O KOŃCOLUTOWYM SMUTKU

Ptaszki śpiewają, jakby wiosna szła. A to chwilowo gówno prawda, niestety. O przepraszam – guzik, chciałam oczywiście napisać GUZIK, nie gówno. Przejęzyczenie. Pardą.

Z jednej strony – dobrze, że luty się kończy; z drugiej – tak koszmarnie, totalnie nie mam NA NIC SIŁY, że po protu kanał i bryndza owcza. N. mi każe łykać magnez. Magnez! Może gdybym zaczęła brać izotop uranu w pastylkach razem z witaminą D, to coś by się poprawiło. Bo od samego magnezu to niestety, ale wątpię.

Natomiast mam kolejny pomysł na odchudzanie. Otóż w książce o bombie atomowej przeczytałam, że Artur Oppenheimer miał metr osiemdziesiąt wzrostu i przez całe życie ważył nie więcej, niż 56 kilogramów. Wniosek z tego taki, że trzeba się na poważnie zainteresować fizyką kwantową – oprócz tego, że jest po prostu interesująca i szalona, to jeszcze na dodatek pozwala zachować figurę!

(Jest już do obejrzenia teaser filmu Nolana o Oppenheimerze. Faktycznie, Cillian Murphy wygląda jak szkielet).

Problem w tym, że na koniec lutego nie widzę jasnych stron. W ogóle. Żadnych. Do wiosny daleko, wojna trwa, rządzą nami osobniki, z którymi nie mam wspólnego systemu wartości ani (mam nadzieję) zbyt wielu fragmentów DNA. I czym tu się pocieszyć? Ma ktoś jakieś pomysły?…

O WYJEŹDZIE, UCZUCIACH DO SPORTU I SAŁACIE

Nie mam siły w ogóle, ponieważ byłam na wyjeździe relaksacyjno – jubileuszowym (z okazji urodzin, wiecie) w towarzystwie kobiet – równolatek bynajmniej w Hiszpanii. Bo tak sobie kiedyś zapragnęłyśmy i – o dziwo – udało się to zorganizować. W sumie cztery noce, ale LEDWO ŻYJĘ – bardzo było intensywnie, naprawdę bardzo. Codzienne spacery po dwanaście kilometrów, że nie wspomnę o dość dużych dawkach witaminy W, którą z namaszczeniem przyjmowałyśmy właściwie bez przerwy. Oraz robiłyśmy sobie zdjęcia i kupowałyśmy chustki, bo jedna koleżanka powiedziała, że OD TERAZ JESTEŚMY WYRAFINOWANE – no i trzeba było się wyrafinować. Co prawda, moja szuflada z szalikami i apaszkami przestała się domykać, ale jak jest mus, to mus.

I wszystko było naprawdę fajnie i w ogóle i nikt nikogo nie zabił (choć gdybyśmy zostali o dzień dłużej, to kto wie, kto wie) i odzywaliśmy się do siebie na lotnisku w drodze powrotnej, co uważam za SPORY SUKCES. Natomiast absolutnie ugruntował się mój pogląd o tym, że NIENAWIDZĘ SPORTU do samego centrum szpiku moich kości. Niena – kurwa – widzę.

Kiedy się spakowaliśmy w niedzielę rano, żeby złapać autobus na lotnisko – przystanek mieliśmy praktycznie pod domem – okazało się, że CAŁA DZIELNICA z dużymi przyległościami jest ODCIĘTA od świata, ponieważ odbywa się miejski maraton. I nie, taksówka też nie podjedzie, nic nie podjedzie. Trzeba wyjść z tej strefy na kolejny przystanek – tak powiedziały panie z obsługi maratonu. Więc szliśmy z ciężkimi, powrotnymi walizkami – wiadomo, pyszna sobrasada sama się do Polski nie wyślę, niestety. Szliśmy, szliśmy i szliśmy jakieś trzy kilometry na kolejny przystanek, żeby przeczytać naklejoną na nim kartkę, że TO JESZCZE NIE TEN i mamy zapierdalać kolejne dwa kilometry. Klęłam przez całą drogę naprawdę strasznie i mam nadzieję, że przynajmniej kilka osób spotkanych po drodze mnie zrozumiało, bo tam jest sporo Polaków. A z koleżanką jesteśmy umówione, że na następny maraton miejski w Warszawie zrzucamy granat (moim zdaniem granat to za mało – ja bym pierdolnęła z dużej wysokości kilka min morskich). 

Udało się nam resztką sił wyczołgać z tej ogrodzonej strefy, gdzie co chwilę biegł jakiś spocony maniak w obcisłym nylonowym ubranku i mam nadzieję, że go obtarło i dostanie liszaja. Dorwaliśmy dwie taksówki i doprawdy, nie byliśmy sami w miłości do bliźniego, który musi se pobiegać w niedzielę w centrum miasta, bo inaczej się nie liczy. Taksówkarze byli BARDZO MEGA WKURWIENI i mówili naprawdę paskudne rzeczy o władzach miasta. (A dwa dni wcześniej widzieliśmy władze miasta na jakiejś konferencji i moje koleżanki stwierdziły, że burmistrz jest przystojny – na pewno świnia, jak wszyscy politycy, ale przystojny).

Podsumowując:

– sportowcy to są kompletnie zwyrodniali psychopaci,

– kocham Hiszpanię,

– ale cieszę się, że wróciłam do Szczypawki,

– chociaż w ogóle się nie cieszę z powrotu do strefy klimatycznej umiarkowanej – czarna dupa, a nie strefa umiarkowana; od ponad doby wyje mi wiatr nad uchem i mam jakieś mroczne, poplątane sny, w których się spieszę i nigdzie nie mogę zdążyć.

A N. kupił wczoraj sałatę w doniczce i teraz, kiedy potrzebuję liść na kanapkę, to muszę ją własnoręcznie żywcem OKALECZYĆ – po prostu urżnąć jej część ciała!… Nie, nie robi mi to dobrze na psychikę. Jednak wolę zabitą sałatę (humanitarnie zabitą, oczywiście).

O TYM, CO PRZERYWA SEN

Ostatnio przeczytałam

(Psy się darły i musiałam iść zerknąć, czy przypadkiem nie jest popełniany mord w afekcie na środku ulicy, ale nie – szedł facet z reklamówką; być może miał w niej ludzką głowę – ale to już zostanie jego tajemnicą).

(Chociaż w sumie to nie wiem, po co poszłam sprawdzić, bo świadek byłby ze mnie ŻADEN – mam krótki wzrok i jestem BEZNADZIEJNIE niespostrzegawcza. Na przesłuchaniu tylko bym wprowadziła element chaosu. Może bym zapamiętała jakiś charakterystyczny element odzieży, gdyby był w wyjątkowo jaskrawym kolorze albo na przykład we wzór w jamniki, ale niewiele ponad to).

…no więc – przeczytałam ostatnio, że budzenie się w środku nocy ma głęboki sens. Gdyż nasi przodkowie spali na dwie raty – najpierw 4 godziny snu, następnie pobudka, żeby dorzucić do ognia – bo jeśli się nie palił ogień, to wzrastało prawdopodobieństwo zostania zeżartym. I po tych ratujących życie zabiegach – znowu zapadali w sen na 3 – 4 godziny. 

To jest o wiele lepsze wytłumaczenie, niż DEMON budzący nas o przeklętej godzinie, natomiast nie uwzględnia jeszcze jednego czynnika – mianowicie, psiego. Może psy jaskiniowe same wychodziły nocą na siku i nie budziły swojego pańcia – istniało niezerowe prawdopodobieństwo, że wkurwiony mógłby je zeżreć. Współczesne psy nie mają takich przemyśleń i po prostu szturchają pańcię nosem o trzeciej nad ranem; a pańcia akurat miała taki piękny sen o byciu szczupła osobą z małym tyłkiem i w ciepłym miejscu na Ziemi. Chociaż i tak nie było źle, jak na lutową noc – mogłoby być minus dwadzieścia, a tak to się przewietrzyłam w miłych okolicach zera. Ale sen już nie wrócił, ech.

I przyszły dwa NAPRAWDĘ WIELKIE rachunki za gaz. I się bardzo zdenerwowałam, bo już jeden to kupa forsy, a DWA? Puściłam zatem dosyć barokową wiązankę pod adresem rządzących – naprawdę niezłą, jestem z siebie zadowolona – po czym, po dokładniejszej analizie okazało się, że przepracowany listonosz wrzucił nam do skrzynki rachunek sąsiadki. I CO Z TEGO – niesmak pozostał, a wiązanka się nie zmarnowała; banda łobuzów z lepkimi łapami (to i tak najmilsze określenie, jakie przychodzi mi do głowy).

A wniosek z tego taki, że ludzki łeb w reklamówce jest czasem rozwiązaniem niezwykle kuszącym. 

O ZEPSUTYCH SOCZEWKACH I BUDOWANIU PIRAMID

BIlans weekendu jest taki, że:

– popsułam dwie soczewki kontaktowe, nowe, oraz

– miałam kaca w niedzielę z powodu soboty.

Soczewki to jedna była zlepiona w opakowaniu – zdarzają się takie france i czasem się uda ją rozkleić, a czasem nie; a druga dosłownie rozlazła mi się w palcach. No czasem tak bywa. Jak mawiał trener Piechniczek „Czasami się zawsze wygrywa, a czasami nigdy” (u Wilq tak mawiał, oczywiście).

A w sobotę tak jakoś wyszłyśmy z koleżankami się dowartościować, N. twierdzi, że to OCZYWISTE, bo była pełnia. On od zawsze czyni aluzje, jakobym była wiedźmą (albo czarownicą – jaka jest praktyczna różnica między wiedźmą a czarownicą?), a ja w zasadzie nie mam nic przeciwko. W każdym razie po drugim kamikaze koleżanka zdiagnozowała mi OSOBOWOŚĆ UNIKAJĄCĄ, bo nie chcę się tak luzem po amatorsku szwendać z moimi zaburzeniami psychicznymi, podczas gdy wszyscy mają stwierdzone JEDNOSTKI. Zatem poszłyśmy po symptomach i najbardziej wyszła ta osobowość unikająca (kod F 60.6). Co prawda, próbowałyśmy kombinować coś z maniem w dupie (epizod maniakalny, F 30.1), ale jednak fobia społeczna jest u mnie silniejsza. Czyli od soboty mam kod i jestem przyporządkowana i naprawdę dobrze się z tym czuję.

No i na tym kacu w niedzielę postanowiłam zrobić naleśniki i okazało się, że co? Że w wyniku nieokreślonego splotu okoliczności nie mam w domu zwykłej mąki. No pięknie. Znalazłam pełnoziarnistą razową, tempurę, skrobię ziemniaczaną oraz mąkę do ciast kruchych, która przypomina bardzo drobną kaszkę. Tak, jakbym kiedykolwiek zgrzeszyła kruchym wypiekiem, no naprawdę! Przemyślałam sprawę i wybrałam pełnoziarnistą, robiąc optymistyczne założenie, że raczej od tego nie umrzemy. Chyba. No i, Drogi Pamiętniku, nie umarliśmy! A naleśniki wyszły fajne i smaczne. A wszyscy żyli długo i szczęśliwie, chociaż mieli kaca w niedzielę (niektórzy).

Na Netflixie jest nowy serial z rudą od Ricky’ego Gervaisa, którą uwielbiam – „Świat według Cunk”, chyba się skuszę. Bo niby oglądam „Outlandera” na HBO, ale przydałoby się przekąsić czymś bardziej optymistycznym („Dlaczego mówi się, że to tajemnica, jak powstały piramidy, skoro to po prostu kupa dużych cegieł ułożonych w trójkąt?” – no i co, nie ma kobita racji?…).

PS. Ten “Outlander” to oczywiście “OUTSIDER” – według Kinga. No. Poniedziałek rano jest, moje synapsy dopiero myją zęby i wybierają sobie ciuchy na dziś.

O FAWORKACH I POGODZIE

Wspaniała pogoda ostatnimi dniami. Idealna do wymyślania sobie napisów na nagrobek. Jak to w styczniu – ledwo ciągnę i znikąd nadziei na nic, a Szczypawka ma sraczkę po tabletkach na serce – i bądź tu człowieku mądry (albo chociaż WYSPANY).

(Oczywiście, że mieliśmy na czym ugotować herbatę, chociaż wszystko w domu na prąd. Mój mąż – w odróżnieniu ode mnie – jest zawsze przewidujący i przygotowany i okazało się, że mamy gazową kuchenkę turystyczną i była herbata i jajecznica i ogólnie full wypas. Jedynym kataklizmem w jego życiu, z którym sobie nie do końca radzi, jestem JA).

Historia jest taka, że oglądamy „Faudę”, bo N. musi mieć AKCJĘ. On się łatwo rozprasza i koniecznie musi być dużo zamieszania, strzelanina i pościgi. Zebra mnie namawiała już od jakiegoś czasu – no to wrzuciłam na ruszt, tym bardziej, że „Homeland” bardzo lubię, to dam radę i „Faudę”.

No i faktycznie, serial jest bardzo dobry, tylko że… Po ekranie ganiają się te złodupce, a ja ich nie odróżniam. Problem jest taki, że ja mam lekutką ślepotę twarzy, a oni tam naprawdę wszyscy wyglądają JEDNAKOWO (z wyjątkiem Dorona, co mu się chwali). Gdyby się chociaż jakoś inaczej czesali! Ale nie, oczywiście NIE. I tak siedzę lekko zdezorientowana, a w dodatku co się nauczę któregoś odróżniać od pozostałych, to zaraz go wysadzają i – nomen omen – krew w piach.

N., ten zdrajca, przyniósł do domu pudełko faworków, bo panie w piekarni bardzo go namawiały, bo środki ze sprzedaży idą na jakiś szczytny cel. Oczywiście MÓJ szczytny cel pt. SCHUDNĄĆ w ogóle się nie liczy w obliczu argumentów pań z piekarni. Skończy się odchudzaniem przy pomocy tasiemca, bo wszystkie inne pomysły są torpedowane oraz nie zdają egzaminu (a propos – ZNOWU mi się śniło, że jutro matura, a ja nic nie umiem).

Na luty zapowiadają mrozy nawet poniżej minus dwudziestu. Nie no, jasne – jeszcze kopnijcie mnie w nerkę i wbijcie mi nóż w wątrobę, zapraszam, proszę się nie krępować.

PS. Znowu składałam prześcieradło z gumką i znowu wyszedł mumin – porady z jutuba sobie, a życie (i prześcieradła) sobie. No trudno, widocznie zdolności manualne z obszaru składania bielizny pościelowej nie zostały mi zesłane.

O ZNACZENIU RYTUAŁÓW

Przez dwa dni i jedną noc nie mieliśmy prądu, ponieważ spadł śnieg. W styczniu spadł ŚNIEG!

Shocking!

No dobra, niech będzie – spadło go sporo i był wilgotny i ciężki. Ale padał pięć godzin, a prądu nie mieliśmy godzin CZTERDZIEŚCI i już naprawdę intensywnie szukałam maczety i rzucałam przedmiotami w ściany, bo co mi zostało. Że nie dostałam wylewu, to lokalny cud – chociaż mogę dostać z opóźnieniem, reakcje na stres i wkurwienie bardzo często się pojawiają po jakimś czasie. 

Zebry jamniczki dostały wdzięczna ksywę „siostry Pierdolec” i od czasu do czasu dostaję od szwagra biuletyn, co tam u nich nowego. Ostatnio – zjadły 70 deko kiszonych ogórków (ale bez torby! Torba leżała na kanapie). Bardzo słusznie dziewczyny wykombinowały – kiszonki zimą są wskazane. Ja im się nie dziwię, że szukają urozmaicenia – gdybym codziennie miała w misce w kółko ten sam suchy granulat, to też bym szukała. Może niekoniecznie rozkładających się zwłok małych ptaszków i gryzoni… chociaż w sumie, taki kurczak z KFC to jest CZYM, hę? HĘ? No właśnie.

Czytam „Zelda i Scott Fitzgeraldowie” – dorwane w Tezeuszu za niecałe 11 żyli, a męczę już trzeci wieczór i jeszcze mi zostało. Bardzo dokładna i skrupulatna kronika małżeńska, ze szczególnym uwzględnieniem wszystkich przyjaciół i znajomych, z którymi Fitzgeraldowie balowali, wraz z ich (kolejnymi) małżonkami i biografiami. Chwilami się gubię w tym gąszczu, a prawie cały czas jestem wyczerpana samym opisem przyjęć i imprez – kiedyś to ludzie mieli zdrowie. Chociaż może właśnie niekoniecznie, w końcu Scott zmarł w wieku 44 lat. W każdym razie – bardzo interesująca książka, tylko jedna rzecz mnie wkurza: „flapper girl” jest przetłumaczona jako „podlotek”, co IMHO kompletnie nie pasuje. Dużo lepsze byłoby „chłopczyca”.

Jak się wam podoba lajfstajlowy trend, że teraz nic się nie robi po prostu, tylko są RYTUAŁY? Mycia włosów, na przykład. Pielęgnacji cery. „Rytuał poranny, który pozwoli ci dobrze rozpocząć dzień”. Ja na przykład miałam już dziś rytuał prania ręczników, robienia herbaty (z torebki, więc nie wiem, czy się liczy), karmienia jamnika, a przede mną rytuał robienia pomidorowej. Może faktycznie, jak się używa takiej terminologii, to się okazuje że TYLE się w naszym życiu dzieje. A my jesteśmy takie w ogóle. A nie tam, że umyłyśmy gębę tonikiem i wcisnęłyśmy guzik pralki. 

Natomiast niby kobieta – petarda wypuściła filmik, na którym tańczy z mopsami (!) w samej marynarce bez biustonosza, ale jakieś to takie… No sama nie wiem, nie ma tego ciężaru gatunkowego, co poprzednie występy. Tego jedynego w swoim rodzaju je ne sais quoi. Chyba czas się rozejrzeć za innym serialem z życia wyższych sfer.

O ZACHOWANIU U FRYZJERA

Tymczasem skończył się rajd Paryż – Dakar, co jest o tyle interesujące, że nie miałam świadomości, że się zaczął. Jakoś nikt tego ze mną nie uzgodnił i mi umknęło. 

Ale co kogo obchodzi jakiś RAJD – u fryzjera byłam! Znowu u nowego (nowej), ponieważ po poprzednim rozjaśnianiu miałam na głowie jajecznicę w paski i co spojrzałam w lustro, to popadałam w szezlong. Jestem wielką fanką jajecznicy, ale nie na głowie, na miły Bóg. No chyba że ktoś lubi i ma takie życzenie – ja osobiście pas. Fryzjerkę poleciła mi Zebra i wysyłała mi SMSy „NIe narób mi obciachu”, „Bądź grzeczna, żebyś mi miejscówki nie spaliła” i tym podobne. Nie wiem dlaczego, bo jak żyję, nie zrobiłam obciachu u fryzjera (w innych miejscach owszem, zdarza mi się, ale też nie jakoś nagminnie – nie wiem, dlaczego się czepiła). WIĘC POSZŁAM.

I zachowywałam się grzecznie i wyszło BARDZO ŁADNIE! Zero jajecznicy, elegancki odcień, odżywione włosy (czarny rozjaśniacz! No widziały panie?). Tylko następnego dnia obudziłam się z POTWORNYM bólem karku i zaczęłam kartkować w głowie wydarzenia z wczoraj i przypomniało mi się, dlaczego. Otóż, kiedy siedziałam z TYM WSZYSTKIM na łbie przy umywalce, to pani fryzjerka NAGLE włączyła fotelowy masaż. Ja nie wiem, dlaczego teraz koniecznie wszyscy muszą mieć fotele z masażem do mycia głowy, w każdym razie fotel zaczął dygotać, a ja przywaliłam z wrażenia szyją w kant umywalki. Masaż był ustawiony na dość intensywny tryb, trochę jak zagęszczarka do gruntu – ciekawe, czy zagęściło mi cellulit (z konsystencji rozłażącej się gąbki do, na przykład, porządnie ściętych zimnych nóżek; fajnie by było, nes pa?).

Skończyłam „Dziewczyny z tylnych ławek” – dziękuję za polecenie, warto było. Oczywiście na początku się poryczałam and all that jazz, pierwsze dwa odcinki dynamiczne, później trochę takie bardziej przegadane, ale i tak mi się podobał. No i teraz CO? Netflix poleca mi „Mścicielkę” – czytam opis i sama nie wiem, doprawdy. Odrażające sekrety miejscowej społeczności. Czy ja jestem gotowa na odrażające sekrety miejscowej społeczności? Austriackiej, dodajmy, żeby obraz był pełny.

(Koleżanka mówi, że niezłe sceny gadania z trupami na stole sekcyjnym).

Na razie kontynuuję romans z „Sekcją paranormalną”. Na trupy muszę nabrać apetytu. Oraz odrażające sekrety.

Na razie, standardowo, nie mam na nic siły oraz styczeń mnie wkurwia. Pogoda mnie wkurwia. Rachunki mnie wkurwiają. Czyli – nic nowego pod słońcem.

O PRZEŚCIERADŁACH Z GUMKĄ

Nie cierpię składać prześcieradeł z gumką. Nigdy mi nie wyjdzie równy prostopadłościan, tylko zawsze tobołek typu MUMIN. Takie coś, co pod pachą niesie zapłakana służąca, wyrzucona z porządnego XVI-wiecznego holenderskiego domu za uwodzenie cudzego męża. W ogóle podoba mi się teoria, że duchy – takie klasyczne – to ludzie, którzy zmarli akurat wtedy, kiedy próbowali złożyć prześcieradło z gumką. I tak wolę prześcieradła z gumką od zwykłych, ale co sobie poprzeklinam przy ich składaniu, to moje. Zawsze to jakaś adrenalina.

Nie mam siły ostatnio NAWET się wkurwiać (to znaczy – owszem, wkurwiam się, ale jakoś tak… na pół gwizdka z tłumikiem; to już nie to, co kiedyś). Doszłam do wniosku, że wyglądam jak skład opon i zakupiłam suplement diety „Slim Coffee”, bo pamiętam, że kiedyś to piłam i było fajne. NO WIĘC JUŻ NIE JEST – kiedyś to była zwykła rozpuszczalna kawa, nawet smaczna. A teraz – jakieś dziwne błotko, które nie jest przezroczyste, nie smakuje jak kawa, a pachnie SKOSZONĄ TRAWĄ. Bardzo, bardzo dziwny i zagadkowy produkt. W dodatku sprzedawany w sporej puszce, a proszek nie zajmuje chyba nawet połowy opakowania. NIe znoszę takiego dziadostwa. 

O, Netflix do mnie napisał: „ANNA! Dodaliśmy właśnie dokument, który może Ci się spodobać”. No dobra, otwieram maila. Tytuł rzeczonego dokumentu: „Autostopowicz z siekierą”. No czy ja wiem, czy ja wiem. Doceniam dobre chęci, ale chyba wolałabym coś bardziej wyrafinowanego, siekiera jest taka OCZYWISTA. Chociaż chwilami sama bym po nią sięgnęła, wiadomo.

Czytam opowiadania Cixin Liu (to ten od „Problemu trzech ciał” – całą trylogię uważam za wybitną) „Wędrująca Ziemia”. O matko, jaka jestem nimi zdołowana. Zagłada Ziemi, zagłada Ziemi, zagłada Ziemi… O, to się jakoś inaczej zaczyna – może jest jakaś nadzieja?… E, nie – nadal zagłada Ziemi. Jakby ktoś szukał czegoś bardziej optymistycznego, to polecam „Lekcje chemii” – bardzo ładna książka i pozytywna, chociaż oczywiście troszkę nierzeczywista. Ale za to z psem. No nic, skończę te opowiadania, skoro już zaczęłam, ale nie będzie to moja ulubiona książka – lubię mroczne opowieści, ale NIE DO TEGO STOPNIA. 

Apropos mroczne opowieści – przeczytałam artykuł o tym, że u pani Gessler w restauracji jest brudno (ze zdjęciami na dowód). Smacznie, ale brudno. Powiem szczerze, że gościłam u pani Gessler zaledwie kilka razy i to co jadłam raczej mi smakowało (acz bez fajerwerków i confetti), brudu nie widziałam, ale co mi u niej przeszkadza, to taki natłok dekoracji. Wszystko wszędzie – kosze, owoce, świeczniki, draperie, patery, kolumny jońsko – doryckie, cały festiwal drobnoustrojów i w każdym kącie COŚ. I nie ma siły, żeby te wszystkie rogi obfitości nie zbierały kurzu, a nie wierzę, że dzień w dzień ktoś to pierze, prasuje, czyści i odkłada na miejsce, musiałaby zatrudniać chyba batalion więźniów. I nie, nie jestem fanką knajp o wystroju sterylnego laboratorium, ale takich fantazyjnych pierdolników, żeby trzeba było przechodzić do stolika bokiem, żeby czegoś nie zrzucić, a jak się usiądzie, to coś człowieka smyra po szyi – TEŻ NIE. 

Bardzo mi się nic nie chce, Drogi Pamiętniku. Klasyczny styczniowy marazm i zgnilizna.

O TOŻSAMOŚCI NA POCZCIE

Informuję niniejszym, że już na dobre zakotwiczyłam w nowym roku, ponieważ musiałam odebrać polecony. Gdzie – jak wiadomo – trzeba się podpisać z datą. Nawet napisałam bez błędu, więc 2023 można uznać (w moim przypadku) za oficjalnie rozpoczęty, na co dowód znajduje się w placówce pocztowej.

Inna sprawa, że polecony przyszedł na moje nazwisko i adres, ale inne imię, więc odbyłam długą i szczerą rozmowę z panią w okienku. Prawie musiałam przysięgać na Biblię, że taka kobieta nie istnieje, a przynajmniej nie mieszka łeb w łeb za mną pod tym samym adresem, no ale nie było na poczcie Biblii (dziwne, prawda?). W sumie mogłyśmy wykorzystać przepisy siostry Anastazji, nie wiem, czemu na to nie wpadłam od razu. Ale tak to jest, że błyskotliwe rozwiązania przychodzą do głowy o te kilka godzin za późno (l’esprit de l’escalier, nieprawdaż).

N. twierdzi, że widział klucz dzikich gęsi przelatujący nad naszą chałupą i pyta mnie, co to za wróżba. Słyszałam, że jak gęś przejdzie po naszym grobie, to ma się dreszcze, ale o latających słowo ludowe nie wspominało. Ani chińskie przysłowia. 

Ja natomiast w ramach postanowień noworocznych zdecydowałam, że będę w tym roku wspierała trendy, których rozwój uważam za pożądany (tak, ściągnęłam z Connie Willis). Na przykład – bojkotowanie produktów z tłuszczem palmowym (nie zawsze się da – chyba nie ma ciasta francuskiego bez tego syfu i uważam, że to jest skandal). Czytanie książek. Mówienie „Dzień dobry” i „Dziękuję”. Ograniczenie spożycia mięsa. Wspieranie osób i organizacji, zajmujących się bezdomnymi psami. NO I OGRANICZENIE KONSUMPCJI DÓBR jako takich – chociaż to akurat nie jest proste, bo co ze wspieraniem gospodarki, zwłaszcza lokalnej i zagrożonej kryzysem? Hę? Takie to wszystko skomplikowane.

Na Netflixie wsiąkliśmy z N. w hiszpański serial „Samce Alfa”. Jest fajny, śmieszny, kolorowy, dynamiczny i ma ŚWIETNE teksty. Naprawdę znakomite – z zakresu relacji damsko – męskich. Dodatkowy plus – albo minus – to uliczki i knajpy w Madrycie, na widok których szarpie mnie tęsknota, ale co zrobić. Naprawdę bardzo, BARDZO relaksujący serial.

Strasznie dziś wieje od rana i przyszła styczniowa podwyżka czynszu. To się nazywa miło rozpocząć rok.

O TYM, ŻE DOSTAJĘ DZIWNE MAILE

Ogłaszam, że konkurs na najpopularniejsze świąteczne ciasto pozostaje nierozstrzygnięty, ponieważ próba statystyczna okazała się niezdyscyplinowana i rozpasana kulinarnie (wskazano odpowiedzi spoza zakresu, na przykład „ŚLEDŹ”). 

N. zakończył rok barwnie – jak to on. Pojechał na jakieś mega ważne spotkanie, po czym dzwoni do mnie, że w hotelu na śniadaniu była drużyna siatkarzy – przyszło pięciu chłopa jak dęby i ZJEDLI WSZYSTKIE JAJKA, jakie były w kuchni. Hotelowa gastronomia załamała ręce, bo nie mieli z czego zrobić jajecznicy dla pozostałych gości i reszty drużyny – no nie wiem, w dzisiejszych czasach nie mogli skoczyć po jajka do sklepu na rogu? Poza tym, w poradnikach z czasów PRL piszą, że można zastąpić jajko łyżką octu. To co, octu też nie mieli? Jacyś mało kreatywni są.

I dostałam arcyciekawego maila „Well Fitness WELCOME! Trenuj przez 3 miesiące za 59 zł/mies”. Od dawna dostaję mailing zupełnie do mnie niedopasowany, ale TAK niedopasowanego to jeszcze chyba nie było. W dodatku doczytałam, że to JA miałabym IM zapłacić te 59 zyli. Bardzo śmieszne. Bardzo.

Netflix dodał „Biały szum”, a koleżanka naraiła mi czeski film „Zabita na śmierć”, co to niby detektywistyczny, ale na śmiesznie. Jeśli o mnie chodzi, to czeskie filmy mogę WIADRAMI, więc bardzo chętnie.

Co do Sylwestra to obawiam się, że będę spała już o 18.30, bo ostatnio nie mam siły NA NIC. No ale kto obchodzi Sylwestra w grudniu – bez sensu, o wiele lepiej latem. Nes pa?