O WRÓŻCE, MAJÓWCE I BARANIM UDŹCU

„Niemiecka posłanka zatrudniała wróżkę – astrolożkę. Płaciła z publicznej kasy” – i ja się pytam, dlaczego to niby jest sensacja i że niedobrze? Wszyscy politycy zatrudniają PR-owców, doradców i marketingowców, a w czym niby gorsza jest wróżka? Tym bardziej, że Cyganka prawdę ci powie, a marketing albo PR wprost przeciwnie. Żądam równouprawnienia i ubezpieczenia zdrowotnego dla wróżek tout suite.

Bardzo długa majówka jak do tej pory dość bezkolizyjna – tylko raz jednego popołudnia zaśmierdziało grillem oraz jeden sąsiad kosił trawę. Pierwszego maja o siedemnastej. No, ale ten sąsiad tak ma – zabiera się za koszenie na przykład wtedy, kiedy przyjdą do mnie koleżanki i zasiądziemy na tarasie – i wtedy włącza spalinowego potwora na pełnej kurwie i tuż przy płocie, żebyśmy wiedziały, na czym polega prawdziwe życie. I musimy rozmawiać (głównie przeklinać) na migi.

A w ogóle to tak się złożyło, że w zasadzie rozpoczęliśmy majówkę imprezą u koleżanki, po której przez trzy dni się nie mogłam ruszać i to bynajmniej nie z powodu nadmiaru wina (choć też), ale dlatego, że BYŁY TAŃCE. Tak się kończy zapraszanie młodzieży na imprezy. Jedni twierdzą, że tańczyłam dwie minuty – mój mąż, że całą noc – więc wyciągnąwszy średnią wychodzi mi, że pewnie jakiś kwadrans. Po czym przez trzy dni BOLAŁO MNIE WSZYSTKO. Cały człowiek od góry do dołu, ze szczególnym uwzględnieniem mięśni długich nóg i rąk (ale rąk? Dlaczego RĄK?). Wnioski z tego płyną takie, że nieustająco od lat ruch nie jest moim przyjacielem i dobrze robię, ograniczając go. Jak się jest ropuchą w norze, to się jest ropuchą w norze i kropka – że tak pozwolę sobie podsumować. 

Odkryłam prześwietny serial na HBO – brytyjski pod tytułem „Zmokłe psy”. Niniejszym biorę pod lupę twórczość Daisy May Cooper, gdyż bardzo mi odpowiada jej styl. 

A dziś rano dzwonił do mnie N. z biura, gdzie w pracowej lodówce zmaterializował się udziec barani. Naprawdę nie wiem, dlaczego w zetknięciu z baraniną od razu przyszłam mu do głowy – i może lepiej nie wiedzieć.

O KRYZYSIE PELIKANA I MAJÓWCE

„Pelikan różowy przyleciał z Afryki do Polski i ma kryzys tożsamości. Myśli, że jest bocianem i wdaje się w bójki” – drogi Pelikanie Różowy! Kryzys tożsamości to jest zupełnie normalna reakcja na znalezienie się w naszym pięknym kraju. Powiem więcej – nie ufałabym nikomu, kto mieszka w Polsce i takiego kryzysu aktualnie nie ma. Ja też mam, tylko w bójki się nie wdaję, bo jestem słaba technicznie niestety; kiedyś byłam przeciwko przemocy fizycznej, ale teraz codziennie bym komuś chętnie  przypierdoliła. 

W dodatku N. mówi do mnie autorytarnie „Przypomnij mi, żebym…” – i tu lista. Hahaha. PRZYPOMNIJ MI. Mam we łbie dziury coraz większe, właściwie to zaczynam zdanie i po trzech słowach nie pamiętam, co chciałam powiedzieć, a ten – PRZYPOMNIJ MI. Jedyny sposób to zapisanie na kartce WIELKIMI CZERWONYMI LITERAMI i położenie na środku stołu. Naprawdę nie wiem, co będzie dalej – chwilowo postanowiłam cieszyć się z każdego dnia, kiedy wstaję z łóżka i pamiętam, jak się nazywam (nawet z drugim imieniem) i że spodnie zakładamy na południe od pasa, a koszulkę – na północ. 

Zapowiada się zimna majówka, co mnie – przepraszam z góry za to co powiem – jednak trochę cieszy. Bo to oznacza, że być może, BYĆ MOŻE jest szansa na to, że nie będzie 24 godziny na dobę śmierdziało grillem ze wszystkich stron oraz nie będą się niosły fale wspaniałej muzyki popularnej z przenośnych głośników. Otóż chciałabym zauważyć, że wynalazca oraz wszyscy producenci tych pieprzonych przenośnych głośników powinni się smażyć w piekle w osobnym kotle, bardzo gorącym. A ten kocioł powinien stać w pomieszczeniu o kształcie sześcianu, bardzo akustycznym, i zza każdej ściany tego sześcianu powinna dudnić inna MUZYKA na cały regulator. Wszędzie to gówno noszą – po prostu wszędzie: idzie spacerem po plaży i musi mieć głośnik przy plecaku, bo jakby usłyszał fale i mewy, to chyba by się zesrał. Albo w lesie. A ostatnio przeczytałam, że NA WYCIĄGU NARCIARSKIM też jeżdżą z głośnikami – no tak, bo dziesięciominutowa przerwa w napierdalaniu muzą spowodowałaby trwały ubytek na psychice. Przenośne głośniki to takie samo straszliwe gówno jak te cholerne hulajnogi, o które się człowiek potyka na chodniku.

A ja na majówkę dostanę pod opiekę jedną z jamniczek Zebry, która wyjeżdża, a jej matka odmówiła zajmowania się całym stadem, ponieważ siostry Pierdolec mają ostatnio napady szaleństwa i potrafią się pogryźć. Wytargowałam tę łagodniejszą, a i tak muszę opracować jakiś system karmienia, bo tamte opróżniają miskę szybciej niż wynosi prędkość światła, a Szczypawka ma swój wewnętrzny rytm. Oj, czuję że będzie wesoło. 

No i tak to. Czytam „Trylogię kopenhaską”, bo koleżanka powiedziała, że dobra, a skończyłam „Małe przyjemności” – urocza książka. Z seriali nadrabiam „Sukcesję”, bo postanowiłam z nimi wytrwać do końca, ale im dalej w las, tym jakoś wszystko się bardziej rozłazi; na początku było bardziej wyraziście. 

A teraz idę zrobić coś pożytecznego i powstrzymać się przed daniem komuś w mordę.

O PIĘKNEJ POGODZIE I KALMARZE

A więc, wróciliśmy z (surprise, surprise!) Hiszpanii, gdzie przez cały tydzień była piękna pogoda. Calutki tydzień nie padało, chyba się nawet nie zachmurzyło; ba – trzeba było kupić krem z filtrem! W dodatku wróciliśmy i w kraju ojczystym również jest piękna pogoda. NO NIE WIEM. Trochę się martwię, że za chwilę coś pierdolnie, bo przecież równowaga we Wszechświecie itd. 

Było pięknie, ciepło, kwitły drzewa, wieczorem pachniało kwiatem pomarańczy i latały nietoperze. Nie powiem, może się w dupach poprzewracać z nadmiaru szczęścia. I na wino wieczorem szliśmy jakieś trzy kilometry w jedną stronę i był to boski spacer – zawsze powtarzam, że jakikolwiek wysiłek fizyczny musi mieć SENS. No to ten miał sens potrójny – bo szło się nad morzem, na końcu czekało wino, no i te nietoperze o zmierzchu. Nietoperze robią klimat; Walencja na fasadzie ratusza ma dwie gołe baby i nietoperza – bardzo jestem ciekawa, jaka za tym stoi historia. Niezła musiała być impreza.

Robiliśmy zdjęcia z klifów, bo widoki zapierały dech w piersiach (N. do mnie „A ty znowu fotografujesz wielki błękit?”), ale plaże w tych okolicach są nędzne, by nie powiedzieć – żadne. Skały, kamienie albo w najlepszym przypadku – przywieziona ziemia. Nasz przyjaciel z Galicji z dużym wdziękiem stwierdził, że wybrzeże mają brzydkie jak, cytat dosłowny, „kupa brzydkiego psa, nadziana na patyk”. W ogóle tryskał galicyjskimi przysłowiami, jak na przykład „Ten, który się nie boi kobiety, nie jest chrześcijaninem”. Albo „Nigdy się we wtorki nie żeń ani nie wchodź na łódkę” (chodzi o łowienie ryb). Jeśli o mnie chodzi – pełna zgoda, nie zamierzam wchodzić na łódki we wtorki oraz w pozostałe dni tygodnia też bardzo niechętnie.

Ja to z wiekiem się robię coraz bardziej cyniczna i mało co mnie wzrusza, ale była jedna taka sytuacja w kawiarni na placu w uroczym miasteczku Denia. Siedzieliśmy sobie na porannej kawie (no… niektórzy przy wermucie) i obok przy stoliku siedział łysy, wytatuowany kark z bujną i nienadmiernie ubraną niewiastą – zwłaszcza od góry nie grzeszyła nadmiarem odzieży – a razem z nimi siwa babunia, ubrana w stylu hiszpańskich babuń: apaszka, żakiecik, te klimaty. Z takim skuterkiem do pomocy przy chodzeniu. I w pewnym momencie babunia wstaje do toalety, wraz ze swoim skuterkiem, a łysy wytatuowany rzuca się przodem, żeby poprzesuwać krzesła i robi przejście między stolikami jak przez Morze Czerwone. Bardzo to było sympatyczne i w ogóle uwielbiam w Hiszpanii takie klimaty, że siedzi się w knajpach w towarzystwie od lat jeden do 99 przy jednym stoliku i to jest takie NORMALNE. No bardzo mi się.

I miasteczko Calatravy zaparło mi dech w piersiach. Tym bardziej, że byliśmy tam od rana i mało ludzi, a dużo przestrzeni – dopóki się nie wejdzie między te budynki, to nie widać, jakie są ogromne. Człowiek się czuje jak w bazie na Księżycu, tylko fajniej, bo woda, palmy i papugi. I przezroczyste łódki, które można sobie wypożyczyć i popływać po tych basenach między budynkami. Industrialna Alicja w Krainie Czarów (plus faceci w gumowych portkach i z myjkami ciśnieniowymi, którzy po pas w wodzie czyszczą baseny, bo to wszystko białe).

No i tak. Jak napisała Agnieszka Osiecka „A wystarczy mnie trochę podgrzać, żebym była szczęśliwa” i dokładnie tak ze mną jest (plus wino, ale czy trzeba o tym wspominać NA GŁOS? To chyba oczywiste).

Ale i tak się cieszę, że wróciłam do Szczypawki (potarganej ponad wszelką miarę i za nic na świecie nie chce się dać uczesać – spierdziela pod stół i się wije). No trudno – ja też zwykle jestem potargana, widocznie to u nas rodzinne. 

Aha, i jadłam kalmara, który – według opinii N. – zasługiwał na Michelina – ale nie gwiazdkę, tylko oponę. Taka prawda – był ogromny, jak moja ręka do łokcia i rozbolały mnie mięśnie żuchwy od tego obiadu. I BARDZO DOBRZE, przynajmniej się nie przejadłam (chociaż raz).

PS. Zapomniałam nadmienić, że weszłam do morza po kostki! Co prawda nie do końca z własnej inicjatywy oraz w tenisówkach, ale wcale nie zmarzłam i było fajnie. To ten, czuwaj!

O MUŚLINOWEJ BABCE I PRZEJEDZENIU

Dear Diary, jakoś mnie te święta zmęczyły. W sumie nie wiem, dlaczego – bo tylko u Zebry byłam, gdzie dokładnie udeptały mnie jej psy, a szwagier pokazywał, w którym miejscu na głowie odczuwa wbijający się gwóźdź, kiedy je chrzan. I dlatego chrzanu NIE JE. Ale ćwikłę już może i je, bo mu się nie wbija. Zagadkowe to wszystko.

Natomiast moja siostra miała jakieś rozedrganie wewnętrzne, bo najpierw twierdziła, że ja mam w życiu szczęście, że taki mąż mi się trafił, a N. z kolei ma pecha, że trafiłam mu się ja. A później po drinku bieguny magnetyczne jej się przesunęły i doszła do wniosku, że wszyscy faceci są tacy sami i N. też i w zasadzie nie ma co przesadzać z tym szczęściem. O co chodziło – doprawdy nie wiem, bo byłam skupiona na ściąganiu psów za nogi z krzeseł, żeby nie jadły ćwikły z talerzy, bo jeszcze im zaszkodzi.

A już prawdziwą Wielkanoc urządził N. w domu. Rano sięgnął do szafki po puszkę groszku – i wybebeszył CAŁĄ PÓŁKĘ, wyjął wszystko i przez godzinę ustawiał przetwory kategoriami, kolorami, smakami i dodatkami. Po prostu zrobił szafkowo – puszkowo – słoikową rewolucję, na wszelki wypadek trzymałam się od tego z daleka. 

Po czym po południu miał wyciągnąć z szafki puszkę tuńczyka. Chyba nie muszę mówić, CZYM to się skończyło. TAK – OWSZEM: wywleczeniem wszystkich konserw rybnych i ich układaniem przez półtorej godziny – smakami, gatunkami ryb i stopniem uwędzenia. Jak poprzednio, starałam się nie zbliżać do epicentrum, ale niestety dosięgnęły mnie rozkazy „A teraz podawaj mi makrele, chyba że w pomidorach, to nie – te w pomidorach ułóż osobno ze wszystkimi rybami w pomidorach”. 

Dlaczego niektórzy mają natchnienie na porządki w szafkach akurat w Wielkanoc – tego nie wiem, ale przynajmniej wszystkie ryby w pomidorach leżą od teraz na półce razem (do następnego sprzątania, podejrzewam, bo może wówczas nastanie całkiem inna koncepcja).

A babkę w tym roku zamówiłam nie drożdżową, a muślinową. Dziewięćdziesiąt żółtek na kilogram mąki, proszę ja was. Naprawdę smaczna, ale człowiek (ja) daje radę zjeść tylo nieduży kawałek na raz – no i bardzo dobrze. I tak czuję się od trzech dni jak faszerowany indor. 

Całuję świątecznie w mokre noski (no, bo Lany Poniedziałek!) i idę słuchać nowego odcinka o morderstwie u Agi Rojek. Aloha!

O DEPRESJI U RZEŻUCHY

Słońce wyszło! To dobrze, bo miałam wyrzuty sumienia, że wysiałam rzeżuchę i nie potrafię jej zapewnić warunków do szczęśliwego życia. Wypuściła kiełki, ale blade i anemiczne, co mnie wcale nie dziwi – no przecież ile można wytrzymać w tych mrokach średniowiecza! 

W sobotę postąpiłam bardzo niestrategicznie, ponieważ wybrałam się do sklepu naziemnego. Skończyły mi się żółte ścierki z Action, a trochę sobie bez nich nie wyobrażam życia, a w internecie raczej ich nie można spotkać. Naprawdę mogłam przewidzieć, że w sklepach trwa przedświąteczny Armageddon i prawie zostanę stratowana przez ludzką stonogę – kolejny raz dochodzę do wniosku, że przed świętami wojsko odmraża rezerwy federalne obywateli. Którzy na co dzień spoczywają w piwnicach w zbiornikach kriogenicznych i nie widać ich na ulicach, ale przed świętami wychodzą na przepustkę i / lub serwis gwarancyjny – i od razu biegną pędem PROSTO DO SKLEPÓW. I nie wiem, skąd lament nad brakiem dzietności w Polsce, bo liczba dzieci przypadających na jedną rodzinę sklepową wynosiła na oko od pięciu do siedemdziesięciu czterech – w każdym razie, przejść się nie bardzo dało. Matko Boska, brnęłam z tymi ścierkami do kasy jakbym musiała przejść przez sam środek Bitwy pod Grunwaldem, i to bez uzbrojenia. No, ale wina jest EWIDENTNIE moja – mogłam kupić wcześniej. W końcu już tyle lat mieszkam w moim kraju, że powinnam była przewidzieć odmrażanie oraz przedświąteczną padaczkę.

Obcięłam Szczypawce pazurki i przez chwilę była obrażona i się do mnie nie odzywała, ale już jest dobrze (po kilku dokładkach śniadania i obiadu, oczywiście). 

A koleżanka odkryła świetny serial na Netflixie – „Niestabilny” z Rodem Lowe. Bardzo fajny – Rob nadal jest pozytywnym świrem, jak w „Parkach i rekreacji”, tylko teraz na dodatek multimiliarderem i szefem korporacji. A sama korporacja przypomina tę ze starego, dobrego „Better off Ted” – tylko zamiast Portii de Rossi jest kochana, urocza siostra Fleabag. Tylko oczywiście jest skandalicznie krótki, jak wszystkie dobre seriale. 

Nie mam siły nawet komentować wczorajszej akcji z kremówkami w pociągach (u nas się mówiło „napoleonki”, choć jest jeszcze taka teoria, że to są dwa różne ciastka, w zależności od składu kremu). Może to i lepiej, że nie mam siły – zawsze to mniej kurw na liczniku.

A w ogóle – JEDNA CZWARTA ROKU za nami! I znowu muszę za śmieci zapłacić. No naprawdę, drogie Bravo, nikt mnie nie uprzedził, że dorosłe życie tak wygląda. 

O TYM, ŻE NIECO MI PRZESZEDŁ DOBRY HUMOR

A już prawie, PRAWIE zaczęłam być dobrej myśli – że wszystko się ułoży, jeszcze będzie przepięknie, jeszcze będzie w fontannie – kilka ciepłych dni i człowiek się robi NIEUZASADNIONYM OPTYMISTĄ. Ale już mi przeszło, spoko – wrócił mróz w nocy, a jak wczoraj zaczął padać śnieg, to z powrotem zaczęłam rozważać moje stałe opcje (skoczyć z dachu vs. udać się na emigrację wewnętrzną). To nie jest kraj ani klimat dla optymistów, tylko dla Kłapouchych. 

No nic, poczytam sobie na odstresowanie na Pudelku wyznania pań, które wszczepiały sobie implanty pośladków w tureckiej klinice i później miesiąc się z nich lała ropa. Jak słowo daję, ze wszystkich operacji plastycznych których nie rozumiem – tej NIE ROZUMIEM NAJBARDZIEJ. Ja bym się najchętniej pozbyła kupra, a nawet za to zapłaciła, a kobiety sobie POWIĘKSZAJĄ. Nie pojmuję, nie ogarniam, nie mieści się to w moim pejzażu wewnętrznym. (A w ogóle ostatnio doszłam do wniosku, że mój tyłek to kara boska za to, że się kiedyś wyśmiewałam z Jennifer Lopez. No to mam taki sam).

Szczypawka natomiast rąbie karmę z robaków, aż wióry lecą. I faktycznie nie ma po niej przebojów trawiennych (odpukać w niemalowane – czyli najprościej w moje odrosty). Czyli jednak robaki paliwem przyszłości. Jak to ujęła moja koleżanka – taka mucha to do tańca i do różańca.

A i jeszcze zamówiłam sobie dzienniki Sylvii Plath, co nie wiem, czy było dobrym pomysłem przy tej pogodzie. Chociaż nie skończę z głową w piekarniku, jak ona, bo piekarnik mam elektryczny, a nie gazowy. A przy dzisiejszych cenach prądu człowiekowi się odechciewa fanaberii.

Sałata nadal ma się dobrze, ale chyba czuje się samotna. Postanowiłam dodać jej rzeżuchę do towarzystwa.

PS. Ojej, w spamie znalazłam „Aktywator Genu Dużego Penisa w 1 Kropli” – jak miło, bo ostatnio same pożyczki i pożyczki, no jeszcze od czasu do czasu reduktor tłuszczu w kapsułkach. A tu proszę, powiększanie penisa, jak za dawnych, dobrych czasów! Ech, łza się w oku kręci.

O TYM, ŻE A JEDNAK

Informuję, że kupiłam Szczypawce lewacką karmę z insektów. Wiadomo, jak to o mnie świadczy – a jak jeszcze dodam, że najbardziej mi smakuje pad thai z TOFU (!!!) i warzywami, noooo – to już pozamiatane; nie ma dla mnie nadziei, oprócz egzorcyzmów salcesonem być może.

Byliśmy nad Bałtykiem – bardzo śmiesznie, bo przyjechaliśmy w czwartek, zimą – a wracaliśmy w niedzielę, wiosną. A pod sklepem z rybami jeden miły młody człowiek powiedział do mnie „Fajnego ma pani chomika!” – gdyż trzymałam na smyczy Szczypawkę. N. oczywiście traktował mnie później jak nierządnicę babilońską, bo przecież porządnych kobiet w średnim wieku młodzież nie zaczepia i na pewno musiałam przed tym sklepem wyprawiać nie wiadomo co! Okazuje się, że jak są z jamnikiem – to najwyraźniej zaczepia, wszyscy zaczepiają i opowiadają mi o swoich psach i swoim życiu (jedna pani emerytka ma ośmioletniego szpica i on TEŻ PROSZĘ PANI ma taki mądry wyraz twarzy) (jak ja? czy jak Szczypawka?).

W międzyczasie przewaliła się inba z lekarstwem na wrzody dla konia – facet spędził na dołku pięć godzin dzięki postawie obywatelskiej pani aptekarki. Bardzo mnie to zainteresowało, bo jakiś czas temu też kupowaliśmy lek na wrzody na receptę weterynaryjną – i też mieliśmy problemy, bo nigdzie nie można go było dostać. W końcu jednak się udało i nikt mnie nie aresztował, ale NIE MÓWMY HOP, bo przecież ta recepta jest w systemie i w każdej chwili jeszcze mogą mnie zgarnąć, prawda? Bo chyba nie sądzimy, że te okurwieńce niczego nowego w tym temacie nie wymyślą. 

Tak się ucieszyłam, że skończyliśmy „Faudę” – bardzo dobry serial i nawet nauczyłam się w końcu ich odróżniać, ale ile można?… No ale uff – dobrnęliśmy do końca czwartego sezonu. No więc od razu Netflix podsunął KOLEJNY serial z Doronem – oglądamy, a jakże! Nadal nie wychodzi mu z kobietami i teraz biega i rozrabia dla odmiany po Nowym Jorku. A na dodatek podobno już nakręcili piąty sezon „Faudy”. Aaaaa!… Ja chcę coś nastrojowego, filozoficznego i bez glocków zatkniętych między pośladkami!

A propos czegoś nastrojowego i filozoficznego: niezły jest najnowszy odcinek u Agi Rojek o zaginionej instagramerce z Tajwanu, którą (UWAGA SPOILER!) rodzina byłego męża poćwiartowała i ugotowała na niej zupę w dwóch dużych garnkach. A na dodatek to się wydarzyło miesiąc temu! Nie należy przesadnie ufać ani mediom społecznościowym, ani rodzinie męża – od zawsze to powtarzam.

Przyszło rozliczenie mediów za drugie półrocze – no, to wszyscy sąsiedzi się dowiedzieli, CO MYŚLĘ o obecnym rządzie (jeśli jeszcze tego nie wiedzieli). Tak to jest, jak człowiek otwiera korespondencję jak ten idiota – na trzeźwo!

PS. Sałata ma się świetnie.

O PRZEKLINANIU I TYM, CZEGO CHCEMY

Sąsiad chodzi po ogródku i klnie. Czy ja mu się dziwię? Zupełnie nie – też codziennie klnę, chociaż staram się ograniczać do wnętrza domu. Nie zawsze mi się udaje, niestety – co zrobić, takie czasy

A Nicole Kidman podobno przyszła lekko napruta na oscarową galę. I uwaga – TEŻ jej się nie dziwię – mnie na trzeźwo nikt by na coś takiego nie zaciągnął. A i po pijaku nie wiem, czy bym się dała namówić – zwykle wolę iść spać, niż się włóczyć po nadętych imprezach. 

A propos kląć: Zebra zalogowała się do e-pitów i jak zobaczyła, ile zapłaciła podatku w zeszłym roku, to krew ją zalała i wpadła w szał. Na co ja jej mówię, że mnie co miesiąc szlag trafia, bo płacę własnoręcznie i mam ochotę sobie za każdym razem odgryźć palce, żeby nie mieć czym zrobić przelewów (dla tych bezczelnych gnoi). No i ona się jakby trochę uspokoiła i mówi, że w takim razie woli się wkurwiać raz na rok, hurtowo, niż co miesiąc. A ja – że jednak co miesiąc, bo nie mam takiego szoku. W efekcie żadna z nas nie przekonała drugiej i pozostałyśmy każda przy swoim zdaniu. Ciekawe, co na to psychologia – jak to świadczy o naszych typach osobowości.

W zeszłym tygodniu ujęła mnie informacja o tym, że na lotnisku w Lizbonie ujęto pana, który przyleciał z Brazylii i miał a) fałszywy paszport, b) zakrwawione ubranie oraz c) kawałki ludzkiego trupa w bagażu. Zaimponowało mi jego totalne wyluzowanie w podejściu do podróżowania samolotami, naprawdę. Ja zawsze się czaję, wybieram spodnie bez metalowych elementów, żeby nie piszczały; buty takie, żeby łatwo zdjąć i założyć, no i mam stres, czy balsam do ust w tubce mi przejdzie na bramkach albo czy puszczą ser w bagażu podręcznym (puścili). Wniosek z tego taki, że… eee, chyba wniosek żaden – bo go złapali i zapuszkowali, a mnie jednak (jeszcze ciągle) nie, ale interesujący przypadek.

A i tak koleś z ludzką padliną w bagażu wydaje mi się mniej pierdolnięty, niż to stado mutantów, które grasowało w Sejmie z przenajświętszymi obrazkami. Czy to się kiedyś skończy? Bo ja naprawdę nie mam już siły, zwłaszcza na przednówku – codziennie mi się woda w chłodnicy gotuje i mam niską hemoglobinę; długo tak nie pociągnę.

Czytam naprawdę dobrą książkę – „Burze w mózgu. Opowieści ze świata neurologii” Suzanne O’Sullivan. Jeśli ktoś lubi książki Oliviera Sacksa (ja uwielbiam), to się nie zawiedzie – pani neurolog ma podobne podejście do pacjenta. Temat też ultra ciekawy, chociaż w dzisiejszych czasach ten, kto ma w miarę funkcjonujący mózg, to jest mu ciężko i smutno – nawet bez migren i epilepsji (aury migreny i epilepsji są do siebie podobne, się dowiedziałam). W kwietniu ma wyjść jej następna książka – na pewno kupię. Na marginesie – chciałabym kiedyś w życiu natknąć się na lekarza, który mnie potraktuje jak człowieka, a nie listę procedur do rozliczenia z NFZ-tem. Chodzę jak najrzadziej się da, a i tak nawet prywatnie za spore pieniądze (na NFZ przez ostatnie 25 lat byłam trzy razy – na szczepieniu na COVID) jestem traktowana jak przypadek do szybkiego pozbycia się z gabinetu. Bardzo to jest smutne i może nie będę kontynuować tematu, bo pójdę jeść masło na pocieszenie i nie zmieszczę się w dżinsy. A tego byśmy nie chcieli.

Natomiast chcielibyśmy już wiosnę. BARDZO.

PS. Sałata w doniczce – zgodnie z przewidywaniami: rośnie zdrowo i bujnie. Nie mam sumienia jej zjeść.

O KSIĘŻYCU DŻDŻOWNIC I OWCZARKACH

„Makabra w Stalowej Woli. Wyburzali budynek, gdy z sufitu spadły zwłoki zawinięte w dywan” – no już wiecie co. Z sufitu? W dywan? Przedziwny wystrój mieszkań w tej Stalowej Woli. 

Natomiast nie wiem, czy Państwo wiedzą, ale aktualnie mamy Księżyc Dżdżownic, czyli tak zwaną Robaczą Pełnię. Jestem za – lubię dżdżownice, bo są pożyteczne (nie to, co ludzie). Natomiast to, że pełnia, to było wczoraj czuć w lecznicy weterynaryjnej. Trochę było jak w XIX – wiecznym psychiatryku, a trochę jak na planie horroru.

Najpierw w poczekalni przywitało nas kilka piesków w kołnierzach typu lampka Pixara – chyba były wypisy po zabiegach chirurgicznych, bo miały obandażowane i / lub ogolone różne miejsca, a pomiędzy pieskami biegał pan doktor i udzielał wskazówek. Następnie zostałam skanalizowana do gabinetu USG, gdzie z namaszczeniem było oglądane Szczypawki wnętrze ze wszystkich stron. Wyszło, że pęcherz w porządku, a ta sraczka to po lekach na serce, i bądź tu człowieku mądry teraz. Ale to jeszcze nic, bo w międzyczasie coś zaczęło wyć jak strzyga, aż dostałam gęsiej skóry. Na co panie z lecznicy, że spoko, nic się nie dzieje, a to wyje OWCZAREK – i to nie, że coś go boli albo ma zastrzyk, nie – owczarki teraz mają takie ataki paniki. Dość głośne. Taka cecha rasy.

Matko jedyna. Dobrze wiedzieć, ale z nerwów już dostałam wytrzeszczu. Po badaniu brnęłam ze Szczypawką w objęciach po kolana w psach, które dostały od tego wycia lekkiego szału, pouciekały z gabinetów i chodziły wszystko dokładnie posprawdzać, dlaczego ich kolega jest krojony żywcem. Kurtkę i resztę odzieży miałam dokładnie usmarowaną żelem od USG i wyglądałam, jak po ataku mega ślimaka, względnie po spotkaniu trzeciego stopnia z Obcym, który się dość mocno ślinił z tego co pamiętam (ale przynajmniej nie wył!).

I tak oto tegoroczny Księżyc Dżdżownic zastał mnie z nieustaloną dawką lekarstwa na psie serduszko (będziemy eksperymentować) oraz pytaniem, dlaczego współczesne owczarki wyją jak upiory. Chociaż czy ja się im dziwię? Też dość często chce mi się wyć. Może się naczytały wiadomości w internecie po prostu. I jeszcze ten cholerny śnieg na dodatek. 

Tegoroczne kolory to pomarańczowy z czerwonym, czyli zupełnie nie moje i dobrze – nie nakupię sobie kolejnych szmat (miejmy nadzieję).

PS. O – nareszcie pozytywna informacja: “Po dwóch dekadach do ZOO w Teksasie wrócił aligator, którego ukradł jeden z wolontariuszy pomagających w ogrodzie zoologicznym. Mężczyzna, który hodował zwierzę w swoim ogrodzie, dostał dwa mandaty na łączną kwotę tysiąca dolarów”. I naprawdę nikt nie zauważył, że koleś przez dwadzieścia lat ma w ogródku aligatora?…

O MIGRENIE I ODCINKU SOUTH PARKU

Dear Diary! W tym tygodniu miałam migrenę przez dwa dni. Ale jaką! Czapki z głów i buty z nóg, majtki też można z podziwu ściągnąć. O święta Rito – była wielka, ogromna i majestatyczna. Wydawało mi się, że zamiast łba mam na szyi ogromne akwarium, w dodatku nadtłuczone i wypełnione NITROGLICERYNĄ. Jak te ciężarówki w „Cenie strachu”. I jak tylko się za bardzo poruszę, potknę albo chociaż spojrzę w bok – to ten cały sagan pierdolnie tak, że zmiecie pół wsi i zostanie krater jak po meteorycie tunguskim. A niechby i pierdolnęło – myślałam nawet, bo tak mnie bolało że leciały mi łzy – ale co z psem? Ludzi to mi w ogóle nie szkoda, ale Szczypawki bardzo. I okolicznych w sumie też, miłe pyszczki, chociaż czasem rozdarte.

Niemniej jednak – nie pierdolnęło. Ale umęczyło mnie, jakbym przeszła przez wyżymaczkę. I jeszcze do dziś kątem oka widzę jakby aureolę z ptaszków Tweety, więc ruszam się dość ostrożnie. A w drugim dniu migreny wypełniałam deklarację (niestety, nie niepodległości) podatkową – no, ciekawe ile razy się rąbnęłam i czy mnie w końcu zamkną. Mogliby zamknąć, bo już nie mam siły na to wszystko.

Z wydarzeń kulturalno – oświatowych to jest nowy odcinek South Parku o tym, jak Harry i Megan chcą prywatności. W tym celu objeżdżają cały świat prywatnym samolotem i wszędzie wpychają się z transparentami „WE WANT PRIVACY”. Następnie wynajmują domek w South Parku, po czym Harry gra na trawniku na perkusji albo w polo, puszczają po nocach fajerwerki i drą japy przez megafony, że wszyscy mają szanować ich prywatność. Żyłka mi prawie pękła ze śmiechu, kiedy Prince Harry jeździł błękitnym penisem po oknie Kyle’a, bo ten grał w grę komputerową i nie zwracał na niego uwagi. Szkoda, że ostatnio chłopaki tak rzadko wypuszczają nowe odcinki (ale rozumiem ich).

A na HBO jest kanadyjski serial „Three Pines” i po trzech odcinkach stwierdzam – jest piękny. Chociaż smutny. Ale nie można się oderwać. Pojechałabym do Kanady (ale latem, kiedy nie ma śniegu).

PS. O rany, bo zapomniałam! Jak byliśmy w Alicante i zwiedzaliśmy zamek na wzgórzu – OCZYWIŚCIE, zostałam poproszona o zrobienie zdjęcia. Tym razem była to młoda dziewczyna, ale Azjatka – śliczna jak modelka. Ominęła całą grupę i podeszła do mnie – tym razem mam wielu świadków (i świadkiń).