W piątek mój mąż zrobił wreszcie to, o czym – podejrzewam – marzył od wielu lat (wolę nie liczyć od ilu, bo robi mi się słabo i muszę oddychać do torebki i mam później oplute notesy). Czyli przywalił mi w łeb. Ale jak! Zobaczyłam wszystkie naraz gwiazdy Galaktyki Mleczna Droga i sondę Cassini z bliska…
(Biedna sonda Cassini! Jak usłyszałam, że ją rozbiją, to prawie się popłakałam – w ogóle nie mogę czytać niusów o kosmicznych urządzeniach, a już zwłaszcza jak mam PMS-a. Raz się poryczałam rzewnie kiedy ogłosili, że Curiosity sama sobie gra „Happy Birthday” w swoje urodziny bo przecież jest ZUPEŁNIE SAMA na całej planecie, więc nikt inny jej nie złoży życzeń. No nie, jest jeszcze Pathfinder, ale Mark Watney jej nie odkopał. Ustalmy, że sondy kosmiczne to temat drażliwy).
Wracając do naszych baranów, a raczej jednego – mnie – no więc przywalił mi klapą od landrovera. Może faktycznie przez przypadek i niechcący, bo za blisko stanęłam, ale jak mawiał stary doktor Sigmunt Freud – nic się nie dzieje bez udziału naszej podświadomości, czyli podświadomie po prostu CHCIAŁ mi przywalić. Czy ja mogę mieć mu to za złe? Są takie dni, kiedy sama bym sobie przywaliła. Tak czy inaczej – mam guza, ale większych reperkusji chyba nie ma – nie nawróciłam się, nie zmieniłam poglądów, nie zaczęłam lubić daktyli albo zupy grochówki, czyli okazja do wprowadzenia zmian w osobowości została zmarnowana, a ja się od teraz będę pilnować, żeby nie podchodzić za blisko bagażnika. Haha, szach – mat!
W sobotę wpadło kilka osób na grilla i co było ZNOWU hitem imprezy? Ziemniaki. Żeby chociaż jakieś wymyślne i wyszukane, ale nie – zwykłe małe ziemniaczki ugotowane w skórkach z dużą ilością soli, jak kanaryjskie papas arrugadas. Ludzie są zagadkowi.
A majonez kielecki odnalazł się w jednym jedynym warzywniaku – jak i tam go zabraknie, to ja już nie wiem.