Kilka ostatnich dni nie było tańcem po płatkach róż, ponieważ mój stary poszedł na wojnę. On niestety ma krótki lont i łatwo go zdenerwować, przy czym nawet jeśli zdenerwuje go jedna osoba, to później walczy ZE WSZYSTKIMI, z całym światem. Ruiny, pożoga i radioaktywna galareta.
(Przy czym kiedy nie jest wkurwiony, to najmilszy człowiek na świecie – w dwie minuty zaprzyjaźnia się w barach z nieznajomymi, a ludzie przynoszą mu nowonarodzone jagniątka do pogłaskania i ciasto drożdżowe, żeby na nie popatrzył swoim ciepłym spojrzeniem aby wyrosło. Ma tylko dwa stany energetyczne i nic pośrodku. Można oszaleć).
No i od kilku dni miałam w domu i w biurze szalejące tornado i doprawdy niewiele poza tym. Na pocieszenie trafiła się wizyta w hurtowni papierniczej, która jako już rzekłam jest moim odpowiednikiem świątyni buddyjskiej. Mogłam się oddać medytacjom przy regale z chusteczkami jednorazowymi w pudełkach. (Do czego jest papier ryżowy w arkuszach z nadrukowanymi obrazkami? Bo zawsze myślałam że do sajgonek, ale po co komu kolorowe sajgonki?).
A pyton znad Wisły podobno nie żyje, co mnie bardzo zasmuciło. Chociaż oczywiście mam nadzieję, że wyrobił sobie lewe dokumenty, przelał kasę ze SKOK-u i śmignął do Panamy pod przybranym nazwiskiem, czego mu życzę z całego serca. Za to w Wirginii w USA grasuje dwugłowy mokasyn, czy też raczej – grasował, bo już go złapali i badają. Wyszło im, że lewa głowa jest dominująca.
Już dwie osoby powiedziały mi, CO CHCĄ NA GWIAZDKĘ. Płakać mi się chce.