O ZIELENINIE W ZASADZIE

Oczywiście, że ŻRĘ, za kogo mnie macie w ogóle. Tym bardziej, że jest młoda kapusta i kalafiory, i ziemniaczki z kefirem (przepraszam wegan) (a właśnie – zjadłam Grycana lody wegańskie, truskawkowe, i ja przepraszam, ale nie; sto razy wolę sorbet). Ale nie czuję jesieni, bo dni są długie; natomiast czuję owszem wkurw, że ciągle w tym zimnie piec się odpala – to już będzie chyba ósmy miesiąc ogrzewania. Naprawdę szlag może człowieka trafić na myśl o tych cholernych rachunkach. I nawet już nie wspomnę o kieckach i sandałkach, na które ciągle jest za zimno, ech.

Moją okolicę opanowało ogrodnictwo – na przykład, jeden sąsiad rozdaje sadzonki pomidorów i twierdzi, że to odmiana HISZPAŃSKI KARZEŁ. No więc oczywiście od razu mam przed oczami Velazqueza. Drugi z kolei zagaduje do N. „Panie sąsiedzie, czy ja mogę te pana pokrzywy wziąć?” – a pokrzywy mamy bardzo zacne, jak młode baobaby. Sąsiad twierdzi, że trzyma je w beczce z wodą żeby zgniły i podlewa tym pomidory, które to UWIELBIAJĄ (ba – gnojówka z pokrzywy palce lizać!). Ja z kolei widziałam patent ze skórkami bananów – żeby je potrzymać w wodzie dzień – dwa i tym podlewać (tylko nie wiem, czy hiszpański karzeł lubi banany). 

W tym zielonym szaleństwie wyświetliła mi się reklama idealnej roślinki dla mnie – nie ma korzeni, nie potrzebuje doniczki, w zasadzie niczego nie potrzebuje, wystarczy jej że wisi na sznurku i żywi się powietrzem. I w dodatku nazywa się OPLĄTWA – prawda, że pięknie? Więc gdybym kiedyś planowała przygarnąć roślinkę, to tylko oplątwę. Ale na razie nie planuję, bo zielenina uprawiana przez N. mnie osacza ze wszystkich stron i wylewa się z doniczek.

Z seriali to przypomniałam sobie o „Jak zdrówko?” („Getting On”) na HBO – nie widziałam trzeciego sezonu. To jest ukryty klejnot, ten serial – aż nie do wiary, że amerykański, i to z jaką obsadą! Tylko szkoda, że taki krótki, ale te najlepsze zawsze są za krótkie. Na zmianę płaczę ze wzruszenia i ze śmiechu (albo i naraz), a środowisko naukowe jest pokazane TAK PIĘKNIE, że każdy kto kiedykolwiek się przynajmniej otarł o jakikolwiek instytut naukowy na pewno to doceni. 

A na Netflixie wsiąkłam w… dobra, przyznam się, chociaż w ogóle nie wiem jakim cudem przyszło mi do głowy, żeby to odpalić! „Pracujące mamy” – w końcu ani ze mnie mama, ani karierowiczka i jak sam tytuł wskazuje, powinnam się trzymać na odległość kija od szczotki. A, już wiem! Bo to kanadyjski serial, a ja uwielbiam kanadyjskie klimaty i aktorów. No kurde, przez pierwszy sezon miałam ochotę porąbać siekierą na kawałki wszystkie bohaterki pierwszoplanowe oraz drugoplanowe, o jak bardzo – zaczęłabym od matki długowłosej brunetki. Natomiast od drugiego sezonu jakoś tak NADAL mam je ochotę porąbać, ale się wciągnęłam, kurde. Marzę o tym, żeby ktoś zrobił crossover episode „Pracujące mamy” i „Chłopaki z baraków” (no co, mogłyby pojechać na weekend do trailer parku).

Z informacji codziennej urzekła mnie ta o katechetce, sprawdzającej dzieciom kanapki w piątek i nakazującej wyrzucić te z wędliną. Oczywiście baba powinna być wykąpana w beczce w której gniją pokrzywy, żeby sobie przemyślała wpierdalanie się ludziom w kanapki (i w zasadzie w cokolwiek), ale jest też druga strona medalu – sklepowe wędliny u nas są niejadalne, śmierdzą i mają w składzie nie wiadomo co. Więc w sumie to nawet mogła wyświadczać tym dzieciom przysługę (chociaż i tak bym ją dała do beczki z pokrzywami, prewencyjnie – kiedyś byłam pacyfistką, ale od jakiegoś czasu mi przeszło – nauczyłam się, że z pewną grupą ludzi kontakt na poziomie dyskusji czy jakichś argumentów słownych nie wchodzi w grę, toteż albo całkowite unikanie, albo beczka z pokrzywami bo nie będę sobie ryja strzępić).

Jeśli chodzi o japońskie i koreańskie filmiki kulinarne, to chyba dotarłam do końca internetu – a mianowicie, w jednym filmiku pan mieszał te przezroczyste ryżowe kluski ŁOPATĄ W WANNIE. Jak to zobaczyłam, to doszłam do wniosku, że WYSTARCZY – enough is enough. Czas sobie zrobić przerwę. Koniec z koreańskim jedzeniem do odwołania.

O TYM, CO TAM AKTUALNIE

Drogi Pamiętniczku, ostatni tydzień nie obfitował co prawda w jakieś galopujące dramaty – i bardzo dobrze, ja lubię, jak jest nudno – ale mimo wszystko coś niecoś się jednak działo. Przykładowe zagadnienia wybrane zgodnie z niejasnymi kryteriami i preferencjami osobistymi:

1) Są ludzie – dorośli, pełnoletni – którzy oglądają Eurowizję na serio i traktują w kategoriach PRZYJEMNOŚCI. I potrafią powiedzieć, kto śpiewał w poprzednich Eurowizjach, podczas gdy moja wiedza skończyła się w okolicach Abby (o pardą, wiem że jeszcze były Edyta Górniak i Conchita Wurst). No cóż, umówmy się, że nasze gruczoły przyjemności zlokalizowane są po prostu w zupełnie innych miejscach – moje np. nie docierają do obszaru festiwali lub aquaparków i już. 

2) W sobotę, chyba przez ten wiatr, wypadł z gniazda jeden szpaczy nielot. MIał szczęście, że natrafił na N., który natychmiast zorganizował drabinę i mnie i z powrotem go w tym gnieździe umieścił (z przygodami oczywiście – mianowicie jego brat się wystraszył i wyfrunął i też go trzeba było ścigać po trawniku i wtykać z powrotem). Chyba się udało go ponownie zainstalować, bo drą się zupełnie tak samo, jak przed wypadkiem.

3) Wszyscy oszaleli z sadzeniem kwiatków, a moja ciotka upolowała coś przepięknego – stokrotkę afrykańską w kolorze pomarańczowo – ceglastym. Zachwyciły mnie i też chciałam sobie kupić takie do doniczek, ale okazało się, że w nasyconych kolorach już nikt z lokalnych kwiaciarzy nie ma – zostały im resztki i to jakieś blade. I ja się pytam, dlaczego mi nikt mi o nich nie powiedział wcześniej! Uwielbiam stokrotki, rumianki i margerytki i normalnie w przyszłym roku obsadzę nimi wszystkie doniczki, jeśli tylko zdążę je dorwać. Ciekawe, czy zimują (u mnie na przykład mini goździki w doniczkach przeżyły już trzecią zimę – są nie do ruszenia, mają mnóstwo pączków i właśnie zaczynają kwitnąć; takie zawzięte – kiedyś bym powiedziała, że są jak ruskie wojsko, ale jak wiemy przenośnia ta straciła na aktualności).

4) Podobno na Netflixie jest bardzo dobry szwajcarski serial z życia wyższych sfer – coś jak „Moda na sukces”, tylko rozgrywa się w kręgach hodowców krów. Nie powiem, czuję się zaintrygowana i chyba obejrzę!

5) Naleśniki ze zwykłej mąki są lepsze, niż ze specjalnej mąki na naleśniki, bo ta druga zbija się w grudy. Moja koleżanka jest zdania, że wydziwiają z tymi mąkami i prawdopodobnie ma rację. A jeszcze a propos mąki i wyrobów z niej – pasjami oglądam japońskie i koreańskie filmiki o gotowaniu i pieczeniu, nie mogę się od nich oderwać. No i numer polega na tym, że w japońskich piekarniach do wyrabiania chleba czy ciasta drożdżowego wlewają do tych wielkich mikserów LODOWATĄ wodę. Czasem nawet z kostkami lodu. Nie jak u nas, że najpierw ciepłe mleko czy woda z cukrem, żeby drożdże ruszyły, nie – na etapie wyrabiania ciasta ma być lodowata. Bardzo ciekawe.

6) Od tych zmian pogody ciągle mnie łeb boli. 

7) Truskawki przenawożone, ale za to młoda kapusta przepyszna.

To chyba tyle (plus wkurw na rząd, ale to nieustająco i nie ma się co powtarzać). Kusi mnie ten serial o hodowcach krów.

O TYM, CO KOMU DOLEGA

W głębi mojego czarnego serca muszę przyznać, że lubię nasz polski maj. Wszystko kwitnie, pachnie. W dwóch miejscach w ogródku mamy małe szpaczki, a po okolicznych łąkach chodzą bociany. A po łazience chodzi pralka (nie tylko w maju, niestety).

A Szczypawka ma proteus mirabilis. To znaczy – ona cała jest absolutnie mirabilis, ale w tym przypadku chodzi konkretnie o psi pęcherz moczowy i bakterię gram ujemną, urzęsioną. Dobrze, że coś mnie tknęło żeby złapać ten mocz (chodzenie za psem z dużą łyżką do mieszania w garnku i pojemnikiem na mocz – niedoceniana rozrywka) i proszę, wyszedł posiew jak ta lala. Więc na razie nie wisi nad nami widmo karmy z much (nie ukrywam, że trochę mi ulżyło). Nie wiem co prawda, czemu objawami zakażonego pęcherza u niej jest sraczka, no ale jest i handluj z tym.

Pozostając w temacie.

W zeszłym tygodniu przez dwa dni miałam zatkane uszy – takie fest zatkane, jak przy lądowaniu, i słyszałam jakbym miała na głowie wiadro. No ogólnie niefajnie, ale na szczęście przeszło mi po tylenolu. No i już z odetkanymi uszami słucham sobie w sobotę, jak N. rozmawia z naszymi przyjaciółmi z Galicji. Którzy – TAK SIĘ SKŁADA – że od razu po wyjeździe z nami zachorowali na COVID! Obydwoje. Równiutko od razu tego dnia, kiedy wrócili. No i słyszę że mówią, że już im lepiej, chociaż jeszcze nie wrócił im całkiem smak i zapach, a M. miała przez tydzień ZATKANE USZY.

No to mnie pocieszyli, doprawdy. Można mieć covid z jednym jedynym symptomem? Kurde faja.

Wyszła biografia Peggy Guggenheim, trzeba by zamówić. No chyba że ogłuchnę, to wtedy będę miała inne zmartwienia na głowie, niż romanse Peggy z cudzymi mężami. 

O TYM, JAK POTRAFI DZIAŁAĆ MÓZG

Normalnie na bieżąco zapominam jakieś 95% rzeczy, o ile ich natychmiast nie zrobię albo nie zapiszę. Bez zapasu karteczek post it jestem jak zaginiona cywilizacja.

ALE – potrafię się obudzić w środku nocy, ponieważ mój mózg właśnie sobie przypomniał, że jak dwa tygodnie temu przepakowywałam się z jednej torebki do drugiej, to w tej pierwszej zostawiłam DŁUGOPIS w bocznej kieszonce. I środek nocy dwa tygodnie później to jest znakomity moment, żeby mi to uświadomić i żebym poszła wyjąć ten długopis, bo on się tam – nie wiem – czuje samotny? Bo nie, że go potrzebuję – mam trzysta pięćdziesiąt tysięcy długopisów, z czego jakieś osiemdziesiąt cztery w aktualnie używanej torebce.

I tak oto działa mój mózg ostatnio. Chociaż może nie powinnam narzekać, dopóki pamiętam jak się nazywam i żeby rano wstać, umyć zęby i się ubrać.

Na jutro zapowiadają pogodowy armageddon – w końcu już chyba od pięciu dni było ładnie i ciepło, więc WYSTARCZY, bo się ludziom w dupach poprzewraca z dobrobytu. A Szczypawka znowu ma dolegliwości sraczkowo – jelitowe, więc jestem zmartwiona, zła i niewyspana. 

Normalnie bym komuś urżnęła łeb na poprawę humoru. Jak słucham tych podcastów kryminalnych, to mnóstwo, NAPRAWDĘ mnóstwo ludzi znika bez śladu i nigdy się nie udaje odnaleźć ich ciał, więc dlaczego by nie spróbować, hę?

O MAJÓWECZCE

No więc byliśmy przez kilka dni w uroczym domku nad jeziorem w okolicy zgoła mało turystycznej, a mimo to na brzegu jeziora było pełno śmieci. Czyli naśmiecili miejscowi, sami sobie -człowiek to jest jednak przedziwna istota (N. mówi, że w Czechach jest pozornie bezsensowny system opłat za śmieci – płaci się tym mniej, im więcej śmieci się wyrzuca). N. zachowywał się skandalicznie podczas gier towarzyskich, a w każdej knajpie pakował mi do torby saszetki z cukrem (nie wiem po co, bo w chatce mieliśmy pełno cukru).

A w ogóle wyjazd zaczął się naprawdę wspaniale, bo N. przez trzy dni pakował delikatesy do zabrania – sardynki, tuńczyka, marynaty w słoikach – po czym CAŁE WIELKIE PUDŁO z zawartością ZOSTAŁO W GARAŻU. I zamiast wytwornie zakąszać wino kanapeczkami z pasztetem z sardynek, to mieliśmy w menu kiełbasę. Może dlatego był taki drażliwy przez cały wyjazd.

Po kilku czarujących wieczorach i kilku awanturach (już nie wspomnę o N., ale np. pokłóciliśmy się o majonez – czy z całego jajka, czy tylko z żółtka) wróciliśmy do domu, a tam:

– gmina bardzo przeprasza, ale do końca tygodnia przewidziano planowe wyłączenia wody na cały dzień, oraz

– przyszła ekipa stawiać płot, na który upadły drzewa podczas huraganu.

Więc popołudniami ja jestem wściekła, bo nie ma wody; Szczypawka jest wściekła, bo chodzą po JEJ OGRÓDKU jakieś typy, którym ona nie udzieliła zezwolenia, a teraz musi sikać w ich obecności. N. głównie nie ma, bo ma dużo różnych spraw, ale jak jest – to jest wściekły, bo mu panowie od ogrodzenia połamali winogrono i rozjechali trawnik.

I znowu PGE przysłało mi taryfę z nowymi cenami energii. Mam wrażenie, że co dwa tygodnie ostatnio przysyłają.

Zna ktoś może nazwę naukową takiej fobii, że człowiek się boi zostawić w hotelu albo wynajętym domku używaną bieliznę? Bo zawsze po powrocie bardzo nerwowo liczę gacie i skarpetki i oblewam się zimnym potem na myśl, że tam zostały/a i ktoś je ZNAJDZIE. (W jednym hotelu w Brukseli koleżanka znalazła brudne majtki W SEJFIE i wszystkich zapraszała, żeby je sobie obejrzeli).

A wczoraj wieczorem myślałam, że będę miała atak serca, bo jakoś tak zrobiło mi się duszno i nie mogłam oddychać… ale okazało się, że to przez „Reamde” opierające się na moim mostku. Przesunęłam, podparłam kołdrą i zawał sam przeszedł.

O tematyce bieżącej wolę nie myśleć i nie wypowiadać się, bo mnie prawdziwy szlag trafi i nie dokończę tego „Reamde”.

O SAMOLOCIE I BUTACH – ZGODNIE Z ZAMÓWIENIEM

No jak to, skąd wiedziałam że samolot leciał prosto na nas? Wyjrzałam przez okienko i LECIAŁ PROSTO NA NAS. W kierunku naszego samolotu (znaczy, Ryan Air samolotu oczywiście, ja tam tylko podnajęłam miejsce). Ale nie tak jak na filmie „Top Gun”, tylko wolniej, spoko. Nie wystraszyłam się, chociaż może powinnam. No i zanurkował pod nami, a N. powiedział „Patrz, patrz!” i wylał na mnie wino. Tak to się odbyło. 

Też uważam, że z terminem trafiliśmy jak świni siodło, bo nerwówę teraz bym przypłaciła wylewem, jak nic. I tak od rana do wieczora przeklinam, jak tylko zerknę do serwisów informacyjnych, a jeszcze jak bym siedziała na gorącym kartoflu z wykupionymi biletami, po dwóch latach prohibicji, to… Nie, nie chce mi się nawet myśleć na ten temat. 

Co do butów, to w sumie ostatnie kupiłam chyba w zeszłym roku zimą – botki – i okazały się WEGAŃSKIE. Są ładne i wygodne, a na dodatek mogę je zjeść z czystym sumieniem. A, no i jeszcze włochate kapcie w Sinsay – chyba również wegańskie, bo sam plastik (czy plastik jest wegański?). Też fajne, bo śmieszne i ciepłe, ale raczej ich nie zjem, bo się zakrztuszę futerkiem.

Doczytałam o tej pokrzywie morskiej, która po polsku okazała się ukwiałem – to ten krzaczek, w którym siedział Nemo – a rzeczony ukwiał jest ZWIERZĘCIEM. Byłam przekonana, że jem krokiety z morskiego szpinaku, a to było zwierzątko!… Co prawda zielone i o smaku szpinaku, ale jednak. Jak to trzeba uważać na każdym kroku i nie ufać hiszpańskiej terminologii!

A propos terminologii, to właśnie mamy z koleżankami na tapecie rzeczownik „szpieżka”. Ja wiem, że teraz everybody feminatywy i ewolucja języka, ale „szpieżka”? Jak już koniecznie, to nie lepsza „szpiegini”? Poza tym chciałam zauważyć, że znowu nasi przodkowie (i przodkinie) spieprzyli (i spieprzyły) sprawę – nie dość, że klimatycznie mamy w plecy, geopolitycznie mamy w plecy (między Rosją a NIemcami, kurde faja), to jeszcze językowo! A wystarczyłoby, żeby w języku były przedrostki i byłby el szpieg, la szpieg i po problemie. A nie, że się trzeba gimnastykować. 

Z seriali to znalazłam na HBO brytyjski „Zaufaj mi” (fajny, ale potwornie się denerwuję!) no i oczywiście „Julia” – o Julii Child, niby amerykański, ale Julię gra ta urocza, duża brytyjska aktorka z „Happy Valley” (też bdb serial i chyba był na Netflixie, ale zniknął? Dlaczego Netflix wywala dobre seriale i zostawia same beznadziejne?) (no dobra, Russian Doll wrzucił drugi sezon, ten był akurat dobry).

A w ogóle to niby zimno, ale na Szczypawki posłaniu znalazłam wczoraj osę – na szczęście niemrawą, ale stres był. 

Czy ktoś może ma sprawdzoną stronę internetową, na której można zamówić rzucenie klątwy? Bo znalazłam jedną, ale klątwa pięć stów za (chyba) jedną osobę, to przecież zbankrutuję.

O POMARAŃCZACH I MORSKIEJ POKRZYWIE

No to wróciłam z fantastycznego wyjazdu do Andaluzji, przy samej granicy z Portugalią, i nie ma w domu wody od rana. No chyba mnie coś strzeli, mam ze trzy pralki do przerobienia. Tak więc dobry humor i powyjazdowa euforia nie miały okazji rozwinąć skrzydeł, biedactwa (a tak się cieszyłam, że mi się aguardiente w walizce nie rozlało, musieliśmy zabrać galicyjski bimber bo dostaliśmy w prezencie, jest to wyjątkowe świństwo i na dodatek w ciężkiej butelce).

Przez dwa dni była piękna pogoda, słońce, ciepło, więc wieczorami głównie spierdzielaliśmy przed komarami – tamta okolica to głównie bagna i rozlewiska, bardzo piękne, no ale MILIARDY komarów. Na wieczornym winie tłukliśmy się nawzajem po twarzach, głowach i kostkach, a później spierdzielaliśmy do domu, a za nami chmura, ale to CHMURA komarów – jak w komiksach. Nie było łatwo biec, bo chałupę mieliśmy wynajętą w NAJWYŻSZYM punkcie miasta. Serio, wyżej był już tylko kościół – piękna dzielnica starych, andaluzyjskich domków, a w drzwiach prawie każdego domu – senora co nas bacznie obserwowała. Takiego monitoringu to nawet u nas nie ma, przysięgam. Cały czas sterczały – jak przyjeżdżaliśmy, wyjeżdżaliśmy, wychodziliśmy na spacer, ze śmieciami… Nie wiem, jakim cudem, ale były w drzwiach ZAWSZE (i takie casual, zawsze się przywitały, zagadały, ale założę się, że teraz przez miesiąc będą nam tyłki rąbać, że za dużo butelek wyrzucaliśmy).

W związku z komarami jest tam też mnóstwo jaskółek i jaskółczych gniazd. Jakie one są śliczne i kochane! No chyba że się drą o wschodzie słońca, kiedy poszliśmy spać o drugiej w nocy. No ale jaskółka ma swoje prawa, bo jest pożyteczna, a my nie za bardzo.

Po dwóch dniach już było normalnie, znaczy wiatr z północy i ulewa. Czyli jak zwykle. 

Jeździliśmy sobie do Portugalii do miasteczek w Algarve i się zakochałam w dorszu a bras. W kółko zamawiałam tego dorsza, który zwykle jest najtańszy w karcie i jak prawie każde danie prostej kuchni z resztek – przepyszny. Fajne szerokie plaże, po których bym chętnie pospacerowała, no ale WIAŁO. Więc chodziliśmy po mercados i N. kupował konserwy rybne i ser, a nasz przyjaciel z Galicji kupił półtora kilo surowej gamba blanca i nam ugotował na kolację, bo w restauracji byśmy przepłacili, a na dodatek by nam podali niedobrą. Poza tym kazali mi jeść malutkie małże, które na targu pluły wodą na człowieka, oraz krokiety z morskiej pokrzywy. Pycha. Ale bacalhau a bras ukradł moje zgniłe serce.

A bo w ogóle to wyprawa się zaczęła fantastycznie, bo jakoś w połowie drogi leciał prosto na nas drugi samolot i dopiero przed samym zderzeniem zszedł trochę niżej i przeleciał pod nami. Bardzo emocjonujące widowisko to było, a N. tak się wczuł, że wylał na mnie czerwone wino (na mnie, na torbę, na tenisówki, wysiadałam jak żuł pijak) (którym łudzę się, że jeszcze nie jestem tak całkiem).

Rozpogodziło się dopiero ostatniego dnia, poszliśmy na pożegnalny spacer, usiedliśmy w knajpie i przyszedł nam przygrywać Andaluz z gitarą. Po kilku numerach instrumentalnych zaczął śpiewać „Besame mucho”, a NAPRAWDĘ nie powinien (kompletnie nie umiał śpiewać, a na dodatek nie znał słów), ale i tak było  klimatycznie. 

I wszędzie na drzewach wisiały pomarańcze. A u nas? Najwyżej kleszcze (na drzewach, w rządzie, wszędzie).

To teraz deszcz i zimnica i ani jednej morskiej pokrzywy, żeby mi nie było za dobrze. 

O TYM, ŻE MNIE SZYJA BOLI

Obudziłam się dziś z bólem szyi i karku. Oczywiście przede wszystkim ze stresu, ale znając dzisiejsze czasy – pewnie mam także odkleszczowe zapalenie mózgu. Miałam dziś w planach trochę posprzątać, ale w tej sytuacji ogarnęłam łazienki w strategicznych miejscach i wystarczy. Nie ma się co rzucać. I tak nikt nie doceni i zaraz się znowu zabrudzi.

Ostatnimi czasy słucham na jutubie podcastów o zbrodniach (zawsze to odskocznia od wojny i pisowskiej kloaki); mój ulubiony to chyba „Aneks kryminalny” („Ciemno wszędzie” też dobre). Wiecie, że przepis na kurczaka capistrano wymyślił nie kto inny, tylko morderca swojej pięcioosobowej rodziny? Bardzo interesujących rzeczy można się dowiedzieć. A z lektur – wróciłam do Stephensona i zamówiłam w antykwariacie „Reamde”. Jak przyszło, to aż przysiadłam – MATKO JEDYNA, jak coś takiego czytać w łóżku? Przecież ta cegła mi złamie mostek! Muszę jakieś rusztowanie skombinować albo pulpit, jak średniowieczni mnisi.

Poza tym jest zimno i nie ma terminów do fryzjera na najbliższe kilka tygodni. Do męskiego proszę bardzo, ile dusza zapragnie – N. się zapisał z dnia na dzień. I niech mi ktoś powie, że ten świat jest sprawiedliwie urządzony! 

Jak mnie ta pogoda denerwuje, to słów nie mam. Na dodatek wszędzie wyświetlają się reklamy mebli na taras. Mebli na taras! Chyba kurwa IGLOO. 

Nie mogę odwrócić głowy w lewo. Idę szukać voltarenu. 

O WAZONIE

Nareszcie pada deszcz i chyba glizdy wyszły się przewietrzyć, bo szpaczki i inne wróbelcy zasuwają po trawniku jak małe welociraptory. A ja poszłam po paczkę i zmokłam jak kurą w płot.

W związku z tym, że nie dzieje się nic miłego ani pozytywnego, to kupiłam (czarny ciągnik) wazon. Zakochałam się w nim od pierwszego wejrzenia i chyba ponad rok się namyślałam, aż w końcu doszłam do wniosku, że skoro jest tak do dupy, to nie ma co dłużej czekać. I tak się pojawił w moim życiu.

I teraz siedzę i się na niego patrzę. Chyba bazie do niego wtrynię, chociaż taki pusty też jest śliczny. Jak kolonia boczniaków z kosmosu (podsumowanie mojej koleżanki). A mnie się kojarzy z harmoniami u Vonneguta. 

N. zapytał parę dni temu, czy Roxi Węgiel i Viki Gabor to jest jedna osoba, czy dwie różne. A ja tak do końca nie wiem, co mu odpowiedzieć. 

O PSIE I ŚNIEŻYCY

(Nie wiem dlaczego zniknęło archiwum, udało mi się je znaleźć, ale nie umiem sformatować, żeby były lata i się rozwijały do miesięcy, więc wyszedł tasiemiec, na szczęście nieuzbrojony).

Wpadłam na oczywisty wniosek, dlaczego ludzie do mnie gadają: bo jestem z psem. Jak człowiek jest z psem, to nagle znikają bariery i ograniczenia komunikacyjno – kulturowe i staje się publicznie dostępny ze względu na posiadanie psa. Na przykład, przed sklepem rybnym w Świnoujściu jeden pan opowiedział mi połowę swojego życia, bo też miał jamnika (i jak wyjechał na wczasy, to mu go teściowa spasła). Jakby była dłuższa kolejka w sklepie, to pewnie by mi opowiedział całe. Ale czasem temat rozmowy wcale nie dotyczy psa – na przykład, niemiecka para podeszła z mapą i pytała się o punkt informacyjny. Po pierwsze, nie rozumiem i nie mowię po niemiecku, po drugie – nie jestem zbyt dobra w mapach, ale ich to w ogóle nie zraziło. W kilku językach i po kilku obrotach mapy wyszło nam, że źle skręcili w Albuquerque.

Muszę coś z tym zrobić, kurde faja – popracować nad bitch face albo coś. Zbyt przystępnie wyglądam, tymczasem jestem ASPOŁECZNA, a tu mnie wszyscy bez krępacji dodają do listy kontaktów na środku ulicy bez ostrzeżenia.

A Szczypawka po ostatniej sanacji zgrzyta zębem; byliśmy na kontroli i pan doktor zalecił obserwację – nie ma stanu zapalnego, więc nie wiemy, czy ją coś boli, czy po prostu zgrzyta w wolnej chwili. Ja się oczywiście martwię, że boli – bo nie chce jeść z miski, tylko każe mi się karmić ręką.

– A to akurat u jamnika o niczym nie świadczy – poinformował mnie pan doktor. – Oprócz tego, że ma ochotę być karmiony z ręki.

Od ładnych kilku dni czytam „Śnieżycę” (nie odczepię się od tego Stephensona) – bardzo mi się podoba (Metawersum!), ale mam takie rozedrganie wewnętrzne, bo to jest cyberpunk – ale zupełnie inaczej opisany, niż u Gibsona. A ja się przyzwyczaiłam do gibsonowskiego języka i aparatu pojęciowego i trzeba się trochę przestawić. A właśnie, a propos przestawić – ciekawa jestem, jak tam odbiór społeczny nowego tłumaczenia „Ani z Zielonego Wzgórza”, która została „Anią z Zielonych Szczytów”. Nie wiem – czytać czy sobie darować, bo wierność oryginałowi to jedno, a sentyment sentymentem. Chociaż przy „Alicji w Krainie Czarów” podoba mi się i przekład Słomczyńskiego, i Stillera.

W międzyczasie oczywiście zaliczam dziennie po kilka ataków paniki oraz tradycyjnie mąż mnie pyta, czy mogłabym nieco przestać tak kląć od samego rana, od razu po przebudzeniu. NIestety – w obecnej sytuacji geopolitycznej jestem kurwa zmuszona jego prośbę potraktować odmownie.