄŁ! I dostałam tachykardii, bo JAK TO – przecież jakieś kilka sekund temu był długi weekend i maj MIAŁ SIĘ ZACZĄĆ, a tu cyferka przeskoczyła na czerwiec? Jak, gdzie i KIEDY to się stało? Ja nie wiem, podejrzewam, że w Wielkim Zderzaczu Hadronów jednak wyprodukowali czarną dziurę, która im uciekła i teraz krąży i pożera czas i różne rzeczy (bo oprócz maja zginęła mi jeszcze ulubiona gumka invisibobble). No wiem, że ciepłe miesiące zawsze mijają szybciej, niż jesienno – zimowe, ale żeby tak po prostu ZNIKNĄĆ? 

Nie mogę żadnego fajnego serialu ostatnio znaleźć. Żeby był dłuższy i człowiek się zaprzyjaźnił z bohaterami. I na poziomie „Dobrej żony” czy House’a , a nie jakaś sieczka, no bo ile można oglądać powtórki, nawet jeśli się uwielbia Carmelę Soprano?