No więc.
Cała Lizbona jest wyłożona śliczną, polerowaną kamienna kostką, biało czarną w mozaiki na główniejszych ulicach… Nierówną jak jasna cholera i w dodatku z okazji deszczu zamienia się w ślizgawkę. Nie widziałam dziewczyn na obcasie (no dobra – może ze trzy, szły jak żyrafa pozbawiona rzepek kolanowych). Całe miasto lata w trampkach lub sandałach całkiem płaskich. PŁASKICH – słowo klucz. Polazłam na spacer w sandałkach na koturnie – całkiem wygodnych – i raz mi się nóżka ześlizgnęła… Drugi raz… Za czwartym czy piątym już tak KONKRETNIE i dostałam granatowej bulwy na kostce, przesiadłam się grzecznie na trampki i resztę pobytu przekuśtykałam, jak koń Karino.
Hotel mieliśmy w samym środku najpiękniejszej dzielnicy Baixa (pokoik wielkości szafy, ale ze świeżymi bułeczkami na śniadanie) – wychodziło się na windę Świętej Justyny (jaka piękna!) i na Rua Augusta. Na dodatek przyjechaliśmy na największą lizbońska fiestę – Świętego Antoniego. Zupełnie przez przypadek, przysięgam. Święty Izydor nam nie wyszedł, za to Święty Antoni – jak najbardziej. Była całonocna impreza, parada, tysiące ludzi oraz wszyscy latali w czapkach w kształcie sardynek (of kors, musiałam taką mieć, N. mi wykukał od kelnera w jednej knajpie). To w piątek.
W sobotę zaczęło lać. Pojechaliśmy tuk-tukiem do Belem – po drodze wytrzęsło mnie, zawiało oraz jedną nogawkę dżinsów zalał deszcz. Przy ładnej pogodzie tuk-tuki na pewno są bardzo fajnym środkiem transportu, ale ja już więcej nie wsiądę. ZRAZIŁAM SIĘ. Chociaż dzięki kierowcy odkryliśmy po drodze Mercado Da Ribeira – piękne stragany i świetne miejsce na winko i przekąskę. Ale i tak byłam lekko wściekła i mokra. Pomnik Odkrywców – nie spodziewałam się, że jest taki ogromny. I ten plac z klasztorem, ogrodem, muzeum, jest gigantyczny i piękny. Praca de Comercio – tez ogromny, w ogóle tam się idzie od placu do placu, a wszystkie piękne, wyłożone kostką, z fontanną albo jakimś pomnikiem, przy ładnej pogodzie – pewnie można poszaleć. W Belem grób Vasco da Gama – skromny sarkofag, Kolumbowi w katedrze w Sewilli wyrąbali takie wielkie pomniczysko, a ten sobie leży w kątku na sarkofagu i ma takie malutkie stópki…
W Baixa – restauracja na restauracji, ale trudno znaleźć bar, taki na wino i tapas. To znaczy owszem, podadzą wino, ale trzeba usiąść przy stoliku, porozmawiać z kelnerem, który jak się dowie, że jesteśmy z Polski, to opowie jak był w Gdańsku i zna Dorotę, a wino na kieliszki może się okazać niezachwycające. Ale jak się dobrze pokrąży, to można odkryć wine bary albo champanerie. Za to jest dużo spelun z ginjinha – taką berbeluchą na wiśniach, strasznie słodką. Stoi przed nimi zwykle malownicza mieszana grupa turystów, emerytów, krawaciarzy i hipisów i pociągają z kieliszeczków. Można poprosić o nalanie z wisienką lub bez. Dla mnie za słodkie. Jezu, ile oni jedzą słodyczy, co druga knajpa to cukiernia. Nie powiem, żarłam i ja te ich pastel de nata, nastrój mi się udzielił, no i faktycznie są smaczne. Ale paszteciki z dorsza lepsze. Przy Rua Augusta jest miejsce, gdzie sprzedają tylko te paszteciki z dorsza – paszteciki!… Paszteciory wielkości torpedy – bardzo pyszne.
Oczywiście, jechaliśmy tramwajem 28 (padało), bardzo klimatyczna podróż, najciekawsze momenty to te na zakrętach, kiedy wszyscy pasażerowie wyglądali, czy tramwaj przejedzie obok zaparkowanego samochodu, czy wyryje na nim znak Zorro (parkują na bibułę i miejscami jest naprawdę śmiesznie). W połowie wycieczki kierowca wypędza pasażerów przed wielkim cmentarzem, nie wiem czemu, bo wszyscy i tak idą na przystanek trzy metry dalej, a pan kierowca po wypaleniu ćmika podjeżdża i zabiera ten sam skład w podróż powrotną. A jeden pan co wsiadł z nami do tramwaju z ogromnym aparatem fotograficznym to najpierw podłubał w nosie ze trzy przystanki, a resztę podróży przespał.
Co mnie zafascynowało, to jest dużo sklepów – mydlarni, sprzedających jednocześnie brzytwy i pędzle do golenia, z naturalnego włosia. Te pędzle w takiej cenie, że chyba włosie do każdego z nich było ręcznie depilowane pęsetką z tyłka borsuka po jednym kłaczku naraz. Do tego porcelanowe miseczki albo wręcz kryształowe, jak kałamarz.
Aha, no i jadłam sardynkę. Podczas fiesty Świętego Antoniego wszędzie je grillowali oraz każda restauracja zaprasza na sardynki. Duże, tłuste, wielkości makrelek. No to zamówiłam. Jest to, oświadczam, danie dla zegarmistrza. Narobi się człowiek, zanim powyciąga chociaż te większe ości, nie wiem jak oni je jedzą na tych fiestach. Z gnatami?… I nie udławią się?… Mięsko mają smaczne, ale na przyszłość zostawiam je specjalistom od sardynek – nie na moje nerwy.
Lizbona piękna. Taka majestatyczna z tymi ogromnymi placami i bez pośpiechu. Nastrój w stylu – już kiedyś podbiliśmy świat, nie ma się co szarpać. Się odpoczywa.
A później się wraca do domu szarpać dalej. W dodatku ktoś nakichał w samolocie do wentylacji i teraz boli mnie gardło. Co za ludzie.
Ależ Ci zazdroszczę tego wyjazdu! Dobrze, że rocznica udana 😉 Super, że udało Wam się trafić na tyle atrakcji.
jak tak, to jadę!
Chyba znalazłam. Czy to te czapki? (na 2. zdjęciu)
http://thisislisbonhostel.com/en/tag/santo-antonio/
Jeśli tak, to nie ma odwrotu – chcemy twoje zdjęcie w sardynce 😉
#BaśkaMusisz
😉
Oj, spodziewałam się raczej tych sardynek w poziomie 😉
Ja byłam rok temu i nie mogłam zostać na święcie Antoniego, ale byłam tuż przed samą fiestą. Lizbona jest cudowna. Słoneczna nostalgia. A wino to mi chlupie do dzisiaj 🙂
MIAŁO BYĆ FIEŚCIE ŚW. ANTONIEGO:)
Ależ wina mają PRZEPYSZNE – tylko trzeba trafić do dobrego wine baru. Np. ten jest fantastyczny i na przekąskę mają cudowne serki po 2,50 sztuka:
http://www.yelp.com/biz/falis-lisboa
Piłam tam najlepsze różowe wino zaraz po różowym z Bierzo.
O, a tu jedliśmy (polecił nas pan z recepcji i to na telefon, bo była okropna kolejka do wejścia, i to miejscowych, bo pycha i tanio) i mieli BARDZO dobre vinho verde na butelki, ale też dobre stołowe na karafki:
http://www.yelp.pl/biz/a-licorista-lisboa-2
To w tych “turystycznych” co to pizza, pasta i czizburger są niedobre wina.
Kurczę, kilka lat temu miałam fazę na Lizbonę, ale nie pojechałam, jakoś się rozeszło po kościach. Czuję, że teraz, wróci i będzie mnie męczyć póki nie pojadę.
Ale, ale, przypomniałaś mi, że mam jedną sprawę z świętym `Antonim do wyjaśnienia… Pierwszy raz się zdarzyło, że osobiście odpowiada za pewną zgubę, a rekompensaty jakoś nie otrzymałam…
Czytałam, że Lizbona ma kosę z Padwą, bo to jest ICH ANTONI, a Padwa go sobie przywłaszczyła. Mój mąż mnie zaprowadził pod katedrę i ze wzruszeniem oświadczył, że “tu się Święty Antoni urodził i wychował” i dostałam ataku śmiechu.
Hmmm. Nie wiedziałam. A jestem parafianką Antoniego.
A a propos kosy, to właśnie nóż mi Antoni zgubił. 😉
W sensie, że nie odnalazł?
W sensie, że zgubił. Serio.
Faktycznie św. Antonii urodził się tuż obok katedry Se w Lizbonie – w miejscu jego dawnego domu mieści się obecnie nieduży kościółek pod jego wezwaniem. Natknęłam się kiedyś na to miejsce przypadkiem – wchodzę do kościółka, a tam strzałka do piwnicy (też po polsku, a co!): o, tu właśnie urodził się św. Antonii. I w tym roku obok kościółka i katedry otworzono małe muzeum poświęcone św. Antoniemu. Warto zajrzeć 🙂
Lisbona jest cudna! To moja wielka i wieloletnia milosc:) Zatrzymuje sie z reguly w malenkim mieszkanku na terenie Sao Jorge. Smak wina rekompensuja tanie jak barszcz taksowki. Taniej to juz chyba tylko na Kubie 🙂
Tanie taksówki też nas zaskoczyły. Ale dobre portugalskie wino jest DOBRE! PYSZNE! Będę tego bronić jak niepodległości.
Nie, no pewnie, ze dobre, ale pomyslalam, ze Ty- jako specjalistka od hiszpanskich dobroci pogardzisz portgalskimi:)))
kombinuje, co by tu zrobic, zeby sie tam przeprowadzic i mam w nosie, ze moj maz nie przepada za Benfica 🙂
aaaachch… Lizboonaaaa….
budziły mię dzwony kościoła przy Rossio, pięęęknee …
wycieczka rozklekotanym tramwajkiem bez szyb w oknach do polskiej ambasady …
rejs statkiem po rozległym/ rozlewnym Tagu…
zaułki Alfamy (dreszczopędne)…
kawa galao w Brasilieirze ( a ja przecież kawy nie pijam) z widokiem na mosiężne plecy Pessoi…
pchli targ w okolicy Porta del Sol ze stosami azulejos (często wydłubanymi przez handlarzy z szacownych budynków)…
i tak!tak! Santa Justa magnetyczną konstrukcją jest
Na sardynki się nie zdecydowałam z wymienionych przez Ciebie powodów, no i że nie patroszone
A Vasco da Gama podobno nie spoczywa realnie u Hieronimitów, pusta skorupka to jeno, cenotafem zwana.
Chyba replay zrobię. Sobię.
Co racja to racja, większość sarkofagów po katedrach to są cenotafy, CO NIE ZMIENIA FAKTU! Że sobie tak leży w kąciku i ma małe stópki, a Kolumb dostał pół katedry w Sewilli!
Do Brasileiry też dotarliśmy, mnie zachwycił dżentelmen z szyldu z figlarnymi dwoma zębami na krzyż. Ale ciastka mają lepsze przy Rua Augusta i przy placu w takiej jednej przepięknej cukierni, w Brasileirze za duży tłok.
No bo skoro nie tam jego prochy, to co będą zużywać materiał na duże stopy, oszczędnie sprawę potraktowali.
(a może miał małe?)
Ale, co racja to racja. Nie ma sprawiedliwości na tem świecie.
sardynki te mniejsze to zjada sie z lbem i ogonkiem te wieksze tez nie wymagaja pincety – wystarczy umiejetnie rozlozyc wydlubac kregoslup i reszte osci sie zjada sa miekkie
Tak zrobiłam. Z tym kręgosłupem. Ale w tych wielkich sardyńskach wcale nie są miękkie ości, siedziałam przez pół obiadu z palcami w pysku. Może za wrażliwa jestem.
no nie no – “berbelucha na wiśniach”? normalnie się chyba nadmę.
Tak pieszczotliwie, no 🙂
Bardzo smacznie opisałaś.
a czemu oni to tak na ślisko wyłożyli? mieli w tym jakiś cel?
Nie mam pojęcia! Może akurat tylko to mieli pod ręką? A może tam tak rzadko pada, że nikomu tu nie przeszkadza 😉 Zresztą moja sina kostka to nic, z tramwaju widziałam pana turystę co miał zdecydowanie bardziej erotyczną przygodę z Lizboną – czyli po prostu spierdolił się ze schodów na tyłek. Dwie koleżanki go podnosiły.
wypastowali na Twoj przyjazd;) a Ty nie doceniasz, niewdzieczna:)
Zapragnęłam do Lizbony. A byłam odporna. Ślicznie opisane.
No nie przypominam tego kelnera 🙂
A on pamięta! Cały czas pamięta! Może nie powiedział, że jest kelnerem 😉
Bo ten kelner to pewnie o mnie mówił 🙂
jeee… ale sie wzruszylam. Mysmy tam spedzili tydzien w pazdzierniku, piekna pogoda byla, bylismy wlasciwie pod Lisbona, przy plazy, takiej szeroookiej i dlugasnej – rano chodzilismy na dlugie spacery + troche lezenia w sloncu na PUSTEJ plazy… A potem do miasta wlasnie albo na jakis wypad.
To byl jeden z najlepszych moich wyjazdów w ogóle. Taki wlasnie leniwy i niespieszny, moze dlatego ze po sezonie.
Wina maja niedobre, to fakt. Ale za to kawa pyszna i za grosze.
I bardzo, bardzo podoba mi sie wizja pobierania pęsetką owlosienia z tylka borsuka.
I pokaz ta czapke-sardynke, pliiiis!!!
Też mnie ta czapka zainteresowała.
I ja poproszę. Nie zdecydowałam się na konsumpcję, to sobie choć popatrzyłabym na Barbarellę ze sardynkom na głowie