– Czy ty się nie boisz, że zgnijesz? – zapytał N. – Że któregoś dnia porobią ci się odleżyny od tego spania i po prostu zgnijesz?
Szczerze mówiąc, nie. Zgnicia nie ma na liście moich lęków. Aczkolwiek prawdą jest, że z pierwszego na drugiego listopada przespałam dwanaście godzin. Padłam, jakby mnie ktoś otruł albo zahipnotyzował i nie było mnie na tym świecie równiutko jak pod linijkę pół doby. Powinnam od tego schudnąć jakieś 3,5 kilograma.
Jeden z hiszpańskich współpracowników postanowił wykorzystać świąteczny weekend i pojechać nad polskie morze, co mu się chwali. Bardzo mu się podobało (albo tak mówi), ale oczywiście przygody były z knajpami po drodze. Miał opóźnienie na starcie, bo nikt go nie ostrzegł, że jak nie wyjedzie pierwszego listopada o czwartej rano, to utknie w korku, no i utknął. Ale już nawet nie chodziło o korek, tylko o to, że miał się zatrzymać w Mariaszku na drożdżówki. No więc co? No więc N. pomiędzy jednym a drugim cmentarzem wisiał na telefonie i rezerwował cztery bułki dla hiszpańskiej wycieczki. Żeby koniecznie odłożyli i na niego poczekali.
Fakt, że te drożdżówki są smaczne – ciężkie, wilgotne, nieprzepieczone, codziennie świeżutkie, bo pieką na miejscu, ale TAK wielkie i TAK potwornie słodkie, bo składają się w 2/3 z kruszonki, że ja się kiedyś pasłam jedną drożdżówką przez cały dzień. I o mało nie miałam zapaści węglowodanowej. Ale stały się punktem obowiązkowym na mapie kulinarnej Polski dla tego znajomego i koniecznie musiał nimi poczęstować żonę i dzieci
(Odłożyli i poczekali, żeby nie trzymać nikogo w napięciu).
Wczoraj wracali i też było miło, bo N. polecił im Austerię koło Olsztynka. Więc najpierw było naprowadzanie ziemia – ziemia, a później telefon z podziękowaniem. Bardzo, bardzo, bardzo im się wszystkim podobało i smakowało, i żonie, i dzieciom, a on nareszcie zjadł obiad zupełnie, jak w domu, jak w Hiszpanii.
(WHAT? – zdziwiłam się – Hiszpania pod Olsztynkiem? Ostatnio się tam rzuciłam na babkę ziemniaczaną, coś mnie ominęło?)
No więc zjadł na ten obiad zupełnie jak w domu w Hiszpanii sadzone jajko z ziemniakami. I prawie się popłakał ze szczęścia. No proszę, jak to czasem można kogoś znienacka uszczęśliwić, zupełnie przez przypadek.
A ja mam dziurę w jednym paznokciu (i nie wiem, od czego) i się zastanawiam, dlaczego mówi się o kimś, że jest “ślepa cytra” (najczęściej chodzi o mnie). Przecież inne instrumenty muzyczne też nie mają oczu, dlaczego nie mówi się o ślepym kontrabasie albo nie wiem, perkusji?
Hm…
ja tam nie wiem, u mnie w domu mowilo sie zawsze “slepa kura”….
U mnie – “ślepa komenda”.
a u mnie- “ślepa kiszka” 😉
mnie podobnie nadejście listopada nastroiło, ale przynajmniej wyspana chodzę
dziś też do 9:30 się zwlec nie mogłam
za ładną pościel mam chyba
efektów dietetycznych niestety nie obserwuję