N. w delegacji, więc znowu prawie nic nie spałam (a zaburzenia snu mogą prowadzić do choroby psychicznej, żeby później nie było pretensji, jak mnie po powrocie zastanie uśmiechniętą, w lnianej zakrwawionej koszuli do ziemi i z choinką w ogródku ubraną w jelita sąsiada). Oczywiście przez całą noc męczyły mnie myśli o czym? O CZYM? O książce “Dead Mountain”, naturalnie. Nic tak nie umili samotnej, bezsennej nocy niż rozmyślania o dziewiątce radzieckich studentów, którzy umarli w niewyjaśnionych do dziś okolicznościach.
Książka jest bardzo dobra. Autor dwa razy odwiedził Rosję, z czego raz udał się w trasę do miejsca, w którym zginęli. Chłopak z Kalifornii, wyobrażacie sobie? Tylko kilka razy w życiu widział śnieg, a odważył się na podróż zimą w góry Ural. Co prawda, za pierwszym razem, kiedy był w Rosji, zostawił w domu swoją dziewczynę w ciąży, a za drugim – z czteromiesięcznym niemowlęciem, ale to już doprawdy szczegół (faceci!).
Rozdziały ułożone są tak, że opisują na przemian: przygody autora, wyprawę studentów – dzień po dniu – i misję poszukiwawczą. Jest trochę zdjęć, ale bez tych naprawdę okropnych i straszliwych. Ostatnie dwa rozdziały dotyczą tezy, jakoby ucieczkę z namiotu spowodowały infradźwięki wywołane wiatrem wiejącym wzdłuż stoku i tworzącym tzw. wiry Karmana i to jest ta najsłabsza część. Owszem, u części ludzi infradźwięki mogą wywoływać niepokój, panikę i dezorientację. Ale trudno uwierzyć, że dziewięć osób naraz dostaje takiej korby, że niszczy namiot – ich jedyne schronienie – i wybiega w noc, w zawieruchę, w minus 30 stopni, bez ciepłych ciuchów na sobie i bez butów. Przy czym w namiocie w momencie odnalezienia panuje idealny porządek – wszystkie rzeczy są poukładane, nawet plasterki szynki leżą zawinięte w lnianą serwetkę. Trudno też uwierzyć w to, że dwie osoby połamały wszystkie żebra, a jedna miała strzaskaną czaszkę na skutek upadku do ośnieżonego wąwozu głębokości trzech metrów – ale prędzej już w to uwierzę, niż w mordercze infradźwięki. Nadal nie ma odpowiedzi, co przeraziło dziewięć osób do tego stopnia, że woleli pewną śmierć z zimna, niż pozostanie w namiocie.
No. To taką miałam noc, a na dodatek coś się darło i łupnęło o dach. CZUŁAM, jak mi siwieją pasma włosów.
Nowy serial jest, Black Box. Narzeczona Watsona gra panią doktor, specjalistkę od wynaturzeń mózgowych, a sama jest dwubiegunowa i czasem nie bierze leków, bo ją otumaniają. Bez leków ma dość ostre jazdy, a przez jej gabinet przewija się prawdziwy freak show – psychole, psychole, parada psycholi… Jednym słowem – oglądam to i czuję się JAK W DOMU. I dobra muzyka.
Już jakiś czas temu dowiedziałam się, że od szydełka ma się odciski, a wczoraj odkryłam, że można się również pokaleczyć nicią. Czy szkolenia z BHP dla koronczarek i szydlarek (ja się nazywa kobieta szydełkująca?) uwzględniają takie aspekty?
PS. Szydelnica?…
Żeby było zdrobnialej – szydelniczka.
Oglądałam tylko film.Czy książkę czytasz w oryginale?
Z seriali, to ostatnio oglądałam Resurection ,s 1 -8 odcinków
Jak z dużym doświadczeniem to szydłolog.
Szydłolożka:) A taka co na drutach robi /dzierga, nie znam odpowiedniej nazwy ?
druciara
O,matko, choinka ubrana w jelita sąsiada. Dawno nie przeczytałam nic równie pięknego.
Szydłowa 😉
O, to ja chyba pójdę w infradźwięki. Bardzo dobra wymówka w razie nie do końca trafionych decyzji. Bardzo.
Może szydełczarka?
a gdzie można znaleźć te straszne zdjęcia? znam historię dość dobrze, ale obrazków widziałam tylko kilka, a tu chłop niedługo w delegację wyjeżdża, to bym sobie w samotności nadrobiła braki..
http://www.youtube.com/watch?v=m5KmbuSrqEk#t=214
Moja teoria jest taka, że ktoś tam musiał puścić naprawdę okropnego bąka.
Proste.
przez ciebie oplułam monitor kawą
(bez lodu. za zimno na kawę z lodem).