W ojczyźnie przywitał mnie niż Jarosław – dostaliśmy zimną lodówą prosto w pysk. Jakby mało było jednego Jarosława, to jeszcze drugi się przywlókł.
Ale i tak mieliśmy dobrze – że zacytuję klasyka – ponieważ dwa dni wcześniej samoloty do Warszawy lądowały w Katowicach i Radomiu z powodu mgły. A nam się udało jednak w porcie przeznaczenia, chociaż zimnym.
Trochę mam niedosyt, bo się nie wykąpałam – woda w oceanie już trochę dla mnie za chłodna (w basenach nie bywam ideologicznie), chociaż N. się oczywiście kąpał. Oraz fotografował morszczyn (nie wiem o co chodzi, ale za każdym razem jak byliśmy na plaży, to biegł w jedno miejsce na skalnym cyplu i fotografował jedną roślinkę – teraz ta roślinka ma ze sto pięćdziesiąt zdjęć z naszych wakacji, a ja może ze trzy). Leżałam sobie w grajdole i czytałam „Ciało nie kłamie” – wyznania pani patolog sądowej, bardzo dobra lektura na plażę, przy czym fragmenty o płucach palacza albo wątrobie alkoholika oczywiście z upodobaniem czytałam na głos. Bo lubię się dzielić wiedzą.
Tematem przewodnim w hiszpańskiej telewizji była przez cztery dni ekshumacja Franco – decyzją parlamentu wydłubywali go z pomnika – mauzoleum pod Madrytem, gdzie leżą pochowane ofiary wojny domowej, i przenosili na rodzinny cmentarz do grobu żony. Dwa dni przed i dwa dni po całej operacji leciały na zmianę wywiady z wnukami (siedmioro), transmisje spod cmentarza oraz infografiki, na których pokazywano jak Franco będzie przekładany z jednej trumny do drugiej. Byłam szalenie ciekawa, czy pokażą mumię i czy będzie przystojniejszy od Lenina, ale niestety nie pokazali.
Z większych wydarzeń – w Corralejo zamknęli knajpę z kozami! Wielka szkoda, bo lokal był bardzo popularny i klimatyczny, ale niestety w starym parterowym budynku w centrum miasteczka, a właściciel chce podobno zbudować na tej działce coś nowego i większego. Więc niby jest wywieszka, że se traspasa (czyli przenosi), ale nie wiadomo gdzie i czy w ogóle. Za to otworzył się bardzo miły bar Entrevinos, z dobrym winem i tapasami – brakuje mi tam takich lokali, bo większość to jednak restauracje. Oczywiście nie wypędzą człowieka, jak przyjdzie na kieliszek wina, ale co innego pić w barze, a co innego przy nakrytym stole w jadalni.
Odkryliśmy w tym roku popcorn beach – plażę, na którą morze wyrzuca kawałki bielutkiego wapienia, które wyglądają faktycznie jak popcorn. Bardzo ładnie to wygląda, ale kłuje i chrzęści.
Kolejne wakacje mogę zaliczyć do udanych – ostatniego wieczoru już nie mogłam patrzeć ani na wino, ani na jedzenie. Czyli czas został spędzony efektywnie, a zasoby dobrze wykorzystane.
Aha, jeszcze z dnia wyjazdu – rozczuliło mnie, że w sklepach na lotnisku można sobie kupić GLOBUS. Nigdy bym na to nie wpadła, no ale może są ludzie, którzy lubią sobie kupić globus i zabrać do samolotu na drogę. N. dla odmiany kupił sobie rozmówki japońskie i szlifował słownictwo. Na razie najlepiej pamiętamy, że po japońsku śledź to „niszin”.
No a teraz sandałki na górną półkę, ciepłe gacie mode on – zimno, leje, gniją liście i ciemno od trzeciej po południu. Żeby się człowiekowi w głowie nie poprzewracało z dobrobytu. Ech…